Słowiańska histeria i polski romantyzm
– Co miało decydujący wpływ na Twoją formację intelektualną i emocjonalną?
– Mówiłem to już bodajże w wywiadzie dla „Ładu”. Moi rodzice są plastykami, malarzami, stąd moje uwrażliwienie na świat w przetworzonej formie. W dzieciństwie mieszkałem z dziadkami, nie tracąc oczywiście kontaktu z ojcem i matką. Mój dziadek był przed wojną zaangażowanym komunistą, po wojnie zaś komunistycznym dygnitarzem. Z zawodu nauczyciel, pochodził z ubogiej rodziny, był więc szczerze przejęty realizacją sprawiedliwości społecznej, tak jak ją rozumiał. Wierzył w dziejową misję partii itd. Po wojnie znalazł się więc w kręgach władzy, był ambasadorem w Kambodży, pełnił jakieś dyplomatyczne funkcje w Szwajcarii, potem pracował w ministerstwie oświaty. Z partii wystąpił w 1981 roku.
Jego żona, czyli moja babcia (obecnie ma 89 lat i trzyma się znakomicie) pochodziła z rodziny żydowskiej, co jak przypuszczam, nie pozostało bez wpływu na zesłanie mojego dziadka do ministerstwa oświaty po 1968 roku. Wychowując się u nich, byłem od dzieciństwa uwrażliwiony na krzywdę słabszych. Moje późniejsze zaangażowanie się w obronę pokrzywdzonych (koncerty na rzecz KOR) to był impuls z dzieciństwa. Jeden z moich pierwszych utworów, „Starzy ludzie w autobusach”, powstał z takiej właśnie inspiracji.
– Kiedy zetknąłeś się z polityką?
– Byłem wychowywany w niesłychanym szacunku dla przetwarzania świata w rzeczywistość artystyczną. Obraz, książka (prawie nie miałem zabawek) były rzeczywistością ważniejszą niż to, co mnie otaczało. Wiedziałem, że moi rodzice tym żyją, byłem przekonany, iż to jest najważniejsze; polityka to był dom dziadków. Ale bezpośrednio dotknąłem polityki w 1966 roku. Napisałem później o tym piosenkę „Doświadczenie”. Mieszkałem wówczas z dziadkami przy Polnej, w pobliżu warszawskiej Politechniki. Pamiętam studenckie demonstracje przy Rivierze, tłum krzyczący na milicjantów „gestapo” i ciężarówki z golędziniakami. Oglądałem to jak widowisko, nie mając świadomości, co się dzieje. W pełni świadomie przeżyłem wydarzenia roku 1970.
– Mimo tradycji rodzinnych nie wybrałeś studiów artystycznych, lecz polonistykę na uniwersytecie. Dlaczego?
– Jestem człowiekiem szalenie leniwym. Mogę spędzać godziny na czytaniu, oglądaniu
obrazów, nie bardzo zaś lubię przykładać się do obowiązków. Ponieważ znalazłem się na liście laureatów olimpiady polonistycznej, miałem wstęp na studia bez egzaminów. Polonistyka była dla mnie najlepszym rozwiązaniem, nie musiałem już się uczyć.
– Jak odkryłeś świat polityki? Polityki, która może inspirować twórczość?
– W roku 1970 byłem z rodzicami w Zakopanem, pamiętam przemówienie Gierka, słyszałem że strzelano do robotników. Miałem wtedy 13 lat, już nie 11, jak w marcu 1968 roku, a w tym wieku to szalona różnica. Pamiętam, że odebrałem to jako szalenie niepokojące i złe.
Z kolei w roku 1976 byłem już na studiach i miałem za sobą pierwszy osobisty kontakt z Włodzimierzem Wysockim, który dwa lata wcześniej był w Polsce. Wtedy już wiedziałem – chcę śpiewać piosenki. Nie estradowe, ale takie, które będą przekazywać treści dla mnie zasadnicze. Koncert Wysockiego w prywatnym mieszkaniu był dla mnie prawdziwym objawieniem. Pisałem już wtedy i układałem elementarne melodyjki. Ale pierwszą piosenkę napisałem dwa lata wcześniej; była to „Ballada o ubocznych skutkach alkoholizmu”.
– Powiedz coś więcej o kształtowaniu się Twojej wrażliwości muzycznej.
– W dzieciństwie uczyłem się gry na pianinie (przed czym się broniłem), potem zażądałem od rodziny gitary i dostałem ją pod warunkiem, że nie porzucę pianina. Ponieważ uczyłem się francuskiego i angielskiego, więc słuchałem Brassensa, Dylana – to były moje fascynacje muzyczne. Moi rówieśnicy słuchali wtedy Deep Purple, Pink Floyd, Rolling Stones.
