Jacek Kaczmarski odszedł po cichu. Zasnął. Z uśmiechem. Tak skończyła się jego długa walka z rakiem krtani. Do końca miał nadzieję, że kiedyś znowu będzie śpiewał.
Nie zdecydował się na operację. Bał się, że po niej nie będzie mógł śpiewać. Dlatego raka krtani leczył ziołami. Choroba wyznaczała mu rytm dnia. Karmienie przez sondę w żołądku i przyjmowanie leków zajmowało większość czasu. Żartował z niej. Specjalny aparat, który podłączał do krtani, nazywał Barem Tlenowym u Jacka. Ogromną opieką w najtrudniejszym okresie życia otoczyła go jego partnerka życiowa Alicja. Planowali ślub. Kiedy? – Wtedy, gdy będę mógł przełknąć szampana w tradycyjny sposób, jak Pan Bóg przykazał, nie przez rurkę w gardle – mówił Kaczmarski. Zamiast do ołtarza Alicja chodziła z nim do szpitala. Ostatnio coraz częściej woziła go na przetaczanie krwi. Nie mógł powiedzieć jej: „dziękuję”. Z bliskimi porozumiewał się, pisząc listy na małych karteczkach. Zamiast rozmawiać przez telefon, pisał maile. Mailem kilka miesięcy temu udzielił nam wywiadu. Mailami porozumiewał się z przyjaciółmi.
Antoni Pawlak, poeta i dziennikarz, mówi: – Denerwuje mnie, gdy teraz, już po śmierci Jacka, słyszę przemądrzałe głosy, że postępował głupio, bo nie dał się zoperować i leczył się ziołami. Jakże łatwo teraz coś takiego powiedzieć. Jakby zapominało się o tym, że Jacek nie był małym dzieckiem. Jacek był dojrzałym, świadomym człowiekiem. I miał prawo swym życiem kierować tak, jak chciał. I nikt z nas, jego przyjaciół, nie ma prawa wystawiać mu cenzurek. Kiedy u Jacka zdiagnozowano raka, lekarze dawali mu kilka tygodni życia. Tylko. Jackowi udało się wyrwać tego życia jeszcze ponad dwa lata. Czy to mało? Godzinę po jego śmierci zadzwoniła do mnie Ala i powiedziała: „Antku, Jacek odszedł. Z uśmiechem”.
Jacek był osobą szalenie afirmacyjną – wspomina Krystyna Janda. – Miał poczucie humoru, umiejętność nazywania rzeczy bezpardonowo. Ciągle mam w głowie, co śpiewał i jak śpiewał. Wszystko, co się zdarzało w jego życiu, traktował pozytywnie. Zawsze widziałam go zakochanego. Nigdy nie czułam, żeby jego uczucia były letnie. Trzy lata temu spotkaliśmy się w Harendzie. Wtedy właśnie pierwszy raz odwołał koncert. Przyszedł do mnie na próbę i powiedział, że musiał to zrobić, bo stracił głos. Strasznie na niego nakrzyczałam. Powiedziałam, że przy tej ilości papierosów i nieprzespanych nocy musiało się to tak skończyć. Jeszcze się nie domyślałam, że za tą utratą głosu idą sprawy znacznie poważniejsze. Już później go nie widziałam.
Przemysław Gintrowski, z którym Jacek Kaczmarski wielokrotnie występował, mówi, że Kaczmarski nie znał umiaru w koncertowaniu: – Potrafił dawać nawet 25 występów w miesiącu. Zdarzało się, że po zarwanej nocy jeździł na koncert, by grać dla 15 osób, bo tylko tyle przyszło na jego wieczór. Kochał występować. To kochanie stało się paradoksalnie przyczyną jego choroby. Dużo od siebie wymagał. Żył tak, jakby był nieśmiertelny. A nie był.
Zawsze był pan podróżnikiem. Czy choroba nie jest kolejną podróżą?
Bardzo ładnie pan to określił. Zapewne tak jest, chociaż z całą pewnością za wcześnie na ocenę – czym jest dla mnie to, co się ze mną dzieje. Więcej będę wiedział, kiedy to wszystko, co udało mi się przeżyć, uda mi się opisać, i nie chodzi tu o historię choroby, fakty, ludzi, pieniądze, tylko o to, jak do tego podejdę. Na pewno istnieje rodzaj naznaczenia. Z zewnątrz, poprzez stosunek ludzi do mnie, i od wewnątrz. Staram się być jak najnormalniejszy, ale to trudne przy codziennych zabiegach wokół karmienia przez sondę w żołądku, odczyszczania rurki w gardle z krwi i śluzu itp., itd. Z drugiej strony jest to pewne wyzwanie, test dla siebie i najbliższych i jak dotąd, poza absolutnymi wyjątkami, ten test wypada bardzo pozytywnie. Agnieszka Holland, dowiedziawszy się o mojej chorobie, przysłała mi maila mniej więcej takiej treści: „Może to znak, żebyś poważniej pomyślał o pisaniu?”. Tyle że zbyt poważne traktowanie tej choroby, podobnie jak i samego życia, bywa szkodliwe w skutkach.
