Co straciłeś przez alkohol?

Mnóstwo czasu, na pewno. Wszystkich innych strat nie żałuję, ponieważ przychodzą w naturalny sposób – wydaje mi się, że nie straciłem żon ani dzieci przez alkohol (to by pewnie się zdarzyło tak czy owak). Natomiast straciłem mnóstwo czasu, pokaźny kęsek zdrowia i dużą część świadomej władzy nad sobą, również w sensie umysłowym. Mógłbym zrobić znacznie więcej, gdyby nie te kilkanaście lat zabawy z alkoholem.

Czy pamiętasz, kiedy wypiłeś pierwszy kieliszek wódki?

Jeśli chodzi o wódkę, to nie pamiętam, natomiast pamiętam, kiedy po raz pierwszy w ogóle piłem alkohol. Musiałem mieć wtedy chyba sześć czy siedem lat, rodziców nie było w domu, a koledzy wołali mnie z podwórka. Bardzo mnie to irytowało, że nie mogę do nich zejść, bo nie mogę zostawić otwartego domu. Otworzyłem szafkę w kuchni – było tam chyba białe wino – i sporo tego wypiłem. Upiłem się błyskawicznie. Następne, co pamiętam, to było to, że napełniam wielką miednicę wodą, chcąc oblać kolegów z balkonu, z drugiego piętra, i wszystko wylewam na siebie. To był pierwszy stan upojenia alkoholowego.
Natomiast pierwszą wódkę, przypuszczam, wypiłem, mając lat 17, kiedy z ojcem pojechałem do Związku Sowieckiego. Wzięło się to stąd (tak mi opowiadano), że kiedyś koledzy odprowadzili mnie zdrowo upitego jakimś wińskiem pod drzwi, oparli głową o framugę, nacisnęli dzwonek i uciekli. Jak tato zobaczył, w jakim stanie jestem, postanowił mnie nauczyć pić. I zawiózł mnie śladami swoich studiów do Związku Radzieckiego. Odwiedzaliśmy mnóstwo artystów malarzy, wszędzie była wódka i oni mnie instruowali, jak pić, jak zakąszać. Szalenie mi się to podobało. Piło się rano, w dzień i wieczorem. Do śniadania, do obiadu i do kolacji. Wróciłem po trzech tygodniach – podobno siny zupełnie – i rzeczywiście od tego czasu przez długie lata nie upijałem się do utraty świadomości. Zawsze wiedziałem, co się ze mną dzieje i zyskałem wówczas opinię człowieka o bardzo mocnej głowie, człowieka, który “umie pić”.

Byłeś z tego przydomku zadowolony?

Oczywiście – byłem z niego dumny. Na studiach to było piekielnie ważne i nawet się dobieraliśmy według tego kryterium. Było nas tam trzech czy czterech i jeszcze przyjaciel, Polak z Francji, który z kolei umiał pić zarówno wódkę, jak i wina, i uczył nas, co do czego się je albo pije. Urządzaliśmy przyjęcia i byliśmy do tego stopnia przewrotni, że nawet nielubianych kolegów z polonistyki zapraszaliśmy, żeby ich skuć i obserwować z radością ich upokorzenie w kiblu.

Potem stan wojenny, to też taki specyficzny okres, kiedy dużo różnych rzeczy się robiło, ale także dużo się piło.

No, ja stan wojenny przeżyłem we Francji, więc to było trochę inne picie, piło się co innego. Z tego, co mi opowiadali przyjaciele w Polsce, tutaj się piło wszystko, przede wszystkim to, co się samemu wypędziło lub zdobyło na mecie. Natomiast myśmy we Francji pili dlatego, że Francuzi znali tylko dwa sposoby pocieszania upadłych powstańców, mianowicie jedzenie i picie, z naciskiem na picie. I tam rzeczywiście po raz pierwszy, we Francji, chyba w 1982 r., doznałem tego, co się w potocznym języku nazywa dygotem: poranny niepokój, latanie rąk pod wpływem zatrucia alkoholowego. Odkryłem jednak szybko, że parę szklaneczek wina to uspokaja i w ten sposób wprowadziłem tę metodę do swojego życiorysu. Niezależnie od tego miałem już wtedy nawyk wyniesiony ze środowiska studenckiej estrady, że pije się przed wyjściem na scenę – na tremę, i pije się po zejściu – dla rozładowania napięcia.

