Utwory Kaczmara łączą politykę z refleksją historyczną. Są bardzo krytyczne i szydercze. Żałuję, że go nie ma z nami. Z pewnością skomentowałby to, co zrobili Wałęsie – mówi Paweł Huelle

Dorota Wodecka: Jacek Kaczmarski ma w Gdańsku i w Gnieźnie rondo swego imienia. Ulicę we Wrocławiu i Węgrowie. Pamiątkową tablicę na murach swego liceum w Warszawie. Patronuje też liceum w Olsztynku i festiwalowi piosenki w Kołobrzegu. Dziś na rynku opolskim zostanie odsłonięta jego gwiazda. Dlaczego Pan się śmieje?

Paweł Huelle*: On też by się śmiał. Ironicznie. Ale nie byłby pseudofałszywie oburzony. Z pewnością cieszyłby się. To naturalne, że w pewnym wieku zostaje się klasykiem.

Klasyka to „Mury”, których nie znosił.

PH: Tak jak Milan Kundera swojego eseju o Europie Środkowej. Bez względu na to, co by nowego nie napisał, był z nim tylko kojarzony – taka stop klatka. W końcu kiedy przygotowywano zbiór jego esejów, zabronił go drukować.

Tak samo było z Jackiem i z „Murami”. Uznawanie ich za jego sztandarowy utwór jest przyklejaniem gombrowiczowskiej gęby. On niejednokrotnie się zastanawiał: po cholerę ja to zaśpiewałem?!

Antoni Pawlak*: On rzygał tymi „Murami”. On je ot tak sobie zaśpiewał. I się zrobiło. Kiedy był już chory, Maciej Grzywaczewski chciał wyprodukować kolejny odcinek „Od przedszkola do Opola” z jego udziałem. Jacek był absolutnie wzruszony, ale „Murów” zabronił śpiewać. Trzy tygodnie przekonywaliśmy go, żeby się zgodził .

„Obławy” też ponoć po jakimś czasie nie znosił.

Wojciech Stroniasz*: Napisał ją w IV klasie liceum. W czasie studiów już miał jej dość. Błagał, by nie kazano mu jej śpiewać na bis.

Kto o nią prosił? Kontestujący komunę bywalcy salonu Walendowskiego czy studenci z prosocjalistycznego Zrzeszenia Studentów Polskich?

WS: Jacek śpiewał dla wszystkich. Długi czas nie był zdeklarowany politycznie.

AP: Siedział okrakiem na barykadzie. Ale dla niego było ważne, że publiczność bije mu brawo. Przemek Gintrowski opowiadał, że dla Jacka nie miało znaczenia, ile osób przyszło na koncert. Kilkanaście czy kilka tysięcy. Zawsze grał. Jego fascynowało, że na jego koncerty przychodzą ludzie, którym on coś może dać od siebie.

Ale bez wątpienia Tadek Walendowski był dla niego guru, imponowało mu granie u niego. Jego żona była wnuczką Melchiora Wańkowicza i miała amerykańskie obywatelstwo. W związku z tym do jej warszawskiego mieszkania nie wchodziła SB-ecja. Spotkania u nich były powiewem wolności.

To tam narodził się bard „Solidarności”?

WS: To się stało w czasie strajku w Gdańsku. Oglądaliśmy z Jackiem telewizyjne transmisje na działce u jego dziewczyny i wtedy dotarło do niego, że jego teksty z programu „Muzeum” będące komentarzami do historii Polski zapisanej na obrazach są odbierane jako aluzje polityczne. Odczuł siłę swojej twórczości. Był zdziwiony, że ludzie reagują w sposób, jakiego nie przewidział. Wtedy z pieśniarza studenckiego stał się bardem.

Któremu wielu kolegów z opozycji wyrzucało, że w stanie wojennym wybrał emigrację.

AP: Uważał, że dzięki temu, że tam zostaje będzie nadal ich głosem. Dlatego popadł w konflikt z Andrzejem Wajdą. Miał mu za złe, że Wajda w Paryżu nie mówi o Polsce. Że z jednej strony rżnie patriotę i męczennika, a z drugiej nie mówi, co się dzieje w kraju. Prawdą też jest, że Jacek miał gdzieś, co inni o nim mówią. Traktował życie jako przygodę. Ważne żeby było ciekawe, niebanalne, żeby móc się nim zachłysnąć aż do utraty tchu.

