Jacek Kaczmarski ur. w 1957 r., poeta i kompozytor. W latach 70 znany był głównie w środowiskach studenckich i opozycyjnych. Występował z koncertami i nagrywał w podziemiu. Po Sierpniu 1980 roku został uznany za „barda Solidarności”. Stan wojenny zastał go na tournee koncertowym we Francji. Był założycielem Komitetu Solidarności z Solidarnością (z siedzibą w Paryżu). W latach 1984 – 1994 pracował w Sekcji Polskiej Radia Wolna Europa. Prezentował tam cykliczne audycje pt. „Kwadrans Jacka Kaczmarskiego”. W 1990 r. wrócił do kraju. W wydawnictwie „Wodnik” opublikował debiut powieściowy „Autoportret z kanalią”. W 1995 roku wyemigrował z rodziną do Australii. Do Polski przyjechał na kilka miesięcy. Oto jego spowiedź.
Słuchacze z pokolenia Jacka Kaczmarskiego najrzadziej przychodzą na Twoje koncerty. Kontakty z nimi to takie pokoleniowe klepanie po plecach.: więcej kurtuazji i uprzejmości niż treści, jak sam mówisz. Jestem Twoim rówieśnikiem. Naprawdę nie mamy już sobie nic do powiedzenia? Jacku, dlaczego to wszystko tak?
Jeśli tak jest to niekoniecznie z powodu pokolenia, a mojego nastawienia. Z racji tego, co robię i jak żyję mam w ogóle utrudnione kontakty z kimkolwiek. Bezustannie wędruję i zmieniam miejsce pobytu, przenoszę się ze sceny na scenę, z hotelu do hotelu. Ale też mam w sobie naturalną, czyli charakterologiczną, niechęć do pogłębiania związków z innymi ludźmi. Być może wynika ona z lęku przed odsłonięciem się, przed odpowiedzialnością. Bo silny związek z drugim człowiekiem jest dla mnie zawsze dużą odpowiedzialnością, obowiązkiem. Zauważyłem u siebie skłonność do zrywania, i to nawet czasem bardzo drastycznego, relacji z ludźmi, które zaszły za daleko.
To nie jest w porządku. Czuję się jak uwiedziona i porzucona narzeczona. Nie wiem, jak pokolenie, ale ja ciągle mam kaca, kiedy słyszę Twoją piosenkę „Co się stało z naszą klasą?”. Przypomina, o co nam chodziło. To działa jak rekolekcje… A Ty chcesz mnie zostawić.
Człowiek nie przeżywający dramatu jest człowiekiem bezmyślnym. Miałem osiemnaście lat, kiedy kolega zapytał mnie, jak to robię, że piszę piosenki i brzdąkam na gitarze. Odpowiedziałem, że to proste. Kiedy mam jakiś problem, zastanawiam się. Nawet jeśli nie znajduję rozwiązania, próbuję ów problem nazwać. Robię to… piosenką, bo taka forma najbardziej odpowiada mojemu temperamentowi, mojej niecierpliwości. On się zastanowił i powiedział: – Cholera, ja nie piszę piosenek , bo widocznie nie mam problemów. – Przypadkowo trafił w dychę. Ktoś, komu się wszystko układa (tak jak mnie przez znaczny okres życia), sam stwarza sobie problemy, żeby się testować. Organizowałem, całkiem świadomie, własne sytuacje dramatyczne: męsko-damskie, alkoholowe, rodzinne, towarzyskie. Stwarzałem napięcie z fascynacji samą sytuacją i niechęci do sytuacji niedramatycznych, które są nijakie. Piekło jest nijakie, letnie, a coś, co nie ma wyrazu, jest piekłem. Moje pokolenie nie ma dziś dla mnie wystarczającego wyrazu. Ów brak więzi ze wspólnotą może się bierze również stąd, że ja byłem wychowany na artystę-mnicha, na samotnika, człowieka głęboko nie ufającego tłumowi i wszystkiemu, co jest zjawiskiem masowym. Dość wcześnie wiedziałem (z relacji rodziców, którzy studiowali w Rosji, i od dziadka komunisty), na czym polegają społeczne mechanizmy rewolucji. Dlatego byłem pewny wyższości myślenia indywidualnego nad zbiorowym i czułem heroiczną potrzebę samodzielnego przeciwstawiania się światu. Być może to kwestia temperamentu czy znaku Baran w zodiaku, czyli indywidualizmu i niecierpliwości. Ale jeżeli już byłem wychowany na człowieka wśród ludzi, to na takiego z charakterem przywódczym. Który jest z przodu i pokazuje drogę, ale którego nie bardzo to stado obchodzi.