Czy rzeczywiście jest tak, że alkoholik ma coraz mocniejszą głowę?

Nie, to nie jest tak z całą pewnością. To wrażenie bierze się ze stanu tak zwanej hipertrzeźwości, kiedy już człowiek tyle wypije, że ten alkohol nie działa na niego, natomiast on sam nie wie, że jest kompletnie pijany, bo nie ma objawów pijaństwa. Jest jakaś taka przedziwna klarowność istnienia, ale to jest stan tuż przed zapaścią.
Natomiast faktem jest, że alkoholik z wiekiem coraz łatwiej wychodzi ze swoich zapaści, ze względu na to, że coraz mniej może wypić. Jeśli kogoś przewraca, obezwładnia, odciąga od życia kufel piwa czy dwa, czy setka wódki, i on pada, idzie spać, to siłą rzeczy rano nie jest zatruty w takim stopniu jak człowiek, który potrafi pić przez dwa tygodnie półtora litra mocnej wódki dziennie. On musi rzeczywiście być nasiąknięty tym alkoholem, zanim padnie. Młodzi ludzie po prostu mają możliwość absorpcji większej ilości alkoholu, czyli większego zatrucia.

Czy bywało tak, że piłeś codziennie?

No tak, oczywiście. Nie chcę tutaj mitologizować, ale na pewno od połowy lat 80., czyli mniej więcej od momentu, kiedy wylądowałem w Radiu Wolna Europa, szukałem takich okazji. To czasami było piwo w kantynie, czasami rum z herbatą na śniadanie pod pretekstem, że mam studio rano, a rano, jak wiadomo, głos pieśniarza nie brzmi, więc trzeba go ujędrnić. Nawet pamiętam, że kiedyś Najder mnie wezwał: ktoś mu doniósł, że ja na śniadanie do jajecznicy piję rum z herbatą, i mówił, że to jest nieakceptowalne i że on ma nos wyżła. No, ale oczywiście cóż mógł zrobić? – póki dostarczałem towar dobrej jakości, to nie mógł mieć pretensji o to, czym się stymuluję, bo wszyscy pili w radiu (czy prawie wszyscy).

A czy wtedy, kiedy piliście, mówiło się o pijaństwie, czy były głosy, że to już może być alkoholizm?

Nie, w ogóle się o tym nie mówiło. To znaczy żartowało się z kolegów – w ich obecności zresztą – że my jesteśmy zdrowi pijacy, czy o, ten to z całą pewnością alkoholik, ale ze śmiechem na ustach. Każdy wtedy wiedział (choć ja jeszcze nie, aczkolwiek przypuszczałem podskórnie), kto z nas jest zagrożony alkoholizmem, a kto z nas jest uzależniony, bo musi sobie chlapnąć, żeby wejść do studia czy coś napisać. Ale traktowano to jako rodzaj męskiej rozrywki, zresztą nie tylko męskiej. Mnie w 1987 czy 1988 r. pierwszy raz ostrzegła Basia Nawrotowicz z Piwnicy pod Baranami, która wówczas pracowała w Radiu Wolna Europa i miała bardzo bolesne osobiste doświadczenia z mężem alkoholikiem. Sprawdzając lekarskimi metodami: drżenie rąk, potnienie wewnętrznych stron dłoni, zapytała: Czy ty jesteś alkoholikiem. Ja odpowiedziałem Nie, ona spojrzała na mnie i powiedziała No dobrze. – dając mi do zrozumienia, że pierwszym krokiem jest przyznanie się przed samym sobą, a dopiero potem zastanawianie się nad tym, jak to leczyć.

