Niegdyś bard naszej polskiej „bezkrwawej rewolucji”, dziś jedną nogą w Polsce, drugą – w Australii, promował w Olsztynie swoją nową płytę „Dwie skały”.

Czy po dwudziestu pięciu latach na scenie i po koncertach na wszystkich kontynentach wciąż czuje się Pan bardem?

Na pewno nie jestem bardem żadnej opcji politycznej, nie jestem bardem NSZZ „Solidarność”, bo to nie jest moja „Solidarność”. Jeśli mówiąc bard, mamy na myśli kogoś, kto śpiewa własne teksty o sprawach zasadniczych dla człowieka, teksty, w których jest jakieś przesłanie, nie zaś tylko rozrywka – to jestem bardem. Nie jestem na pewno bardem pokolenia, bo na koncerty przychodzą ludzie w różnym wieku, ani też opcji czy grupy. Jestem – wzniośle mówiąc – bardem ludzkiej samotności.

A co z tymi przyjaciółmi, z którymi nagrywał Pan wcześniej? Czy zrobicie znowu coś wspólnie?

Nie wiem. Trudno mi cokolwiek obiecywać, bo kilkakrotnie zapowiadałem rzeczy, które potem się nie wydarzyły. Każdy z nas ma swoje własne życie i plany artystyczne. Spotkać się we trzech i zrobić coś razem jest bardzo trudno, na ogół ze względów finansowych.

Jakie są więc Pańskie plany na przyszłość?

Teraz promuję płytę „Dwie skały” i książkę „Napój Ananków”. Pracuję też nad nowym programem, który przedstawię pewnie w przyszłym roku. Nosi roboczy tytuł „Mimochodem” i mówi o takich rzeczach, które się dzieją w życiu, a których nie zauważamy, aż stwierdzimy, że jest już za późno…

Jak układa Pan nowy program? Najpierw jest tytuł, a potem teksty, czy może odwrotnie?

Ze względu na to, że dzielę swój czas między Polskę a Australię, przez pół roku nie mogę pisać, bo albo jestem w trasie, albo odpoczywam po trasie. Wszystkie nowe pomysły, zbitki słów, doświadczenia i przeżycia, w których uczestniczę – spisuję. To się tak gromadzi i gromadzi, a po powrocie z trasy siadam i myślę, co z tym zrobić. Piszę jeden tekst, dwa, czasami bez żadnego przeznaczenia. Po kilku tygodniach zaczyna się to wszystko układać w całość. Ponieważ każdy program jest podsumowaniem jakiegoś okresu mojego życia, są tam wspólne tematy, wątek przewodni. Potem zostaje już tylko szukanie obrazów słownych.

Czy w związku z tym pisze Pan jeszcze teksty „do szuflady”?

Tak, i to bardzo dużo. Mam sporo tekstów pozaczynanych, nieudanych, moc notatek. Nie ma ani potrzeby, ani sensu drukowania tego wszystkiego, co piszę. Czasami coś się zmarnuje – leży, leży i zgnije, pomysł przepadnie. Sam gubię się czasem w tym wszystkim, ale człowiek tyle rzeczy gubi w życiu, że to nie jest żadna strata. Poza tym ludzie mi zawsze coś fajnego przynoszą. Ja nie mam instynktu zbieracza. Moje papiery przeglądam przy każdej kolejnej przeprowadzce. Mam sporo fajnych rzeczy, ale nie wiem, co z nimi zrobić.

Skoro wspomniał Pan o przeprowadzkach. Czy zanosi się na kolejną, czy Two Rocks to ostateczny port?

Podejrzewam, że nie. Tam jest fantastycznie, ale jest wiele innych fantastycznych miejsc i w Australii, i na świecie. Miałem kiedyś taki pomysł, który może urzeczywistnię, żeby przenieść się na Tonga – archipelag wysp na Pacyfiku. Tam żyje się bardzo tanio i w sposób bardzo prosty, a to istotne dla człowieka, który usiłuje się utrzymać z własnej twórczości. Poza tym jest to miejsce, w którym zaczyna się strefa czasowa. To bardzo inspirujące!

A co o takim modelu życia sądzi Pańska rodzina?

Która?

Ta po drugiej stronie oceanu. Czy podróżują z Panem?

To jest moja druga była rodzina. Ona właśnie dlatego jest była, że nie mogła tego znieść. Moja córka nie mogła znieść zmian rytmu życia: kiedy jestem – jest inaczej, kiedy wracam – znowu inaczej. Nie ma mnie miesiącami, a tu są sprawy do załatwienia! Rozstaliśmy się w sposób zgodny, bardzo cywilizowany, co ułatwiło nam australijskie prawo. Jesteśmy teraz wielkimi przyjaciółmi. Moja australijska rodzina jest zachwycona, kiedy jadę do Europy, bo będą z tego pieniążki. Kiedy siedzę w Australii, to też są dla mnie mili, bo wiedzą, że piszę, z czego w przyszłości będą pieniążki. Taka jest funkcja samca w tym świecie…

Przewiduje Pan taki moment, kiedy powie Pan – nie wyjdę więcej na scenę?

Pewnie kiedyś się wycofam, choć nie wykluczam, że jak Okudżawa będę śpiewał do późnej starości, tyle że bardziej wyciszone piosenki. Pewnie wtedy będę też śpiewał rzadziej. Trzeba wiedzieć, kiedy się wycofać. Na razie, dzięki Bogu, publiczność dopisuje, a ja mam ciągle ochotę, żeby występować. Jeśli nie będę jej miał – nie będę tego robił. Na razie na moje koncerty przychodzą nawet bardzo młodzi ludzie. To mobilizuje.

Pisze Pan piosenki z myślą o tym młodym odbiorcy?

Nie, ja piszę dla siebie, z potrzeby. To jest podobno typowe podejście grafomana, ale trudno. To umiem, to lubię. To jest też kwestia obowiązku: jeśli się ma coś do powiedzenia, to trzeba się tym dzielić z innymi. Gdybym zastanawiał się nad odbiorcą, to bym pisał pod kogoś, a to by z kolei znaczyło, że piszę nieautentycznie, że po prostu kłamię. Tego nigdy nie będę robił.

Na zakończenie zapytam, co chciałby Pan dostać od św. Mikołaja?

Samochód z napędem na cztery koła. W Australii jest tyle terenów, gdzie nie sposób inaczej dotrzeć, a mnie to bardzo fascynuje. Co roku jeżdżę na takie wyprawy i gryzie mnie, że całe obszary są nie odkryte. Taki samochód znacznie ułatwiłby mi sprawę.

Dziękuję za rozmowę.

Joanna M. Wojciechowska
"Gazeta Wyborcza" (wyd. olsztyńskie) nr 283, 2000r., str. 5.

Nadesłała: Ewa