Mówi pan, że choroba przyniosła dystans do wszystkiego. Wcześniej dystans dawała Australia. To różne rodzaje dystansu.
Australia dawała mi ten rodzaj dystansu, niezbędny dla twórczości, ale i wyciszenia, nad którym panowałem. On był mojego autorstwa. Choroba jest wypadkiem losowym, tu jestem przeciwnikiem, a nie panem i sprawcą sytuacji. Choć pojawiały się głosy, że tu nie ma przypadku. W końcu pierwszą żonę sprowadzałem na Zachód, fingując właśnie chorobę nowotworową. Jak dla mnie, to jest zbyt literackie, zbyt rymujące się w czasie i przestrzeni. To już wolę taką ciągłość przyczynowo-skutkową, że przy moim tempie życia – napędzanym alkoholem, papierosami, śpiewem z gardła, a tuż przed chorobą wszelkiego rodzaju red bullami i innymi specyfikami na nadczynność aparatu głosowego – coś takiego musiało się prędzej czy później pojawić. Równie dobrze mógłby to być wylew czy zawał.
Jak się czuje bard, który nie śpiewa?
Niemożność śpiewania ma się nijak do mojej „gęby” barda. Ta gęba bierze się raczej z tego, co napisałem, niż z tego, co wyśpiewałem. A pisać mogę nadal i robię to, może nawet z większą uwagą i dbałością o słowo.
Nie żal panu kontaktu z publicznością?
Emocje związane z bezpośrednim kontaktem z ludźmi, zwłaszcza młodymi, są nie do zastąpienia. I jako „wspomaganie” tego, co chciałem powiedzieć w wierszu, i jako napęd dla mnie samego, kop do dalszej twórczości. Ale cóż – jest, jak jest. Znacznie bardziej dotkliwym problemem okazał się fakt, że mój budżet – czyli mój i najbliższych – składał się w tym samym mniej więcej stopniu z tantiem autorskich, co z wpływów z koncertów. I tu bez tego, co się działo w ubiegłym roku, bez pomocy czasem zupełnie nieznanych mi osób – po prostu nie dalibyśmy rady przeżyć, o kosztach leczenia już nie wspominając.
Co pan sądzi o nowych śpiewających poetach? Jest wśród nich Kaczmarski XXI wieku?
Rynek śpiewających poetów jest moim zdaniem dosyć nasycony. Sam Kraków wypełnia polskie zapotrzebowanie. A tak serio – to znaczy, czy jest ktoś, kto traktuje status barda poważnie, to nie, nie widzę takich postaci. Po części dlatego, że nie ma popytu egzystencjalnego ani politycznego. Bard nie kreuje się sam. To kontekst go stwarza, po części z przyczyn prozaicznych: albo się jest bardem, albo zawodowym wykonawcą własnych utworów. Albo w sposób bezinteresowny głosi się sobie i innym pewną wizję świata i człowieka w tym świecie, albo po prostu żyje się z pisania i śpiewania. Wtedy jest się tekściarzem, kompozytorem i wykonawcą w jednej osobie. W tym rozumieniu ja jestem postacią dość anachroniczną, co nie znaczy, że zbędną, bo właśnie liczę na to, że wśród młodych odbiorców tego, co robiłem, pojawią się tacy, którzy zrozumieją moje pojmowanie sztuki i relacji pomiędzy człowiekiem a tym, co powstaje dla niego i dla innych. To jest cały czas jeden i ten sam wybór – czy żyjemy sztuką, spalamy się nią, czy oferujemy kunsztowne rzemiosło. To dramatyczny wybór, bo nie istnieje gwarancja sukcesu w żadnej z opcji, a często o tym, co jest prawdą, a co kłamstwem, co sukcesem, a co porażką, nie wie nawet sam twórca.
Chciałby pan kiedyś wrócić do Australii?
Nie jestem przesądny, ale wróżono mi różne rzeczy, wspaniałe i ponure w Afryce Południowej w 1982 roku i jak dotąd sprawdzają się jedne i drugie. A wśród tych wróżb była i taka, że do końca życia będę podróżował. Ale sam pan zauważył, że choroba może być podróżą, a już na pewno podróżą jest twórczość.
P. Radecki, K. Szczerbowska
"Gala" nr 17, 19 - 25 IV 2004r.