Kiedy zdałeś sobie sprawę z tego, że jest to choroba alkoholowa?

No właśnie wtedy, ponieważ to, że ja jej powiedziałem nie, nie znaczy, że nie powiedziałem sobie tak. Ale miałem mnóstwo usprawiedliwień: i stresy związane z pracą, i stresy związane z życiem osobistym, i te wyjazdy koncertowe – ja praktycznie przez te dziesięć lat nie miałem ani razu wakacji, bo cały wolny czas przeznaczałem na trasy. Te trasy, oprócz tego, że dawały satysfakcję artystyczną, były też wyrwaniem się zza murów Radia Wolna Europa, z tej pracy dziennikarsko-urzędniczej. To było szalenie ważne. I jeździłem nie sam, jeździłem z kolegami – dwoma, trzema, którzy również nie wylewali za kołnierz, także to były dla nas wyprawy artystyczno-alkoholowe.

Kiedy nastąpił ten moment, że alkohol zaczął Ci przeszkadzać w pracy i w życiu?

To była druga połowa lat 70 -tych. To był pierwszy rozwód, opuszczanie pracy, odwoływanie koncertów… Z początku to były po prostu tzw. kace dwu- czy trzydniowe, kiedy się leży w łóżku i człowiek nie ma ochoty niczego robić, nawet samemu sobie podać czegoś do wypicia czy do zjedzenia. A potem, pod koniec lat 80.-tych zaczęły się typowe, poważne objawy choroby alkoholowej: delirki, jakieś przywidzenia i przede wszystkim takie padaczki, niekontrolowane skurcze, które dość przerażały i mnie, i bliskich.

Jak długo trwały Twoje najdłuższe i najbardziej męczące ciągi alkoholowe?

To było na przełomie lat 80-tych i 90-tych. Te ciągi alkoholowe były stałe – w tym sensie, że nie traciłem przytomności i nie wyłączałem się z codziennego rytmu życia, natomiast zdarzało się, że pracowałem w radiu przez dwa czy trzy tygodnie, pijąc prawie wyłącznie alkohol, i to mocny alkohol, do półtora litra dziennie, tylko rozłożony na porcje utrzymujące mnie w stanie ekscytacji umożliwiającej pracę. Ale to oczywiście po dwóch czy trzech tygodniach kończyło się zapaścią.

Mówi się, że alkoholik musi dosięgnąć dna, żeby się odbić. Co było Twoim dnem?

Na pewno dnem był dwukrotny pobyt w szpitalu. Pierwszy był dosyć luksusowy, w Niemczech, i był raczej odpoczynkiem – dużo wtedy pisałem. Natomiast drugi, z różnych względów finansowych i ubezpieczeniowych, to był pobyt w Harze pod Monachium. To takie Tworki. To był rodzaj takiej społecznej degradacji. Pamiętam, że jak przyjechałem do Monachium, koledzy pokazywali mi Harę i właśnie mówili, że to są Tworki. Żartowali, że. jak tutaj ktoś wyląduje, to już niedobrze z nim. Więc jak tam wylądowałem w 1990 r., to sobie to przypomniałem. Ale z drugiej strony to było tak fascynujące, jak zresztą dla każdego pisarza fascynujący jest pobyt w domu psychicznie chorych i uzależnionych, że trudno było mi rozczulać się nad samym sobą. Po prostu siedziałem i notowałem sobie wszystko, co tam oglądałem. Z tego potem wzięła się pierwsza część książki ?O aniołach innym razem?.
Oczywiście, zdałem sobie wtedy sprawę z przepaści, którą alkoholizm otwiera przed człowiekiem, i w jakiś sposób sobie to wytłumaczyłem, wyjaśniłem, coś zobaczyłem. Na pewno człowiek spadając, kompromitując się, przegrywając, poznaje granice swoich możliwości. Wygrzebanie się z tej otchłani daje mu poczucie własnej wartości. Być może w tym powiedzeniu tutaj tkwi sens: człowiek musi osiągnąć dno, żeby się odbić, to znaczy, że musi poznać granice swoich możliwości i nie poddać się, tylko zbudować się od nowa, i wtedy może żyć normalnie, mimo że ten miecz nad nim wisi.