To jakiś nowy typ wyrodnego przywódcy. Co Cię usprawiedliwia?
Przeszłość. Teoretycznie powinienem swoją postawą, wypowiedziami i pieśnią służyć jednej formacji, którą uważam za zbliżoną do mojego myślenia: Unii Wolności. Ale jest to absolutnie sprzeczne z interesem mojej sztuki. Bo istotna jest tylko sztuka. Czyli bezlitosny, bezkompromisowy wgląd w rzeczywistość, choćby on miał głęboko zaszkodzić „naszej sprawie” Artysta ma przede wszystkim obowiązek wobec swojego talentu, a nie wobec jakiejkolwiek partii. Komunizm też skaził mnie pewną niefrasobliwością (którą zauważa się, zwłaszcza żyjąc na Zachodzie): życie codzienne jest niewarte uwagi. W komunizmie żyło się byle jak, bo nie było się specjalnie nad czym zastanawiać Ważne stawały się nadrzędne sprawy narodu, państwa, historii i to o co walczymy. To pięknie brzmi, ale w praktyce tworzy duchowe i życiowe kaleki, którymi teraz jesteśmy. Ja się czuję jedną z takich kalek, które wiedzą, jak powinien wyglądać świat, ale nie potrafią zawiązać sznurowadeł i ugotować obiadu dla dziecka.
Nie umiesz zawiązać sznurowadeł, ale zapewne wiesz, co to jest życiowa mądrość. Kto za młodu się buntował, ten dojrzewając staje się konserwatystą – znamy to. Młodość burzy normy. Dojrzałość jednak wie, że tylko wierność normie uczłowiecza nas i rozwija. A jak jest z Tobą?
Nie zastanawiałam się nad tym, ale teraz, kiedy mówisz, przypuszczam, że chcę zachować pozycję outsidera i wręcz prowokacyjnie ją demonstrować. Gdybym się starzał konserwatywnie, gdybym ustateczniał swój bunt, jak to napisał Grochowiak, skończyłbym w herbertowskich kategoriach porządnego człowieka. A moim zdaniem „stanie na straży” jest ślepą uliczką.
Dlaczego?
Do niczego nie prowadzi, nie jest rozwojowe, to jest tylko jeden krok – nazywanie, dawanie etykietek, przyznawanie dyplomów i koniec…
A co prowadzi do czegoś?!
Wątpliwość we wszystko. Zakładanie, że nic nie jest takie proste, jak się wydaje, nic nie jest jednoznaczne, zwłaszcza dziś. Dla każdego aktu musi być drugie, trzecie i czwarte dno. Odkrywanie kolejnych warstw to moje wyzwanie.
Weźmy jednak byka za rogi. Największym wyzwaniem sztuki jest dla mnie drążenie tajemnicy, która nas otacza. Ciągle nie wiemy, skąd się tu wzięliśmy, dokąd idziemy, i co się z nami stanie. Przyszłość jest nieobliczalna. Może nie jest najważniejsze, co twierdzisz, by najwięcej dowiedzieć się o sobie. Może największym wyzwaniem artysty jest stanie się…
Pomocnikiem kapłana?…
Właśnie, narzędziem w ręku Boga Wielkiego Scenarzysty. Narzędziem wsłuchującym się w jego głos.
Mówimy o tym samym, tylko różnymi głosami. Mój brak pokory i drążenie tajemnicy tylko na własnym przykładzie (bo poznać można tylko siebie, a nie drugiego człowieka) jest tym samym, szukaniem głosu Pana. Ale szukaniem aktywnym, a nie pokornym. Nie czekam na iluminację, lecz drążę. Być może to kwestia temperamentu, ale cel jest identyczny.
