Rozmowa z Przemysławem Gintrowskim

– Zdumiałem się nieco, gdy przed paroma dniami na koncercie stwierdziłem, że wśród pańskiej publiczności przeważać zaczynają już nawet nie studenci, a licealiści.

– Ci ludzie w 1981 r. mieli 9-10 lat i niewiele rozumieli z otaczającego ich świata. Ale kiedy występowałem w stołecznych liceach, niejeden raz słyszałem, że to na moich i Jacka Kaczmarskiego piosenkach wychowało się już kilka generacji.

– A jeszcze kilka lat temu można było pomyśleć, że pańscy słuchacze tworzą swoisty krąg kombatancki.

– Sam miałem w 1986 r. takie uczucie. Więcej, zastanawiałem się czy to moje śpiewanie jest komukolwiek potrzebne. Na trzy lata zawiesiłem wtedy występy, zajmując się niemal wyłącznie pisaniem muzyki do filmu i teatru.

– Mniej więcej przed rokiem powrócił pan do śpiewania…

– Dokładnie przed ubiegłorocznymi wyborami. Kiedy dostałem zaproszenie do udziału w koncercie w Teatrze Powszechnym dla przyszłych posłów i senatorów „Solidarności” – nie mogłem odmówić.

– I od tamtej pory występuje pan publicznie niemal nieustannie. Zapominając z kolei o filmie, a przecież wiele osób wciąż pamięta nie tylko piosenkę ze „Zmienników” Stanisława Barei, ale i muzykę do „Matki Królów”.

– Tych filmów było więcej, począwszy od przypomnianych niedawno w telewizji „Dziecinnych pytań”. Najmocniej czuję się związany z twórczością Wiesława Saniewskiego, bo pisałem muzykę i do „Nadzoru”, i do „Sezonu na bażanty”, i do „Dotkniętych”. Skomponowałem muzykę do wielu filmów dokumentalnych, które bardzo sobie cenię, gdyż dokumentują rzeczywistość, a uważam, że zawsze należy to robić. Oddzielna sprawa to filmy animowane…

– Dla dzieci?

– Nie, chodzi mi o tzw. autorskie kino animowane. Bardzo nad tym boleję, że ten rodzaj twórczości filmowej jest u nas kompletnie nieznany, chociaż jesteśmy – tu akurat – światową potęgą. Taki np. Piotr Dumała, na jaki by festiwal nie pojechał, zbiera wszystkie możliwe nagrody.

– Ostatnio „odpuścił” pan trochę film, ciekawie wyglądają za to pańskie plany koncertowe.

– Myśli pan o „Kamieniach”? Bardzo chciałbym, żeby ten – gotowy już przed paroma laty – program móc przedstawić w październiku. Do premiery nie mogło dojść wcześniej ze względu na cenzurę, później zaś dlatego, gdyż chciałem odejść od klasycznego recitalu i pokazać spektakl, widowisko. Poprosiłem więc Leszka Mądzika ze Sceny Plastycznej KUL, aby oprawił „Kamienie” wizualnie.
W spektaklu tym, w którym wraz ze mną śpiewać będzie Joanna Trzepiecińska, weźmie udział sześciu muzyków. W dzisiejszych warunkach jest to spore przedsięwzięcie, na które potrzeba niemało pieniędzy. A nie wyobrażam sobie, bym jeździł po kraju z „Kamieniami”, na które bilety musiałyby kosztować ok. 25-30 tys. zł. Takie ceny uważam po prostu za niemoralne. Będę musiał więc szukać sponsora. Na razie wiem tylko tyle, że Ministerstwo Kultury i Sztuki odmówiło mi sfinansowania programu.

– W „Kamieniach” opowiada pan o znanych postaciach z historii Polski…

– Nie tylko. Z historii powszechnej także…

– O margrabim Wielopolskim, Levittoux. Kogo jeszcze, wraz z Jerzym Czechem, autorem większości tekstów, chce pan sportretować?