Po spotkaniu z Wysockim w 1974 roku zrozumiałem, że piosenka nie jest jedynie umiejętnością napisania tekstu i skomponowania muzyki. Może być sposobem wyrażenia najgłębszych, najbardziej podstawowych treści. Pisanie wierszy czy opowiadań, które muszą leżeć, czekając na akceptację, jest dla mnie nie do przyjęcia. Piosenka w kontakcie z odbiorcą sprawdza się natychmiast albo nie. Myślę, że wszystko, co pisałem w latach 1974-78, było pod wpływem Wysockiego, zarówno w materii poetyckiej, jak i w sposobie wykonania. Wtedy jeszcze byłem przed mutacją, więc kosztowało mnie sporo sił, by wykrzyczeć czy wywrzeszczeć to, co ojciec mój nazywa słowiańską histerią, nie bez ironii, ale i nie bez uznania. Zanim . znalazłem własną drogę, byłem więcej niż epigonem – byłem naśladowcą Wysockiego.
– Czy okresu fascynacji Wysockim nie zamyka piosenka „Epitafium”?
– Nie, powstała ona dopiero w 1980 roku. Nie jest piosenką o Wysockim, ale o tym, co wiem o Rosji, Związku Sowieckim, komunizmie. Dwa razy byłem w Rosji, poznałem przyjaciół ojca z czasów studiów – wspaniałych ludzi, ale będących w jakiejś rozsypce, rozpadzie, stojących wobec beznadziejności. Śmierć Wysockiego była dla mnie wydarzeniem w jakiejś mierze logicznym i symbolicznym zarazem. Ta jego rosyjska dusza, ta samokarmiąca się rozpacz, która czerpie siłę z siebie samej, by dalej rozpaczać, te jego kompromisy z KGB (dziś wiadomo, że dawał koncerty dla KGB), jego pijaństwo wreszcie – to był Wysocki. Pietrzak, u którego występowałem w końcu. lat siedemdziesiątych, zarzucił mi, że wszystko, co robiłem, jest pod wpływem Wysockiego, Okudżawy i że nie szukam wzorów na Zachodzie. Ale kiedy zostałem na Zachodzie, ta fascynacja słowiańską histerią przeszła w fascynację polskim romantyzmem.
– Jak odbierałeś fakt, że traktowano Cię jako twórcę politycznego?
– To prawda, wszystko, co pisałem, odbierano w kontekście politycznym, jako walkę o wolność. Nawet tak czysto egzystencjalną piosenkę, jak „Encore, jeszcze raz encore”. Oczywiście, ze względu na sytuację polityczną Polski. Potem te nieszczęsne „Mury”…
– Nieszczęsne?
– Bo był to utwór przeciw ruchom masowym, o tym, jak twórca śpiewa coś, a tłum to podchwytuje. Słuchałem kiedyś płyty Katalonczyka Luisa Liacha, który to śpiewa, a 10 tysięcy ludzi powtarza refren. Tekst tam jest inny, o wyrywaniu pala, do którego są przywiązani ludzie, ale motyw jakby ten sam. Gdy to usłyszałem, od razu miałem wizję 10 tysięcy ludzi z piękną pieśnią na ustach niszczących przeciwników, wybijających szyby w oknach. Być może jest to wizja fałszywa, ale „Mury” powstały jako wyraz nieufności w morale ruchów masowych, podczas gdy historia zaprzeczyła temu i jednocześnie potwierdziła ją. W piosence twórca zostaje sam, a tłum idzie i śpiewa, że mury runą. Tymczasem mury rosną, bo to są już inne mury. Twórca zostaje sam, bo mu odebrano władzę nad pieśnią. To, co było w niej tylko refrenem, stało się hymnem Solidarności.
W 1980 roku zgłosili się do mnie ludzie z KPN i poprosili o napisanie hymnu dla swojej organizacji. Odmówiłem, ale wyrzucam sobie, że napisałem kilka piosenek, które mają charakter hymnu, np. „Zbroja” napisana zaraz po wprowadzeniu stanu wojennego, dla której pomysłem był „Marsz na rumach Aten” Beethovena. Skomponowanie melodii, która pasuje do marszu budzi we mnie sprzeciw.
– Twoją twórczość z przełomu lat 70. i 80. można zaliczyć do nurtu historycznego; osobiście odbieram je jako arcypolskie. Ale co spowodowało ten zwrot? Wydarzenia w kraju?
– Na studiach zacząłem odchodzić od Wysockiego, od właściwych mu metafor bajkowych. Bajkę zastąpiłem rzeczywistością historyczną Polski. Wtedy właśnie powstał cykl „Muzeum” i piosenka „Krajobraz po uczcie”.