A jak wyglądała terapia w tym przerażającym miejscu, o którym mówisz?

Najpierw się dwie doby leżało w takim akwarium pod stałą obserwacją, potem następne trzy czy cztery w pomieszczeniu monitorowanym. Potem człowiek miał już swój pokój, z reguły dwuosobowy, i się szwendał na terenie szpitala, rozmawiał z lekarzami, brał udział w terapiach grupowych – to było fascynujące, kiedy każdy opowiadał swoje doświadczenia. Potem terapia przez pracę: myśmy akurat wytwarzali drobne elementy elektryczne, wtyczki. Za sugestią Basi Nawrotowicz zażyczyłem sobie wtedy rozmowy z psychologiem, ale to były Niemcy demokratyczne, więc rozmowa skończyła się, kiedy powiedziałem, że jestem dziennikarzem i poetą. Na to niemiecki psycholog: ?To przecież pan musi pić?. (śmiech). I na tym się cała terapia skończyła, reszta to były moje własne przemyślenia, wysiłki i rozmowy z przyjaciółmi. Będąc nawet w Polsce, rozmawiałem też z paroma specjalistami, każdy z nich chętnie deklarował pomoc, ale życzył sobie, żebym się nie zaszywał. A ja wtedy bardzo dużo koncertowałem. I po prostu była obawa, że jeśli się nie zaszyję, to zawalę trasę. Więc nigdy nie doszło do takiej wieloletniej psychoterapii czy terapii poprzez rozmowy ze specjalistami, natomiast metodą prób i błędów doszedłem do stanu w miarę harmonijnego. Potem, w 1995 r., kiedy wyjeżdżałem do Australii, zdałem sobie sprawę, że jednym z motywów jest też próba załatwienia tego problemu. To nie tak, że można uciec przed alkoholizmem. Tylko sam fakt bycia z dala od pokus, od impulsów, od stresów, od tych nawyków psa Pawłowa, że koncert to wódka – to się rzeczywiście sprawdziło. To, że ja tam jestem absolutnie zdany sam na siebie, bo tam nie ma czegoś takiego, że lekarz przyjedzie w ciągu dwóch godzin i założy kroplówkę. Nie ma też możliwości zaszycia się. Człowiek tam robi ze sobą wszystko, co chce, jeśli chce sobie zrobić krzywdę, to jest jego sprawa. To, paradoksalnie, niesłychanie mobilizuje, że nikt nie przyjdzie i nie pomoże, zwłaszcza że najbliższy znajomy jest 50 czy 150 km od ciebie.

Co skłoniło Cię do leczenia stacjonarnego, tak zwanego zamkniętego? Ktoś Cię do tego namówił czy sam się przekonałeś, że musisz zacząć się leczyć w taki sposób?

No, to było tylko dwa razy, na przełomie lat 1989/90 i za każdym razem poprosiłem, żeby mnie zawieziono. Tak, że byłem w dość luksusowej sytuacji, bo tych, których wiozą z ulicy, nie zwalniają ot tak sobie, a ten, kto przychodzi na własne życzenie, może także wyjść na własne życzenie. I za pierwszym, i za drugim razem poprosiłem po prostu – za pierwszym razem żonę, za drugim nie pamiętam kogo – żeby mnie zawiózł i tam zdeponował.

A jaką miałeś najdłuższą przerwę w piciu?

Chyba ze trzy czy cztery lata. Mówimy tu o niepiciu totalnym, abstynencji. Zdarza mi się wypić kieliszek wina i żyć następne dwa lata w sposób normalny. Zdarza mi się pić przez jakiś czas niemal codziennie coś, wprawdzie już nie mocne alkohole, ale jednak coś, i też funkcjonować normalnie – tak, że totalnej abstynencji trzy lata.

