26 listopada 2000 roku na Zamku Piastów Śląskich w Brzegu odbył się kolejny koncet organizowany przez Stowarzyszenie Literacko – Muzyczne „U studni”. Ze swoim nowym programem wystąpił Jacek Kaczmarski. Obok nowych kompozycji w czasie koncertu zabrzmiały także piosenki starsze, także te które zyskały miano pokoleniowych. Dzięki uprzejmości organizatorów redakcja „Informatora” wzięła udział w rozmowie artysty z przybyłymi na koncert dziennikarzami.
Kolejny koncert Jacka Kaczmarskiego odbędzie się 19 grudnia w MOK w Opolu.

W Pana piosenkach ciągle jest obecny romantyzm, czy to się zmieniło?

O to trzeba zapytać publiczność. Poza tym mój romantyzm jest takim lekkim przekąsem, dystansem. Mówiło się, ze powstanie III Rzeczypospolitej zamknęło okres romantyczny w polskiej świadomości. Dla mnie romantyzm nie jest tylko stanem kulturowym, ale również stanem duszy. To nastawienie się jednostki wobec kosmosu, wszechświata, w pewnej opozycji, w znaku zapytania. Zatem nie ma mowy o czymś takim, jak śmierć romantyzmu. Może zajść przewartościowanie gdy chodzi o romantyczny etos Polaka – Patrioty. Natomiast jako postawa egzystencjalna romantyzm jest nieśmiertelny. Taki jestem i dlatego mi się to nie nudzi.

Czego Panu żal w swojej twórczości, w swoim życiu?

Tego, że nie nauczyłem się porządnie muzyki. Rozbijam się o to, bo słyszę jaka powinna być melodia, którą chcę zagrać. Ale ułożenie jej zabiera mi kilka dni, co dla normalnego kompozytora jest kwestią kilku minut.

Czy czas bardów przeminął?

Ja tego nie powiedziałem, odsyłam do mojego artykułu w „Gazecie Wyborczej” z 28 lipca napisanym z okazji śmierci Włodzimierza Wysockiego. Gdybym uważał, że bard nie ma już nic do powiedzenia, to po prostu bym nie śpiewał. Bard to nie jest zawód, to jest sposób na życie, zakotwiczony w europejskiej tradycji czasów średniowiecza, a może i nawet czasów Starożytnej Grecji. Jeżeli zaś chodzi o rynek, czyli to, że ludzie chętniej słuchają popu, rocka czy rap-u, to jest trochę tak jakby mówić o dwóch różnych rzeczywistościach – o kuchni i o muzyce. To co robi bard, to nie jest muzyka estradowa. Dlatego bardem nie jest Grzesio Turrnau, który robi świetną muzykę estradową. Bard to po prostu gatunek zwierzęcia. Może wyginąć, na przykład jeżeli ja się „przekręcę” i nikt nie podejmie wątku, ale nie wierzę, żeby tak było. Cała historia kultury polega na tym, że ktoś podejmuje wątki, które zanikały kiedyś i je twórczo odnawia. Kultura jest karmieniem się tym co już było.

Czy koncepcja estradowa jakiej jest pan wierny – tylko głos i gitara – to świadomy wybór bycia wiernym pewnej chropowatości przekazu, etosu barda, który jest niezależny od zespołu?

Był faktycznie czas, kiedy te same piosenki były śpiewane na trzy głosy i dodatkowe instrumenty brzmiały jak nam ? mnie, Przemkowi Gintrowskiemu i Zbigniewowi Łapińskiemu – się wydawało bardziej adekwatnie… rewolucyjnie. Jednak to nigdy nie było koniecznością. Jestem wychowany w przeświadczeniu, że powinno być maksimum ekspresji przy minimum środków. Sztuka pisania to przede wszystkim sztuka skreślania. Moje piosenki są zapewne tak proste, że można do nich spokojnie dołożyć aranżacje na kilka, może kilkanaście instrumentów. One się pewnie zrobią śliczniejsze czy bardziej atrakcyjne brzmieniowo. Sądzę jednak, że to wcale nie pomoże w przekazie. Jeżeli można coś zaśpiewać tylko z gitarą, to po co dodawać tam dudy, czy harmonię? Reszta jest ozdobnikiem, sztukaterią, która w pewnym momencie i tak odpada od ściany.

Jak na Pana wpływa ziemia australijska? Czy przez to, ze mieszka Pan z dala od Europy jest Pan bardziej płodny twórczo?