– Biblijną Judytę, Ismenę – siostrę Antygony, księcia Józefa Poniatowskiego, Szczęsnego Potockiego, czy też znaną z literatury romantycznej postać Anhellego. A także Iwana Groźnego i dekabrystów. Mottem „Kamieni” jest znany esej Alberta Camusa „Mit Syzyfa”. Stąd tytuł programu „Kamienie”, odwołujący się zarówno do mitologii, jak rozwoju ludzkiej cywilizacji.

– W szklanym okienku zdarza się nam co i raz widzieć pana, ale…

– Niewiele z tego wynika, prawda? No cóż, publicystyka kulturalna traktowana jest tam jak piąte koło u wozu. Taki „Pegaz”, gdzie kiedyś sugerowałem, żeby pokazywał – wspomniane wcześniej – animowane filmy, nigdy nie wie, czy wyprą go wydarzenia polityczne, czy też emisja przesunięta zostanie na godzinę 24. Zresztą Telewizja Polska zmierza obecnie w taką stronę, że aż głowa zaczyna boleć…

– Nie kryje pan swojej dezaprobaty dla prowadzonej w telewizji polityki, także kadrowej. Wie o tym każdy słuchacz pańskich koncertów.

– Istotnie, od pewnego czasu na koncertach „lecę po nazwiskach”, gdyż nie rozumiem, dlaczego ludzie, którzy mało tego, że powinni zostać odsunięci, albo wręcz ukarani za to, co robili przez ostatnie 10 lat, czują się na Woronicza świetnie, a od przyjścia Andrzeja Drawicza pozycja ich jeszcze się umocniła. Co robi tam np. I zastępca prezesa – pan Rywin? Słyszałem tłumaczenia o fachowości jego czy pana Toeplitza. Bardzo przepraszam, ale ci panowie swoją „fachowość” dostatecznie udowodnili w latach 80-ych.

– Kłócą się te słowa z tekstem jednego z najbardziej znanych pańskich utworów:

„Obroń mnie Panie od pogardy
Od nienawiści strzeż mnie Boże”.

– Nie chodzi mi o żadne „polowania na czarownice”, od nienawiści jestem daleki. Uważam jednak, że zasłanianie etyką chrześcijańską klikowości czy wspólnoty interesów, w które nie chcę wnikać, jest głębokim nieporozumieniem.

– Gdy przypominam sobie pierwszy pański koncert, jaki widziałem – w nieistniejącym od dawna Teatrze na Rozdrożu, zastanawiam się, co wpłynęło na tak znaczną radykalizację poglądów. Przecież skądinąd jednoznacznego w swej wymowie „Cesarza” (z pierwszego programu „Mury”) od piosenek z „Raportu z oblężonego miasta” dzieli ogromny dystans.

– Jest to wyłączna „zasługa” dziejących się w kraju wydarzeń. To one ukształtowały moją, taką a nie inną, osobowość artystyczną. W 1982 r. nie dawało się niczego owijać w bawełnę, ukrywać w metaforach. Śpiewałem więc o zabitych górnikach z kopalni „Wujek”, o setkach żołnierzy grzejących się przy koksownikach w mroźną zimę 1982 r. Każdy, kto trafił na moje koncerty w Muzeum Archidiecezji Warszawskiej, pamięta, jak wielki był w nich ładunek emocji i że właśnie tego – przy kłamstwach TV i prasy – ludzie oczekiwali. Muzeum było wtedy jedną z nielicznych oaz wolności, pozwalało nam zachować to, co najważniejsze: poczucie godności.

– Wyjątkową pozycję, w pańskim repertuarze – i to chyba od zawsze – odgrywają wiersze Zbigniewa Herberta.