Zachłysnął się swoją popularnością w RWE?

AP: Z pewnością mu się na Zachodzie udało, bo nadal mógł robić to, co kochał. Emigracja jest czymś w rodzaju deklasacji, bo nauczyciel ląduje na zmywaku. Jacek miał szczęście, jemu wszyscy pomagali. Miał niewiarygodną zdolność rozkochiwania ludzi w sobie. Był niezwykle serdeczny. Potrafił zapomnieć o egotyzmie.

W małżeństwie też?

WS: To było trudne. On zawsze żył niezwykle intensywnie. Na płaszczyźnie towarzyskiej i uczuciowej. Stąd doszły problemy z alkoholem.

AP: Najpierw pił, bo przed występami miał tremę. Głowę miał bardzo mocną, co go zgubiło. Mieszkałem u niego w Monachium przez kilka dni i to było dość uciążliwe.

Dlaczego?

AP: Piliśmy całymi dniami.

Ale gawędy przy alkoholu mają szczególny posmak.

AP: Tak, to było niesamowite spotkanie. Typowe męskie rozmowy o kobietach, o sztuce i o poezji. Choć przyznam, że z nim trudno było rozmawiać, bo tak naprawdę jego interesował głównie Kaczmarski. I najchętniej słuchał komplementów o sobie.

Trudny do życia pod jednym dachem.

AP: Inka, jego pierwsza żona, uważała, że powinien wyrzucać śmieci. Żaliła się, że nie idzie z nim żyć. Tłumaczyłem, że wzięła sobie artystę…

Sądzę, że ona wzięła sobie innego faceta, który w czasie małżeństwa nagle stał się „głosem Polaków”.

AP: Zawsze był trudnym człowiekiem. Lubił być sam dla siebie, a małżeństwo to rezygnacja z siebie dla drugiej osoby. I z tym sobie Jacek nie potrafił poradzić. Nie mógł być też dobrym ojcem – głównie kochał siebie. W „Autoportrecie z kanalią” napisał: „byłem niedojrzały i wszyscy całe życie nosili mnie na rękach”.

W Monachium rozwiódł się i ożenił z koleżanką z RWE.

WS: Dwa małżeństwa posypały się przez alkohol. Wytrzymać z kimś, kto ciągle wpada w ciąg, leczy się na odwyku i znowu pije, nie było łatwe. Emigracja do Australii była próbą walki z chorobą alkoholową Jacka. Próbował tam odbudować swoje zdrowie psychiczne. Tam było miło, ciepło i bezkonfliktowo. Po rozwiązaniu RWE Ewa dostała odprawę, co pozwoliło im tam żyć na dobrym poziomie.

AP: Jacek, tak jak wszyscy pracownicy rozgłośni dostał pismo od prezydenta Clintona, że jest zasłużony na rzecz walki o demokrację. I całkiem przyzwoite stypendium.

WS: Tam tworzył. I zaczął mieć ambicję pisania prozy. Nie wyszło mu to. Był poetą.

AP: Miał w Australii przeświadczenie, że będąc tam, jest na marginesie życia tutaj. Z jednej strony mu to pasowało, bo był daleko od polskich swarów, ale z drugiej nie. Więc co pół roku wracał do kraju z piosenkami, które tam napisał.

Wrócił do wolnej Polski jako bohater narodowy, nasze sumienie. Na koncertach czekały na niego tłumy.

AP: Był w szoku. Bo zwykle twórca na emigracji, to ktoś zapomniany w kraju. W jego przypadku było inaczej.

PH: Siła jego talentu była jak eksplozja. Elektryzował publiczność za każdym razem.

Status barda zaczął mu ciążyć niemal natychmiast.

AP: Kaczmar chciał się uwolnić od bardowania. Nie chciał być zaszufladkowany. Tym bardziej, że czuł, że po 1989 roku nastały inne czasy. Był głęboko rozczarowany zaprzepaszczeniem ideałów „Solidarności”. Tym, że ludzie, którzy ciągną „S” odcinają kupony od dawnej „S”. Raptem się okazało, że ktoś nas zrobił w konia. Stało się tak jak pisał Mickiewicz: „po burzy, po trudzie przyjdą mali, wredni ludzie”. Jacek czuł, że dziedzictwo „S” przejęli ludzie małego formatu.