Tak to właśnie sobie wymyśliłem. Przez ostatnie pięć lat zrobiłem więcej niż przez poprzednie dwadzieścia. Australia wpływa kojąco i daje dystans, niezbędny do pisania. Wyjechałem nie po to, żeby pisać powieści czy piosenki o aborygenach, czego czasem ludzie ode mnie oczekują, tylko po to, żeby stamtąd patrzeć na Europę. Ksiądz Tischner, przed moim wyjazdem do Australii powiedział „Panie Jacku, te demony, które Pan spotka na swojej Australijskiej pustyni, będą miały polskie imiona” i miał rację, ale dzięki dystansowi można je opanować. Jednocześnie mam wielu przyjaciół, którzy żyjąc w Polsce dali się tym demonom opanować i marnują się albo ciężko walczą by utrzymać się na powierzchni.

Czy próbował Pan zaistnieć jakoś artystycznie w Australii?

Nie, Australia jest moim azylem, pracownią, prowadzę bardzo ograniczone życie towarzyskie, właściwie kilka, najwyżej kilkanaście osób. Potrafię przez wiele miesięcy być sam, wtedy piszę i tylko piszę. Nie udzielam się na scenie, chyba, że ktoś mnie poprosi bym wystąpił w jakimś celu. Gdy zamykam nowy program, robię koncert dla przyjaciół, żeby nowe piosenki „ograć”. Wiadomo, że można ćwiczyć miesiącami utwór, ale dopóki nie zostanie „ograny” w kontakcie z publicznością, nie zostanie zakończony. Mam propozycję, żeby tam zaistnieć, żeby śpiewać w klubie wielo kulturowym w Perth, przetłumaczyć kilka tekstów na angielski, ale nie palę się do tego. Wiem po Polsce, jak to jest wejść w ten świat agentów, organizatorów koncertów, wydawców – to wymaga dużo wysiłku, a przede wszystkim nerwów i stresu. Tymczasem Australia jest dla mnie atrakcyjna z tego powodu, że tam przez pięć lat właściwie nie odczuwam stresu, co jest w Europie zjawiskiem nieznanym.

Czy sarkazm, którego jakby więcej jest w Pana piosenkach, wynika z tego dystansu dwudziestu paru tysięcy kilometrów?

Są ludzie, którzy taki dystans, do którego ja potrzebowałem wyjazdu do Australii, potrafią sobie narzucić w samym centrum Warszawy. Ja jestem człowiekiem, który ma kłopoty z odmawianiem i w Polsce traciłem masę czasu.

A jak Pan ocenia tamten okres pracy w „Radio Wolna Europa”?

Jestem dumny, że tam pracowałem, bo rola tego radia jest nie do przecenienia. Ale poza tym jestem galopującym indywidualistą, mam bardzo duże trudności w pracy w zespole, a co dopiero w stuosobowym, w którym są hierarchie, prawa, zawiści, romanse. To wszystko jest zabójcze dla takich obsesyjnych wolnych duchów jak ja czy Włodzimierz Odojewski. Nie porównuję się do Odojewskiego, ale zdaje się, że cierpimy podobnie…

Pytanie naiwne – czy wiersz, piosenkę, którą Pan tworzy odbiera Pan jako coś co jest tylko przez Pana stworzone, czy jako coś z zewnątrz, darowane przez natchnienie, czy jak twierdził w jednym z wywiadów Czesław Miłosz – podyktowane przez Dajmoniona?

Na pewno przychodzi z zewnątrz, chociaż to nie jest tak, że chwyta mnie napad natchnienia, czy Dajmonion bierze mnie za rękę i każe mi pisać. Wiem mimo wszystko co chcę napisać i kiedy. Pracuję w sposób bardzo systematyczny. Mój tryb życia wygląda tak, że trzy miesiące poświęcam na koncerty, granie i zarabianie pieniędzy, kilka miesięcy na odpoczynek, zajmowanie się dziećmi. Z tego wynika, że muszę precyzyjnie wyznaczyć czas, kiedy będę się zajmował pisaniem. Bo wtedy siadam i dzień po dniu piszę i piszę, aż coś z tego wyjdzie. Nie zmienia to faktu, że tekstu z siebie nie wyduszam. Podczas systematycznej pracy pojawiają się różne rzeczy których wcześniej nie planowałem, bo nie planuję pisania najpierw.