– Nie chodzi tylko o wiersze. Myślę, że i bardzo wiele ze swojej postawy życiowej zawdzięczam panu Zbigniewowi Herbertowi. Dość często spotykałem się z nim i wielka mądrość tego wielkiego człowieka i wielkiego poety dodawała mi sił, napędu, przekonania o słuszności tego, co robię.
Pamiętam, jak po którejś demonstracji pierwszo- czy trzeciomajowej powiedział mi: „No i co, panie Przemysławie, znowu się pan chuliganił na ulicach”.
Przytaknąłem, a on stwierdził: „Szkoda was, młodych, na to. Wszyscy musimy czekać. Tu nie wytrzyma materia. Ona pierwsza odmówi współpracy”.
Miał, oczywiście, rację. Destabilizacja ustroju komunistycznego datuje się wprawdzie wcześniej, gdzieś, kiedyś, ale dopiero niedawno zaczął się on naprawdę sypać, rozpadać. Nagle stwierdziliśmy, że w Warszawie wykopano 2 tysiące dziur, że odpadają tynki, wyłączany jest gaz, gdzie indziej światło czy woda.
Jakże słusznie mawiał też Herbert, że musimy czekać. Wszyscy musieliśmy czekać, bo to co było, nie mogło już długo funkcjonować. I za te słowa, i za wiele innych, cierpliwe tłumaczenie i objaśnianie świata – jestem mu bardzo wdzięczny. Na pewno był on i jest nadal jednym z najwyższych autorytetów moralnych, jakie miałem w życiu.

– W życiorysie Herberta i w jego twórczości występuje jakże rzadka zgodność słów z czynami.

– Jest on jedynym literatem w naszej powojennej historii, który w żadnym momencie nie współpracował z reżimem komunistycznym, od 1945 r. nie zgadzając się z tym, co działo się w Polsce. Został za to bardzo mocno ukarany. I śmiem twierdzić, że tak jest nadal. Nie rozumiem bowiem, jak to jest możliwe, by w ciągu ostatniego roku nie wznowiono żadnej jego książki. To, co wydał „Czytelnik” w 1981, rozeszło się natychmiast, a sądzę, że potrzebę posiadania tomu wierszy Herberta odczuwa każdy, odrobinę myślący człowiek.

– Co – w obecnych warunkach – oznacza dla pana: być twórcą niezależnym? Dzisiaj i jutro.

– Polega to na głębokiej uczciwości wobec siebie samego. Jestem w stanie podpisać się pod wszystkim, o czym będę przekonany, że jest to uczciwe i zgodne z moimi przekonaniami. I będę unikał wszelkiego rodzaju prób wykorzystywania mnie i mojej twórczości do jakichkolwiek manipulacji politycznych. A takie próby już były i ostro na nie reagowałem. Bardzo mocno zachłysnęliśmy się tym, że raptem tak wiele zmieniło się w naszym kraju. Ale prawdziwa niezależność polegać będzie i na tym, żeby nie ulec prądowi, który wszystkich nas pociągnąć może za sobą, a jednocześnie dużo, po drodze, jest w stanie zniszczyć.

– O niektórych swoich utworach mówi pan, że wolałby już ich nie wykonywać. A jednak, wciąż pan je śpiewa.

– Powiedziałem już kiedyś dziennikarzowi, że życzę sobie, bym pewnych piosenek nie musiał już śpiewać, a bardzo też bym nie chciał, żeby te utwory stały się znowu aktualne. Dzisiejszą sytuację odbieram jednak tak, a nie inaczej i budzi się we mnie niezgoda na to, co widzę. Nie jestem w stanie podać racjonalnych argumentów, ale odnoszę intuicyjne wrażenie, że coś jest nie tak.
Dochodzę do wniosku, że ci ludzie, ci nasi ludzie, którzy doszli do władzy i mieli coś zmieniać, na razie sami się zmieniają. I to jest smutne: że nie poznaję wypowiedzi Adama Michnika i wielu innych. Że są to obce mi osoby. Oby się to jak najszybciej zmieniło. Ufam, że jeszcze mamy szansę wygrania tego, co stworzyliśmy, co wywalczyliśmy sobie sami.

– W piosence o Wielopolskim słyszymy:

„Pan – narodu, margrabio, nie zmienisz,
Tu rozsądku rzadko się używa,
A jedno, co naprawdę umiemy
To najpiękniej na świecie przegrywać”.

Gdyby traktować je proroczo to…

– Wciąż pragnę wierzyć, że w 1990 roku – wygramy.

Krzysztof Masłoń
"Życie Warszawy" nr 150, 1990r., s. 6.

Nadesłał: thomas neverny