Co pomyślałeś, kiedy po tym trzyletnim okresie zupełnej abstynencji sięgnąłeś po raz pierwszy po kieliszek?

Miałem poczucie, że po takim okresie czasu to niczym nie grozi i że z powrotem jestem normalnym człowiekiem, który może się napić, jeśli ma ochotę.

A co się stało następnego dnia?

Nic. Wstałem i poszedłem do pracy. Zależy znowu, czy jestem w Australii, czy w Polsce. Mechanizm jest taki: to może zamienić się w to, że skoro mi wolno, to następnego dnia też się napiję, jeszcze następnego też się napiję i niezauważalnie wejdę w ten obszar porannego przymusu. No, ale tego nie doświadczam. To znaczy w momencie, kiedy widzę, że zamiast kieliszka wina do kolacji wypijam butelkę wina do kolacji, mówię sobie: no, to jutro będzie nic. I w momencie, kiedy jutro jest nic, to potem przez dłuższy czas też może być nic.

Czyli wierzysz w picie kontrolowane?

Nie, nie wierzę, ale cały czas chodzę po krawędzi.

Czy próbowałeś przejść dwanaście kroków Anonimowych Alkoholików albo w ogóle współdziałałeś z Anonimowymi Alkoholikami?

Nie, nie próbowałem przejść dwunastu kroków, natomiast często bywam na zebraniach Anonimowych Alkoholików w Australii i zdarza mi się, że bywam w Polsce. Ale z reguły jako taki pozytywny przykład, że można się wygrzebać, natomiast nie jako uczestnik tych zwierzeń czy rozmów.

Czy widzisz jakieś różnice między terapią australijską a polską?

Australijczycy do wszystkiego podchodzą w sposób bardzo swobodny i lekki w tym sensie, że nikomu nic nie narzucają i bardzo uważają na czyjąś prywatność. Także te posiedzenia klubu AA w Australii są, rzecz jasna, absolutnie dobrowolne. Natomiast rozmawiałem ze znajomym z jednego z takich posiedzeń, który był z Afryki Południowej, i on opowiadał mi, że w Afryce Południowej było tak: skład tych klubów był ustalony i jeżeli na któreś spotkanie ktoś się nie stawiał, to oni tam w trzydziestu jechali do niego sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. To jest zupełnie inny system – w Australii jest nie do pomyślenia, żeby ktoś włamywał się do prywatnego domu, żeby sprawdzić, czy niepijący zaczął pić. AA ma głęboki sens, to jest na pewno najważniejszy z dotąd wymyślonych sposobów na ratowanie ludzi przed alkoholizmem. Ale wymaga absolutnej uczciwości wobec samego siebie i swobody poruszania się człowieka. Tu nie może być ograniczeń typu ja się wstydzę, że piję. Albo wstydzę się, że chodzę do AA, albo że pokazują mnie palcami najbliżsi czy sąsiedzi, czy koledzy w pracy.

Jakie masz doświadczenia ze swoich polskich obserwacji ze spotkań Anonimowych Alkoholików?

One są ciekawe, tylko że nie wiem, czy to jest kwestia naszej mentalności, takiej zawęźlonej, zasupłanej, że ludzie mają bardzo duże trudności z wypowiadaniem się. W ogóle mają trudności z formułowaniem myśli po polsku, więc co dopiero jeszcze o sobie opowiadać, o takich bolesnych sprawach. A poza tym istnieje nadal powszechne przyzwolenie na picie przy każdej możliwej okazji, w związku z tym przyznać się do alkoholizmu, czyli do tego, że nie mogę pić, nie jest przyznaniem się do mojej choroby, tylko przyznaniem się do tego, że jestem nieadekwatny w stosunku do mojego otoczenia, co jest straszliwą przeszkodą w leczeniu.

Lubisz takie rozmowy z alkoholikami, czy przeprowadzasz je dlatego, że wiesz, że Ci pomagają? Albo pomagają innym?