Jakie było największe czy też najbardziej zaskakujące wydarzenie w Pana życiu…

…Spotkanie z Włodzimierzem Wysockim, ale trudno nazwać to zaskoczeniem, bo od dzieciństwa słuchałem kaset z jego piosenkami. Zrobił na mnie ogromne wrażenie jako człowiek, który żyje tym co robi cały czas. To jest najbardziej tajemnicza rzecz związana z twórczością, że łączy się z uzurpowaniem przez człowieka boskich prerogatyw – czegoś czego nie ma, a człowiek siada i to tworzy, chociażby na papierze.

Reasumując – bard to bardziej funkcja społeczna, czy stan umysłu i ducha?

Przede wszystkim stan umysłu i ducha, funkcja społeczna przychodzi albo nie. W moim przypadku ona zaistniała, ale to był zbieg wielu okoliczności, że to co pisałem i grałem znalazło oddźwięk społeczny; nałożył się czas historyczny, określona sytuacja polityczna. Tylko, że równie dobrze mogło by tego nie być i pewnie też bym pisał i śpiewał.

Nie drażniło Pana, że niektóre teksty interpretowano jako teksty przypisane do jednego czasu politycznego, o jednoznacznym wydźwięku?

Pewnie, że drażniło mnie to, ale przestałem się tym przejmować. Kiedy ktoś się decyduje na upublicznienie tego co napisał, automatycznie traci kontrolę nad tym jak to będzie odczytane. Literatura to nie wykład z matematyki czy fizyki, gdzie istnieją pewne prawa, których przekroczenie jest fałszowaniem rzeczywistości. Tutaj na szczęście interpretacja jest indywidualną sprawą odbiorcy, a jeszcze inaczej sprawa wygląda, gdy interpretacji dokonuje tłum, grupa ludzi. O wiele bardziej drażni mnie gdy nie ma odsłuchu na koncercie, drażni mnie niesolidność – pewnie dlatego, że przez wiele lat byłem człowiekiem niesolidnym. Natomiast to, że ktoś sobie tak a nie inaczej zinterpretuje piosenkę – mogę się postukać w czoło albo wzruszyć ramionami. Ostatnio po koncercie w Australii ktoś poprosił mnie o dedykację, nie wiem czy kojarzycie „limeryki o narodach” – dosyć długie żarty o narodach. Zapytałem się, czy się spodobało a młody człowiek odpowiada mi „w pełni się z Panem zgadzam że Żydów to trzeba tępić”… i co mogę zrobić? Niestety pewien sposób posługiwania się schematami myślowymi w środowiskach polonijnych jest powszechny. Generalny brak dystansu i wątpliwości co do historii. Ci ludzie mnie kochali za piosenki w rodzaju: „Katyń”, „Jałta” czy „Arka Noego”, natomiast uważali za bluźnierstwo napisanie takich piosenek jak na przykład „Jaja w kraju nie wyjęte”, gdy się prześmiewam z narodowych wad, mitów, niedorzeczności. Gdybym się podporządkował temu co inni chcą usłyszeć, to byłby koniec twórczości. Myślę, że jest to dramat Janka Pietrzaka – w pewnym momencie zaczął pisać i zachowywać się jak tego od niego oczekiwano.

Z trochę innej beczki, mam w domu starą zdartą kasetę na której śpiewa Pan piosenki Stanisława Staszewskiego. Były to lata 80- te. W latach 90-tych w Polsce furorę zrobiły dwie płyty zespołu „Kult” pod tytułem „Tata Kazika”. Kto pierwszy odkrył piosenki Staszewskiego Seniora – Pan czy Kazik?

Myślę, że ja – bo zainteresowałem się twórczością Staszewskiego już w roku 1982 w Paryżu, bo tam wielu ludzi jeszcze go pamiętało i miało ponagrywane koncerty domowe i te piosenki śpiewałem od zawsze, czyli… od 1982 roku. Kazik o ile mnie pamięć nie myli – dopiero w roku 1989 w wywiadzie udzielonym bodajże „Polityce” przyznał, że długo nie doceniał tego co napisał ojciec. Nie wiem pod czyim wpływem – czy moim czy kogoś innego, ale dopiero po jakimś czasie odkrył piosenki ojca i postanowił je wykorzystać…

Spotkaliście się?

Tak, nawet razem zaśpiewaliśmy w roku 1992 albo w 1993 w jednym z warszawskich klubów – to było właśnie kilka piosenek Taty Kazika.