PH: To naturalne, że jeśli się śpiewa swoją poezję, jest się bardem. Ale nazwanie go tylko bardem ogranicza ocenę jego twórczości. Przecież jego utwory mają niesłychaną wartość czysto poetycką. Łączą politykę z refleksją historyczną. Są bardzo krytyczne i szydercze. Żałuję, że go nie ma z nami. Z pewnością skomentowałby to, co zrobili Wałęsie.

Ale kiedy poparł kandydaturę Tadeusza Mazowieckiego na prezydenta stracił prawo do bycia głosem pokolenia „S” . Bo ci, co popierali Wałęsę, obrazili się na Kaczmarskiego.

AP: To była kwestia uczciwości. Uważał, że trzeba taki gest zrobić, bo w środowisku dawnej Unii Wolności panowało przekonanie, że jeśli ma się rację, to nie trzeba już lobbować. Bo jak się ma rację, to się ma rację. Zresztą poparcie dla UW było naturalne. Ona reprezentowała nasze poglądy. Wałęsa zapowiadał dekomunizację, puszczanie w skarpetkach – nam się to nie podobało.

Popierając Unię Wolności, stał się dla słuchających go niegdyś „prawdziwych Polaków” Żydem, co miało być rodzajem obelgi.

AP: Pamiętam koncert w Krakowie, kiedy ktoś z sali krzyknął coś o Żydach z Unii Wolności. Jacek powiedział bez zastanowienia: ja też jestem Żydem. Spodziewał się, że zaraz dostanie po pysku, ale dostał brawa.

W 2000 roku wielu jego dawnych słuchaczy miało mu za złe, że przyjął medal od Aleksandra Kwaśniewskiego.

AP: On nie wypinał piersi po medale. Ale chciał powiedzieć, że to prezydent wybrany przez Polaków i nie jest wstydem przyjąć od niego odznaczenia. Bardziej jednak go zabolał wpisanie do „Ordynackiej” i zarzuty za to. Twierdził, że nigdy się tam nie zapisał. To zapisywanie było automatyczne – należeli tam wszyscy, którzy brali udział w życiu studenckim i przewinęli się przez imprezy ZSP-owskie. Miał żal, że go tam wpisano, bez pytania.

Siedem lat przed swoją śmiercią zakochał się w kobiecie, która czekała na jego autograf po jednym z koncertów. Kolejna miłość.

AP: Nawet jak się człowiek nie nadaje do życia rodzinnego, to tęskni za nim. Potrzebuje stabilizacji i spokoju. Jacek i tym razem czepiał się nadziei, że znalazł kogoś na zawsze, choć jak go znam, to z każdą żoną chciał być na zawsze, tylko nie potrafił.

WS: Był już po rozwodzie, kiedy poznał Alicję. Stworzyła mu dobry, szczęśliwy dom. Byłem szczęśliwy, że zamieszkał w Gdańsku. Nasza znajomość zatoczyła koło.

PH: Jego obecność w Gdańsku to dla mnie niespełniona obecność. Cieszyłem się, że zasili Trójmiasto swoją osobą. Miał bardzo dobry, udany związek, wszystko wskazywało na to, że będzie stałym elementem pejzażu. Co oznacza, że jak człowiek ma chandrę, to może się z nim spotkać, napić wina, porozmawiać. A on przemknął jak meteor i odszedł.

Ale tak silnie zaznaczył swoją obecność, odcisnął swoje piętno na nas, że nie umiem o nim myśleć, że był z Sydney czy z Warszawy. Był z nami. Krótko, ale intensywnie.

AP: Sądzę, że Jacek przejmował się swoim stanem najmniej. W otoczeniu przyjaciół czuł się jak ryba w wodzie. Nie było tygodnia, by nie skrzykiwał nas na jakieś skromne przyjęcie.

Był z nami policjant, który zatrzymał kiedyś Jacka parkującego samochód na zakazie zatrzymywania. Kiedy przeczytał jego nazwisko, zaczął śpiewać Jackowi jego piosenki. Kaczmar zakochał się w nim bez pamięci. Ale on zwykle kochał tych, którzy byli w nim zakochani.

