Trzynastu poetów

Trzynastu poetów

1.

Pierwszy mój kontakt ze Studenckim Festiwalem Piosenki zdarzył się w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym drugim. Kibicowałem wtedy uniwersyteckiemu koledze Marianowi Kawskiemu, jak ja z Sanoka. Ryczał jak bawół. Ale poza tym nie pamiętam zbyt wiele: wrażenie było tak silne, że owładnęła mną pomroczność jasna.

Potem przez lata uparcie zbliżałem się do grona ludzi tworzących konkurs (bo pierwotnie to był Konkurs, nie żaden Festiwal). Podsłuchiwałem mądrzejszych od siebie, podglądałem artystki (w pamięci utkwił mi szczególnie biust Mirosławy Kowalak). Nawet podgrywałem niektórym solistom, było bowiem zwyczajem, iż towarzyszył im zespół złożony z krakowskich jazzmanów.

Pod koniec lat sześćdziesiątych byłem nie tylko bywalcem, ale i zacząłem wywierać wpływ na imprezę. Najpierw jako recenzent, srogi i złośliwi wielce. Potem jako współautor wydawnictw festiwalowych, przygotowywanych przez Krzysztofa Miklaszewskiego. Jako członek Rady Artystycznej, objeżdżającej kraj cały ze środowiskowej „giełdy” na „giełdę” (wspomnienia tych podróży dzielę z Andrzejem Zielińskim i Jankiem Jarczykiem, tyle że oni wspominają w Ameryce). Jako doradca Krzysztofa Materny, gdy przyszło mu pełnić funkcje szefa Festiwalu (już Festiwalu, od 1969). Wreszcie jako samodzielny dyrektor artystyczny.

Gdy w 1973 po raz pierwszy zasiadłem w festiwalowym Jury – byłem równie przejęty, jak dziesięć lat wcześniej, tyle że bez pomroczności. Ocenianie innych okazało się zajęciem trudnym i odpowiedzialnym, przeto poświeciłem mu się z całą sumiennością. Dzięki czemu stałem się „oceniaczem” (może sędzią?) zawodowym, zaś na krakowskim festiwalu pobiłem pewien rekord: juroruję tu nieprzerwanie trzydzieści lat.

Spędziłem na festiwalowych koncertach mnóstwo czasu. Zajrzałem we wszystkie zakamarki tej niezwykłej imprezy. Ale nim wydam zapiski sumujące te spostrzeżenia i przeżycia, zbierające do kupy te kaskady słów dotąd na temat Festiwalu wypowiedzianych , może nawet zawierające jedną czy dwie myśli – przybliżam przeszłość młodzieży. W odcinkach. Tutaj będzie odcinek poświecony poetom.

II.

Przywykliśmy do czytania. Trudno nam sobie wyobrazić, że skupienie nad zadrukowaną kartką papieru, że zanurzenie we własne skojarzenia, w ciszy i bez świadków – niekoniecznie musi być najlepszym sposobem obcowania z dziełem literackim. A już na pewno nie musi to być sposób jedyny.

A przecież żyjemy w świecie pełnym cudów techniki. W świecie, który coraz chętniej wykorzystuje produkty cywilizacji do ułatwienia życia swych właścicieli, ludzi. Ułatwienie zwykłych czynności dotyczy więc także sfery kultury. Kultura masowa właśnie za jeden z fundamentów swego istnienia ma nowoczesne technologie masowego komunikowania. Dzięki nim przecież świat pod pewnymi względami mógł się stać globalną wioską…

Gdy w starożytnych epokach pieśniarz melorecytował swe strofy, czy aktorzy wypowiadali rozpisaną na głosy historię Edypa – chodziło w jakiejś mierze także i zwiększenie zasięgu, rozpowszechnienie dzieła. W rękopisie (jeśli nawet był) mógł się z nim przecie zapoznać co najwyżej pojedynczy (i to wykształcony) odbiorca. Dziś, po paru tysiącach lat – obserwujemy jakby zamkniecie się swoistej pętli czasu. Oto zwykły wiersz dzięki kompaktowej płycie i internetowi dociera do miliona konsumentów. Poeci wpisują więc w swoje utwory miejsce na muzykę. Oto powieść, która jeszcze niedawno byłaby zapisana na papierze i wydana w książce – powstaje od razu w formie scenariusza filmowego lub telewizyjnego. Prozaicy „piszą” obrazami. Niekiedy tylko, gdy masowy odbiór i zainteresowanie jest już sprawdzonym faktem, wydaje się drukiem (niejako archiwalnie) zapisy owych scenariuszy. Dość przykładów mamy i na polskim rynku autorskim: najpopularniejsze filmy rozrywkowe (od „Va banque”) i artystyczne (cały „Dekalog” czy „Dzień świra”) dotarły do masowej wyobraźni w taki właśnie sposób, w takiej kolejności. Moja półka ugina się natomiast pod zbiorami tekstów piosenek, wydanymi niejako archiwalnie…

Piosenka jest dziś jedną z najważniejszych i najbardziej charakterystycznych dyscyplin sztuki popularnej. Generalnie wiadomo, że jest to dzieło synkretyczne, w którym niezbędne są przynajmniej trzy elementy: muzyka, tekst i interpretacja. W zależności od tego, co wysuwa się na plan pierwszy – wkładamy piosenkę do odpowiednio etykietowanej szufladki. Bywa więc piosenka rozrywkowa, oparta na prostym pomyśle muzycznym, na melodyjce uporządkowanej w nieskomplikowanej frazie, w przebiegu prostych akordów. Bywa „aktorska”, eksponująca indywidualny sposób interpretacji, uwypuklająca osobliwości niepowtarzalnego odczytania, w którym interpretator właściwie staje się współautorem sensu.