– „Czerwony autobus” z jesieni 1981 jest już jednak utworem publicystycznym…
– Kiedy pokazałem tekst kolegom z kabaretu Pietrzaka, powiedzieli mi: No nie, żartujesz chyba, bzdury zupełne! Skąd ten charkot? Ta agresja i taka beznadzieja? A ja tak to właśnie czułem, inaczej nie mogę tego wytłumaczyć. Ale nie uznałbym jej za piosenkę publicystyczna, ona nie była o tym, co się dzieje w Polsce w roku 1981; był to opis obrazu Linkego i tylko jego aktualność stwarzała takie pozory.
– Czym dla Ciebie jest emigracja – dopustem Bożym czy błogosławieństwem?
– Kiedy jeszcze występowałem w kabarecie Pietrzaka, zaczynałem fascynować się swoją popularnością. „Groziło” mi zawodowstwo, kariera estradowca, sytuacja, że będę pisał szczerze, z głębi serca, ale tylko po to, by to sprzedać na scenie. Zaczynałem się też fascynować swoim oddziaływaniem na ludzi. Emigracja, Bogu dzięki, przecięła moją drogę w tym kierunku. Zrozumiałem, że nie mogę ze śpiewania zrobić swego zawodu, bo zaprzeczę istocie tych piosenek. Emigracja mi to ułatwiła. A zostałem na Zachodzie, ponieważ byłem w tym czasie jedną z niewielu osób w Paryżu, które miały mandat Solidarności. Powstał Komitet Solidarności, – do którego wszedłem. Było oczywiste, że nie mogę siedzieć cichutko tylko dlatego, że chcę wrócić do kraju. Należało mówić głośno o tym, co się w Polsce dzieje i pomagać ludziom, którzy siedzieli czy działali. Wyjechałem na Zachód po latach kłótni z cenzurą i ukrywania mnie w ruchu studenckim, bo powstała Solidarność. I tu byłem, nawet wbrew sobie, odbierany jako bard Solidarności. W marcu 1982 roku Seweryn Blumsztajn powiedział mi, że nie ma sensu, bym siedział w biurze Solidarności, bo jestem piosenkarzem. Powinienem jeździć po świecie i mobilizować opinię publiczną na rzecz związku. I tak to się zaczęło.
– Doświadczyłeś losu emigranta, ale przecież nie jest to trudny los typowego emigranta bez nazwiska. Jak oceniasz to swoje doświadczenie?
– Doświadczyłem tego losu na tyle, na ile było to doświadczeniem, a nie uciążliwością. Byłem bezrobotny przez dwa lata, zbierałem , trochę pomidory na południu Francji. Ale też jeździłem po świecie z koncertami, mając świadomość, że pieniądze z tych koncertów idą do Polski, a jednocześnie sam z tego żyłem. Do Radia Wolna Europa przyszedłem w roku 1984 na zaproszenie Zdzisława Najdera. Przyszedłem, bo nagle zaczął się kruszyć status wędrownego artysty, musiałem pomyśleć o zabezpieczeniu rodziny, dziecko było w drodze. Poza tyła, jak twierdził Najder, była to jedyna możliwość utrzymania stałego kontaktu z Polską. Stałem się członkiem zespołu, musiałem więc robić różne audycje, nie tylko „Kwadrans Jacka Kaczmarskiego”. To było dla mnie ważne doświadczenie, po raz pierwszy w życiu pracowałem na etacie, przychodziłem do pracy na sześć, siedem godzin i musiałem współistnieć z zespołem. I poza doświadczeniami typowymi dla każdej zbiorowości, także negatywnymi (fobie, kłótnie, intrygi), które są w każdej instytucji tego rodzaju, poznałem wielu wspaniałych ludzi. Myślę o Tadeuszu Nowakowskim, Włodzimierzu Odojewskim, Alinie Grabowskiej, która jest matką chrzestną mojego syna, a jej mąż – ojcem chrzestnym mojej córki. Nauczyłem się też reguł gry politycznej. Nie powiem, żeby mnie to specjalnie interesowało, ale to przecież istnieje, jest częścią rzeczywistości. Innym doświadczeniem jest Klub Myśli Politycznej im. Mieroszewskiego, który powstał jakowyraz sprzeciwu wobec polityki radia – myślę zarówno o Amerykanach, jak i o Najderze – ponieważ dyskusji prowadzonych w klubie nie można było prowadzić w radiu. Po prostu nie było tam takiego forum. Ale zdecydowanie negatywny wpływ ma na mnie obowiązek pracy!
– Na początku maja przyjeżdżasz do Polski na koncerty. Obawiasz się tego?
– Bardzo. Nie wiem, czy moje piosenki, napisane na emigracji, trafią do mych odbiorców. Poza tym, jak słyszę, ta forma przekazu, tzn. chłopak z gitarą na scenie, który śpiewa rzeczy ważne, kończy się. Więc się boję, ale też i cieszę z konfrontacji z odbiorcą.
Monachium, kwiecień 1990 r.
Waldemar Maszenda
"Tygodnik Solidarność", nr 18 (85), 4 V 1990r., s.8.
Nadesłał: Piotr Uba