Lecz przy Twojej koncepcji Boga, która nie potrzebuje ani dekalogu, ani pośredników, ani wspólnoty, wszystko znów staje się koszmarnie relatywne. Nie chce razem z całą klasą klęknąć do spowiedzi przed kratką. Pragniesz mieć przywilej bezpośredniej audiencji u Głównego scenarzysty. Dlaczego?
Bo mi to pachnie hipokryzją, ceremoniałem. Nie cierpię ceremoniału. Jeżeli istnieje coś takiego, jak wyjątkowość człowieka z jego boskim pierwiastkiem, to nic nie jest potrzebne, ani ołtarze, ani ceremonie, ani kratki konfesjonału. Ja przez dwadzieścia łat spowiadam się w swojej twórczości i mam najcudowniejszych spowiedników na świecie: młodych, niewinnych ludzi, którzy chłoną mnie i wierzą mi. Muszę być więc szczery w tej spowiedzi. Czego ode mnie chcesz więcej?
Uspokój się, przecież Wiesz, że Cię lubię. Szukam tylko Boga, przed którym razem moglibyśmy klęknąć…
Masz rację, że odchodząc od wspólnoty, unikając praktykowania wspólnej pokory, coś tracę. To kwestia wyniesienia siebie i pewnej pychy być może nie uzasadnionej talentem. Wybór: czy ja jestem sam sobie, czy komuś jednak służę. To jest ciągle dla mnie nie rozwiązany problem. Ojciec Bocheński mówi, że akt wiary jest aktem woli. W tym momencie człowiek myślący, odpowiedzialny za to, co robi pięć razy zastanowi się, zanim zmusi się do wiary.
Spokojnie. Pan Bóg na Ciebie poczeka, Kaczmarski, lecz Ty, choćbyś mówił językami ludzi i aniołów, a miłości byś nie miał, byłbyś jedynie spiżem dźwięczącym lub cymbałem brzmiącym. A u Ciebie w rozlicznych wywiadach nic tylko panienki, seks i namiętność. A miłość? Co zrobiłoś w swoim życiu z uczuciami?
Często o tym myślę w Australii. Pewien student, który pisze mnie pracę magisterską, po lekturze „Autoportretu z kanalią” stwierdził, że jest to portret człowieka, który nie potrafi kochać. Zdałem sobie wówczas sprawę, że być może na tym rzeczywiście polega mój problem, nakładający się na mój alkoholizm: miałem jakąś lukę emocjonalną. Może przez to, że wychowywałem się poza domem, u dziadków, a nie u rodziców, że byłem niedoinwestowany uczuciowo. Teraz dopiero widzę, że moi rodzice jako artyści też mieli problemy z miłością, z przekazywaniem jej dziecku. Nie wiedziałem więc wielu rzeczy. Zakochiwałem się niezmiernie łatwo. Fascynowały mnie kobiety.
Jaki miałeś na nie pomysł?
Myślę, że zacząłem śpiewać po to, żeby przełamać nieśmiałość wobec płci pięknej. Nieśmiałość to dramat egzystencjalny każdego dorastającego mężczyzny w okresie, kiedy kobiety stanowią naturalny obiekt ciekawości, fascynacji i pożądania. Przyznasz, że chłopak z gitarą jest wówczas atutem. Potem, w czasie jeżdżenia po świecie, w okresie szaleństw i tras, kobieta była dla mnie rodzajem piorunochronu. Po koncercie człowiek jest na takim haju, że nie może zasnąć. Może się tylko kochać albo upić. Każdy artysta to potwierdzi. Kobieta, niestety, spełnia wtedy rolę narzędzia, za pomocą którego odzyskujemy równowagę. Natomiast, co to jest miłość praktycznie nie wiedziałem, aż do poznania mojej obecnej żony. Ona mi pokazała, czym jest miłość, biorąc wrak ludzki, jakim byłem dosłownie i w przenośni. Dosłownie, bo miałem pokiereszowaną twarz po bójce z narzeczonym mojej pierwszej żony a wewnętrznie, ponieważ byłem rozsypany i chlejąc od rana do wieczora. Ona mi pokazała, co to jest miłość, ponieważ wzięła coś, co jej nic nie przynosiło poza problemami.