Dlatego, że mi pomagają i pomagają innym. Nie przepadam za tym, bo to jest zawsze otarcie się o czyjąś autentyczną tragedię czy nieszczęście, i wtedy człowiek czuje się podglądaczem, ingerentem w czyjąś prywatność. Ale nie ma innego wyjścia.

A wpływ Twojego picia, Twojej choroby alkoholowej na rodzinę?

Oba te kryzysy przypadły na moje drugie małżeństwo i ono je przetrwało, bo myśmy się rozstali dopiero w Australii, czyli sześć czy siedem lat później, po tych najbardziej dramatycznych ?przygodach?. Na pewno i syn, i córka bardzo to przeżywali, bali się tych moich stanów. Córka wtedy miała wprawdzie trzy czy cztery lata, może tego dokładnie nie pamięta, ale teraz, w Australii, zwierza się na takich rozmowach w szkole – i opowiada mi to potem – że tata jest alkoholik, i bardzo jest dumna z tego, że może o tym precyzyjnie opowiadać. Natomiast syn był świadkiem takich moich upadków, kiedy był ze mną na wakacjach w Polsce. No i zwierzał się z kolei moim rodzicom, czyli swoim dziadkom, że się wtedy bardzo mnie boi. Ale mam z obojgiem doskonały kontakt, więc albo mi wybaczyły, albo traktują to jako naturalną przypadłość taty-artysty. Jako ojciec, który jest daleko, który pojawia się tylko od czasu do czasu, jestem cały czas pewnego rodzaju atrakcją, w związku z tym pewnie i moja choroba jest rodzajem atrakcji. Zwłaszcza dla dzieci wychowanych w epoce zagrożenia narkotykami i tym, co widzą w telewizji.

Kiedyś wspominałeś o tym, że w leczeniu pomagała Ci Twoja druga żona Ewa. Czy właśnie człowiek najbliższy, najbliższa kobieta, może pomóc alkoholikowi? Czy bywa tak, że swoją pomocą szkodzi mu po prostu?

Na pewno może mu pomóc. Ewa bardzo mi pomagała przejść przez ten najcięższy okres, opiekowała się mną, broniła mnie przed władzami radia, przed jakimiś głębszymi nieprzyjemnościami z tego powodu. Natomiast z tą opieką człowiek czuje się lepiej, ale też z drugiej strony trochę bezkarnie. Zawsze jest ten ktoś, kto go wyciągnie za uszy. Więc myślę, że to nie jest najlepsza droga. Jeżeli już kobieta ma pomóc człowiekowi uzależnionemu, to przez to, że jest od niego zależna, że wzbudza w nim poczucie odpowiedzialności. I wtedy on, zanim się uchleje, wiedząc, co nastąpi potem, że będzie miał tydzień wyłączony z życiorysu, pomyśli: no dobrze, ale co z tą kobietą, którą kocham? Więc raczej w ten sposób może pomóc.

A kiedy Twoja żona zdała sobie sprawę z tego, że jest współuzależniona?

Od razu. Ona wtedy bardzo się przyjaźniła z Basią Nawrotowicz i obie zdawały sobie sprawę wcześniej niż ja. Ale to był taki typ kobiety (zresztą do dzisiaj jest) “opiekuńczej krakuski”, że ona nie mogła temu przeciwdziałać. Musiałaby działać przeciw własnej naturze, żeby się zachowywać inaczej.

A Twoja obecna żona? Boi się, denerwuje się, czy jest w tej chwili spokojna i wie, że już pewnej granicy nie przekroczysz?

Na pewno się boi i mówi o tym. Ale ona boi się tego, co mogłoby być, a nie tego, co jest, kiedy widzi, co robię, jak żyję, pracuję, co jem, czasami co piję. Dlatego my się staramy przebywać jak najczęściej razem.

Maria Blimel, Wanda Wasilewska
"Gazeta Wielkopolska" nr 180, 2001r.

Nadesłała: Ewa