I bywa piosenka „literacka”. Ona interesuje nas tym razem najbardziej. „Piosenką literacką” nazywamy – w największym skrócie – ten rodzaj dziełka, w którym najważniejszy jest artystyczny tekst. Zdarza się oczywiście i „przebój” z pięknym literackim wyrazem, niemniej uważa się zwykle, iż „piosenka literacka” to po prostu poezja, której muzyka co najwyżej dodała skrzydła. Piosenkarz, pieśniarz jest w przypadku tej właśnie formy artystycznej jest przede wszystkim nośnikiem a nie źródłem wartości.

W Polsce przed laty ukształtowała się szczególna hybryda, przynależna do świata piosenki: tak zwana „poezja śpiewana”. Jest to zjawisko polegające na próbie znalezienia ekwiwalentu muzycznego do istniejących już wierszy. Mniejsi lub więksi kompozytorzy adaptują na piosenkę utwory mistrzów i adeptów pióra, czasem nawet nie zdając sobie sprawy, że nie wszystkie wiersze zniosą owo „umuzycznienie”. W niektórych faktura jest zbyt gęsta, skomplikowana, niektóre nie dadzą się rozłożyć w czasie (piosenka polega przecież także na zorganizowaniu czasu, na jednorazowym przebiegu). Ale mimo to „poezja śpiewana” owocuje w naszym kraju wybitnymi osiągnięciami artystycznymi. Dość wspomnieć nazwisko krakowskiego kompozytora Zygmunta Koniecznego. Jego piosenki są świadectwem, iż kongenialna muzyka może pomóc poetyckiej frazie, może wydobyć z niej najtajniejsze (nawet nieuświadamiane) autorskie zamysły. Przy okazji rozmyślania o twórczości Koniecznego warto też zastanowić się, jak „umuzycznienie” przezeń niektórych wierszy wpłynęło na ich przyswajalność, na zasięg społeczny poezji…

„Poezja śpiewana” jest w Polsce szczególnym zjawiskiem. Ma własnych mistrzów, ma własne instytucje. Bo chyba instytucją nazwać można oryginalny festiwal, od niemal trzydziestu lat organizowany w Olsztynie: Zamkowe Spotkania z Poezją „Śpiewajmy poezję”. Wielka popularność tej imprezy (jakby nieproporcjonalna do skromnej reklamy) – skłania do refleksji. Jest też wiele mniejszych festiwali, na sztandar wpisujących „poezję śpiewaną”. I one cieszą się nadspodziewanym wzięciem u publiczności. Na przykład imprezy w Radomiu, Sieradzu, Biłgoraju… Jest też w Polsce – oczywiście w Krakowie – miejsce szczególnie dla „poezji śpiewanej” znaczące, rodzaj artystycznego laboratorium. To „Piwnica pod Baranami”, która niezależnie od swego znaczenia w historii polskiego kabaretu, niezależnie od swe niesłychanej roli mitotwórczej – stanowiła poligon doświadczalny wielkich kompozytorów (obok Koniecznego – Stanisław Radwan, Andrzej Zarycki, Jan Kanty Pawluśkiewicz, Zbigniew Raj, Zbigniew Preisner) i trampolinę wynoszącą ku wielkości kompozytorską młodzież (Grzegorz Turnau czy ostatnio Adrian Konarski).

Jest wszakże w Polsce jeszcze jedno zjawisko – bardziej uniwersalne, bo mające odpowiedniki na całym świecie – które można policzyć również do sfery estradowego istnienia literatury. Myślę tu o tak zwanych „bardach”. O śpiewających poetach. Ma podobną tradycję kultura rosyjska (jej charakter i poziom wyznaczają nazwiska największych: Aleksandra Galicza, Bułata Okudżawy, Włodzimierza Wysockiego czy Aleksandra Rozenbauma). Słynie z tego typu twórczości kultura francuskojęzyczna (Georges Brassens, Jacques Brel, Leo Ferre i liczni inni). Na marginesie globalnego, anglojęzycznego show-businessu istnieje podobne zjawisko, którego najwybitniejsi przedstawiciele stają się nawet megagwiazdami (Bob Dylan, zwłaszcza Leonard Cohen). Poeci sceny rockowej też – bywa – osiągają literackie wyżyny, pozwalające umiejscowić ich w szufladzie z napisem „poeta” (że wymienimy tylko nazwisko znanego w Polsce Nicka Cave’a). Na ten temat powstała spora literatura, także w języku polskim. Ale nas interesują najbardziej sprawy polskie.