Jak ocenia Pan dokonania Staszewskiego juniora?

Bardzo mi się podobało to co kiedyś robił, obecnej jego twórczości jakoś nie ogarniam w całości. To jest po prostu inna poetyka, inna estetyka. Ostatnio kupiłem sobie „12 groszy”, słuchałem tego. Niewątpliwie jest to irytujące, drążące rzeczywistość, ale jakoś mnie to nie wciągnęło.

Czy bierze Pan pod uwagę odbiorcę, czy zastanawia się Pan dla kogo pisze?

Nie, liczy się dla mnie przede wszystkim autonomiczny akt kreacji. Pewnie, chciałbym , żeby to co piszę trafiało do ludzi, ale nie wymyślam sobie człowieka dla którego piszę, bo nie ma takiego idealnego słuchacza. W tej chwili około dwóch trzecich mojej publiczności to ludzie młodzi. I oczywiście, że te piosenki, które mają po dwadzieścia kilka lat, łatwiej trafiają do wyobraźni słuchacza, niż te które istnieją w świadomości zaledwie pół godziny. Ilekroć piszę nowy program, zawsze słyszę, że za gęsto, że przegadane, że nikt nie będzie tego śpiewać. Tak było z „Wojną postu z karnawałem”, tak było gdy pisałem „Sarmatię”. Tymczasem w Polsce powstały pod wpływem ostatniego programu Kluby Młodych Sarmatów. Piosenki muszą po prostu osiąść w świadomości. Nie widzę najmniejszego sensu pisania przez dwadzieścia lat czegoś w rodzaju „Obławy” – a nie ma nic prostszego niż napisać taki hit. Mój odbiorca może to przyjąć albo odrzucić.

O jakie utwory najczęściej proszą młodzi słuchacze?

Proszą o „Obławę”, bo to chyba elementarny utwór dla młodego człowieka. Proszą mnie o „Źródło” i pewnie nie dlatego, że jest to piosenka gigantycznego kalibru. Dlatego, że się z tym tekstem identyfikują. I to nie poprzez pryzmat polityczny. Kiedyś podszedł do mnie człowiek i powiedział, że został księdzem przez tą piosenkę, nie wiedział co miał ze sobą zrobić, a piosenka poprowadziła go do klasztoru i seminarium. A przecież „Źródło” pisałem w roku 1978 z intencją polityczną. Czasy się zmieniły i kontekst się zmienił – a młodzi ludzie wciąż chcą tych piosenek. Innym przykładem jest „Kochanowski”. Pamiętam ze szkoły, że wszyscy bronili się przed Kochanowskim, twierdząc, że to bełkot. A teraz młodzi ludzie proszą mnie na koncertach o Kochanowskiego i wznoszą oczy ku niebu. Zatem najważniejsza kwestia jak sądzę to autentyzm, a nie dobieranie sobie takiej czy innej „target grupy”…

Czy przewiduje Pan taki moment, kiedy odłoży pióro, gitarę i powie: „A teraz bawcie się beze mnie”?

Marzę o tym…. to jest męczące, szczególnie śpiewanie. Ale bunt pewnie we mnie nie zgaśnie, to kwestia temperamentu. Z drugiej strony już dawno powiedziałem: „bawcie się sami”. Nie łudzę się, że jakieś problemy za kogoś rozwiążę piosenkami. W Polsce jest tradycja oczekiwania od osób publicznych – czy to będzie piosenkarz czy aktor, że coś załatwi za społeczeństwo: pójdzie na barykadę, da się zabić, wygłupi się, zaprotestuje, zajmie stanowisko w palącej kwestii. To bzdura. W normalnym świecie każdy człowiek odpowiada za siebie. Jeżeli moje piosenki mogą młodemu człowiekowi pomóc myśleć samodzielnie – to jest to jedyna rzecz na jakiej mi naprawdę zależy. Tak jak w jednej piosence Wysockiego o kole, które wygniata swoją koleinę – idźcie za moim śladem.

Dziękujemy serdecznie za rozmowę, zapraszamy serdecznie jeszcze raz…

To zależy od Was, teraz wiecie, że mam problemy z odmawianiem.

Rozmawiali Jolanta Krzewicka – „Kurier Brzeski”
Tomasz Zacharewicz – „Radio Opole”
Radosław Wiśniewski – ” Informator…”

"Informator Kulturalny Opolszczyzny" nr 9, 2000r.

Nadesłał: Marcin Perkowski