Jacek Kaczmarski, bard, poeta, muzyk, opowiada nam dlaczego wciąż nie poddał się śmiertelnej chorobie i na kogo może liczyć w trudnych chwilach
Trudno rozmawiać o tak prywatnych sprawach. Jacek Kaczmarski to żywa legenda…
I chodzi o to, żeby dalej była żywa (śmiech).
Jakie wiersze powstały po tym, jak dowiedział się Pan, że cierpi na złośliwy nowotwór przełyku?
Nie miałem w sobie przeświadczenia, że jestem śmiertelnie chory. W początkowym okresie mojej choroby proza leczenia się w Polsce była jednak tak przerażająca i szokująca, że aż śmieszna. W Gdańsku, kiedy pobierano ode mnie wycinki z gardła, zażądano podpisania oświadczenia, w którym nie zgłaszam pretensji za ewentualne wyłamanie zębów w czasie zabiegu… Wolałem prowadzić zapiski z tych codziennych zmagań. Może powstanie powieść satyryczna? Próba traktowania tego z humorem była i jest dla mnie rodzajem terapii.
Od jakich słów zaczynają się zapiski?
Dotyczą mojego pobytu we Francji, gdzie grałem koncert. Zaczynam od opisu kolacji, którą jadłem z przyjaciółmi. Wszyscy uważali wówczas, że mam nieżyt gardła. (czyta): „Zawsze to może być rak…” – powiedziała Agnieszka. Towarzystwo zaśmiało się…”Mimo że na stole stał łosoś z kaparami, w notatniku napisałem, że był z rakowymi szyjkami…” Taki jest początek… W tym czasie w Polsce trzech lekarzy leczyło mniepółtora miesiąca antybiotykami na nieżyt gardła.
Ostateczna diagnoza o raku przyszła…
Przez telefon… Zadzwonili znajomi, którzy odebrali wyniki w Warszawie.
Jak człowiek radzi sobie w takiej chwili?!
Moja towarzyszka życia, Alicja, powiedziała: „Nie przejmuj się, damy sobie radę”. Inni szukali dla mnie ratunku. Ja początkowo całymi dniami leżałem otępiały na kanapie. To, co spotkało mnie wtedy najlepszego, to wsparcie najbliższych. Dziś wiem, że w takich chwilach to liczy się najbardziej. Później doszła nieoczekiwana i wzruszająca pomoc Polaków, zbiórka pieniędzy.
Nasi lekarze nie wróżyli Panu długiego życia. Dlaczego Pan zaryzykował, nie chciał poddać się operacji?
W marcu lekarze dawali mi dwa tygodnie życia! Ich zdaniem, guz natychmiast należało wyciąć razem ze zdrową krtanią. Na zawsze straciłbym głos. Nie mogłem sobie tego wyobrazić! Czułem, że jest inna droga. Alicja znalazła przez internet klinikę w Austrii. Stosowana tam metoda nagrzewania nowotworu i przyjmowania leków, które pozwalają organizmowi rozpoznać guza jako ciało obce i zwalczyć go wydawała się sensowna. Dziś po czterech miesiącach kuracji, mimo że odżywiam się przez wszytą do żołądka sondę, przybrałem na wadze 17 kilogramów. Kiedy nic nie mogłem jeść, ważyłem 58 kilo. Guz się nie rozwija, wyniki badań są coraz lepsze i nie mam przerzutów. Wyjeżdżam niedługo na kolejny etap leczenia.
Wcześniej jednak dał się Pan naciągać cudotwórcom, m.in. w Gliwicach położył się Pan na „łóżku, które leczy raka”. W oczekiwaniu cudu?
To prawda, skorzystałem z całego wachlarza magii i bioenergoterapii, choć nie bardzo w to wierzyłem. Ale moim bliskim i przyjaciołom było lżej, gdy wiedzieli, że coś robię. Korzystałem także z innych metod na zasadzie: „Czemu nie spróbować”. Przyznaję: nie chciałem przeoczyć czegoś, co mogłoby pomóc… Ale to było jak błądzenie we mgle. Do momentu leczenia w Austrii.
Na które stać Pana, jednego z czołowych twórców polskiej kultury, tylko dzięki publicznej zbiórce pieniędzy!
Człowiek w takiej sytuacji czuje się bezsilny. Miesięczna kuracja kosztuje 40 tys. złotych. Leki – 8 tys. Na szczęście pojawili się przyjaciele. Na pierwszy wyjazd do Austrii pożyczyli nam pieniądze. Bardziej jednak martwiłem się tym, że brak pieniędzy w sytuacji, kiedy nie mogę pisać i śpiewać dotknie moich najbliższych.
Choroby nie mogłem ukryć, bo miałem różne zobowiązania. Odwołałem je i musiałem podać powód. Po tym ruszyła lawina pomocy: koncerty, zbiórka pieniędzy. Z Krakowa dostałem w kopercie pierścionki. Ktoś ofiarował je, by mi pomóc! Gdyby nie było tej nieprawdopodobnej akcji, dziś nie mógłbym kontynuować leczenia.
Myśli Pan o planach na przyszłość?
O graniu i śpiewaniu na razie nie myślę. Ale pewnie usiądę do maszyny, żeby pisać.
Z perspektywy choroby inaczej patrzy się na wszystko, co dzieje się wkoło?
O tak! Szalenie wiele rzeczy, które były dla mnie wcześniej ciekawe, irytujące i pociągające, dziś wydają mi się błahe. Ważne zostały rzeczy piękne, wzruszające, których doświadczyłem także w trakcie choroby. Wsparcie bliskich mi osób. Na resztę szkoda czasu. Doceniłem także rzeczy najbardziej zwykłe – jest mi ich brak. Śni mi się np. smak kromki chleba z masłem, której nie mogę od pół roku przełknąć.
Lekarze w Austrii powiedzieli, że Pan wyzdrowieje?
Nikt tego mi nie zagwarantuje. Powiedzieli tylko: „zrobimy to i to. Trzeba czekać na efekty”. Nie wiadomo, ile potrwa terapia. Jestem pogodnym fatalistą. Nie oczekuję cudu. Trzeba z chorobą żyć i leczyć się. Kuracja to wyzwanie.
Czyli „Co cię nie zabije, to cię wzmocni”?
Dokładnie tak…
Jeśli ktoś chciałby wspomóc Jacka Kaczmarskiego, może wpłacać pieniądze na konto Społecznej Fundacji „Ludzie dla Ludzi” ul. Garbary 5, 61-866 Poznań
Bank PEKAO SA I o/Poznań nr konta 12401747-01618062- -2700-401112-107, z dopiskiem „Pomoc Jackowi w chorobie”
Jacek Kaczmarski
Ma 45 lat
Od początku lat 80-tych okrzyknięty bardem Solidarności
Ma dwójkę dzieci
Od 7 lat mieszka w Australii, co roku, kilka miesięcy, przebywa w Polsce
Krzysztof Zbytniewski
"Rzeczpospolita", 2002r.
Nadesłał: Marcin Perkowski