No to co to jest miłość, panie Kaczmarski?
To jest gotowość do całkowitego oddania się drugiemu człowiekowi. Całkowite poświęcenie się bez nadziei czy gwarancji na jakąkolwiek z tego korzyść. Na jakikolwiek zwrot kosztów. W tej chwili właśnie poświęcam się, co mogę powiedzieć szczerze. Mój pobyt w Polsce wprawdzie wiąże się ze sprawami rodzinnymi, ale decyzja koncertowania, wydawania książek, podpisywania kolejnych kontraktów (a więc rzeczy, które mnie zobowiązują do następnych pobytów w kraju) są, wbrew moim poprzednim zamiarom i potrzebom. Ja sobie przysiągłem, że nie będę już śpiewał bo mam dość…
Co chcesz mi przez to powiedzieć?
Że mój przyjazd do Polski to rodzaj poświęcenia i hołdu złożonego mojej żonie, która chce żebym robił nadal to, co robiłem. Ona uważa, że to jest dla mnie teraz dobre. Moja czasowa nieobecność w Australii, zarabianie koncertami, uczestnictwo w życiu publicznym. Choć twierdzę, że jest mi to niepotrzebne i wręcz krzywdzące, nie protestuję, ponieważ kocham ją i jej wierzę. Przeniesienie do Australii, które było w dużej mierze spełnieniem moich marzeń i ambicji, jest jednocześnie decyzją podyktowaną miłością. Bo tam najważniejszymi ludźmi są dla mnie żona i córka. Nie ma nareszcie spraw, ideologii, Polski…
Tam możesz im dać więcej z siebie?
Zdecydowanie tak. Jesteśmy razem totalnie 24 godziny na dobę. Kiedy córka idzie do szkoły, rozmawiamy z żoną o życiu, dwie godziny, a czasami i cztery. To rozładowuje potencjalne konflikty i bardzo dużo nam daje. Znam niewiele dziesięcioletnich małżeństw, które mają o czym rozmawiać na co dzień. Dlatego bardzo to cenię.
Czy te Wasze poranne rozmowy to dialogi ze „Scen z życia małżeńskiego” Bergmana?
Nie. Bo oni się zdradzali, a my się nie zdradzamy. Nie mamy problemów małżeństwa w kryzysie. Przez 10 lat nie przeżyliśmy kryzysu. Może jeden – spowodowany moim piciem…
Czyli jest to kobieta, z którą powinieneś być zawsze?
Tak. Ona zresztą twierdzi, mimo całej mojej przeszłości, że gdzieś w głębi duszy jestem monogamistą. Nie liczy tych wszystkich panienek koncertowych, uważa, że to była błahostka…
Nie tęsknisz za błahostkami?
Nie tęsknię za młodością i jej grzechami. To było jednak jedno wielkie pasmo stresów. Mam w tej chwili poczucie przynajmniej częściowej kontroli nad własnym życiem i swoimi emocjami. Wtedy byłem jednym kłębkiem emocji i napięć. Miotało mną w tę i we w tę. Zresztą wszyscy moi bliżsi i dalsi znajomi z tamtych czasów wspominają mnie jako coś absolutnie koszmarnego. Miałem przezwisko „Koszmar” – i byłem rzeczywiście nie do zniesienia.
Jaki masz teraz pomysł na kobiety?
Teraz, być może przez monogamię sugerowaną mi przez żonę, a być może przez dojrzałość, biorę je na to, że już mi na nich nie zależy i w związku z tym one same przychodzą. Lubię je obserwować – ich zachowania, co nimi miota. Nie robię tego cynicznie, a z dużym ciepłem, dużym sercem, i nigdy mi się to nie nudzi.
I ja Cię rozgrzeszam, Kaczmarski. Idź i nie grzesz więcej. Idź i śpiewaj. Pisz i kochaj. Amen.
Marek Miller
"Elle", 1997r.
Nadesłał: Marek
Przepisała: Beata Kosińska