Co robiliście?

AP: Piliśmy wódkę, oglądaliśmy mecze w TV, śpiewaliśmy jego piosenki. A on nierzadko pompował w siebie wino przez sondę żołądkową. Sądzę, że tymi przyjęciami zaklinał chorobę, zaklinał czas, który był mu jeszcze dany.

PH: To jego odchodzenie było bardzo smutne i dramatyczne. Był odważny, pogodny, wstępując w śmierć zachowywał się jak stoicki filozof, traktując śmierć, jako część życia. Umarł jak żył – dość intensywnie.

Rozmawialiście o śmierci?

AP: Nie tyle o śmierci, ale o tym, że potem nic nie ma. Pustka, chłód, koniec. Jacek był przemyślanym ateistą. Mam żal do Alicji, że go ochrzciła przed śmiercią.

WS: Nie rozmawiałem z nią o tym. Ale pewnie zdecydowała się na to na wszelki wypadek… Jacek był wtedy już nieprzytomny.

Dlaczego racjonalista nie chciał leczyć raka krtani u onkologów?

WS: Tylko raz go o to zapytałem. Nie wierzył w chirurgów, a nie wyobrażał sobie życia bez głosu. Mówił, że ks. Tischner zgodził się na operację, a i tak skończyło się przerzutami i śmiercią. Wolał więc spróbować z medycyną niekonwencjonalną z przekonaniem, że jak się nie uda, to trudno.

AP: Przyznam, że ja jestem idiotą, bo byłem przekonany, że on z tego wyjdzie. Alicja też. Ją utwierdzał w tym przekonaniu jakiś hochsztapler z Warszawy. Kiedy Jacek pluł krwią, Ala przerażona do niego dzwoniła, a on odpowiadał, że to dobry znak. I pompował w nas nadzieję.

Umarł nagle.

AP: Nie mogłem uwierzyć. I nie umiem powiedzieć, że go nie ma.

PH: Wydaje mi się, że osiągnął to, co udaje się nielicznym. Maksimum przekazu, głębokie treści przy dużej prostocie przekazu. Nie wszyscy twórcy to mają. Nie zawaham się stwierdzić, że jego twórczość wywodzi się w prostej linii od Mickiewicza i Karpińskiego. Od złotego języka, w którym każde słowo trafia do celu.

Jacek Kaczmarski stał się już pomnikiem?

PH: Raczej samoświadomością naszego pokolenia, które włączyło się w idee „Solidarności”, przeżyło stan wojenny i burze transformacji.

AP: Miał w sobie coś z mentalności XIX-wiecznego socjalisty. Czyli jedną z najpiękniejszych cech Polaków w całej naszej historii. Przekonanie, że człowiek żyje po to, by służyć innym. Dla mnie „Pożegnanie Okudżawy” jest również pożegnaniem Jacka.

„Żegnałem ludzi i zdania
Traciłem całe światy
I nic nie pozostało
Prócz tego, co nucicie
To wcale nie jest mało Tak – żegnać – całe życie”.

Rozmawiała Dorota Wodecka

*Paweł Huelle: pisarz, autor m.in. „Weisera Dawidka”, „Opowiadań na czas przeprowadzki” i „Ostatniej wieczerzy”. Płyta „Sarmacja” Jacka Kaczmarskiego zainspirowała go do napisania sztuki pod tym samym tytułem wystawionej w lubelskim Teatrze im. Juliusza Osterwy w reżyserii Krzysztofa Babickiego. W spektaklu wykorzystano pięć songów Kaczmarskiego.

*Antoni Pawlak: poeta, laureat Nagrody im. Kościelskich, działacz opozycji demokratycznej, wydawca, obecnie rzecznik prasowy prezydenta Gdańska

*Wojciech Stroniasz: nauczyciel języka polskiego, przyjaciel Kaczmarskiego od czasów studenckich. Poznali się na wf-ie. – Jacek dośrodkowywał, ja strzeliłem bramkę i wpadliśmy sobie w objęcia – wspomina.

Dorota Wodecka
"Gazeta Wyborcza", 14.06.2008.

(Autorka błędnie podaje nazwisko Wojciecha Stroniasa – Wojciech Stroniasz)

Podziękowania za nadesłanie swojego tekstu dla Waldemara Ostrycharczyka