„Śpiewający poeci” są oryginalnym i nieporównywalnym zjawiskiem polskiej kultury współczesnej. Zarówno ich pojawienie się, charakter ich sztuki, jak i społeczna baza (odbiorcy) wyraźnie odbiegają od stereotypu piosenki jako rozrywki (cokolwiek by nie powiedzieć – rozrywka traktowana jest jako działalność artystyczna minorum gentium). Pisząc przed laty książkę „Zaśpiewać na barykadzie młodości” usiłowałem pokazać źródło społeczne i kulturowe (być może nie jedyne, ale najważniejsze) z którego wyemancypowali się Andrzej Sikorowski, Wojciech Bellon, Jacek Kleyff, Jan Wołek, Jacek Kaczmarski i inni. Chciałem pokazać odmienność tych twórców, polegającą miedzy innymi na tym, że wyrażali oni (przynajmniej w okresie młodzieńczym) nastroje swego pokolenia. Że korzystając z artystycznej formy piosenki – przetworzyli czas sobie współczesny, opowiedzieli o nim, o ludziach i ich niepokojach. Że stworzyli osobliwy gatunek współczesnej polskiej literatury.

Lata następujące po okresie debiutu wspomnianych mistrzów pokazały, że język piosenki jeszcze mocniej pociąga i inspiruje poetów. Pojawiły się nazwiska Grzegorza Tomczaka, Piotra Bukartyka, Andrzeja Ciborskiego, Jana Kondraka, Tomasza Olszewskiego, Tomasza Wachnowskiego, Erwina Regosza, Tadeusza Kroka, Macieja Danka, Krzysztofa Krzaka, Konrada Materny, Romana Kołakowskiego, Bogusława Nowickiego, Pawła Orkisza i wielu, wielu innych. Im bliżej nas – tym więcej. Współcześnie twórcy tacy jak Adam Nowak czy Robert Kasprzycki należą przecie do największych artystów polskiej sztuki estradowej. A to przecież śpiewający poeci, jak najbardziej.

Szczególnym miejscem dla nich wszystkich jest, jak się zdaje, Kraków. Nie tylko dlatego, że odbywa się w nim Studencki Festiwal Piosenki (o którym za chwilę). Również dlatego, że w Krakowie można odwołać się do tradycji, także w tej dziedzinie. I że bije tu szczególnie mocno źródło talentów, wykorzystujących piosenkę jako środek przekazywania artystycznych, poetyckich konstatacji i niepokojów. W Krakowie przecież działa bodaj najstarszy z aktywnych dziś „śpiewających poetów” – Leszek Długosz. Artysta przedziwnie przesiąknięty atmosferą jakiejś „artystycznej dekadencji”, spowity (na scenie) w woale osobliwej, nieregularnej muzyki. Artysta opowiadający publicznie – ale w salonie – swe marzenia. I jaki przez to popularny! Równie popularny jest inny krakowski artysta, stanowiący jakby całkowite przeciwieństwo salonowo-piwnicznego Długosza: Maciej Maleńczuk. Ten swą poezję (śpiewaną, wyłącznie śpiewaną) ukształtował w doświadczeniu ulicy, doświadczeniu zwykłej, niekoniecznie lukrowanej prozy życia. Dziś się bawi wspomnieniami własnych doświadczeń. I inny jeszcze – symboliczny dla osobliwego traktowania przez krakowian poezji – przykład: Marcin Świetlicki. To poeta chętnie zaliczany do młodych (choć w sile wieku), któremu jak się zdaje nie wystarczyło samo zapisywanie wierszy. Świetlicki chce je wykrzyczeć, nadać im własną energię, której zapisać nie sposób. Dlatego chętnie melorecytuje, dlatego wspiera się hałaśliwym akompaniamentem. Wszystko po to, by skorzystać z tej przestrzeni, jaką ongiś miał do dyspozycji Homer…

W salonowym zadufaniu autorzy piszący „do druku” (często do szuflady, po prostu) zwykli lekceważyć piosenkę jako zjawisko artystyczne. Nie lekceważyłbym jej jednak. Zasięg społeczny, zdolność docierania do każdego środowiska (nawet analfabetów, co w świetle raportów o stanie czytelnictwa w Polsce nie jest bez znaczenia), siła oddziaływania poetyckiej strofy podanej w piosence – jest ogromna. Zresztą i artystycznie przecież zadanie napisania wiersza, który „sprawdzi się” w jednorazowym odtworzeniu, utkwi w pamięci lub poruszy wrażliwość przypadkowego słuchacza – jest także pociągające. Nic dziwnego, że poeci tej miary co śp. Tadeusz Śliwiak, Leszek Aleksander Moczulski czy Ewa Lipska poświęcili wiele czasu tworzenie poezji do śpiewania…

Bo na dobra sprawę – chodzi przecież o dotarcie do odbiorcy. Chodzi o złączenie artysty z jego słuchaczem. A czyż klasycy estetyki nie mówili już dawno, że sztuka polega na przekazywaniu wzruszenia nadawcy i wywoływaniu wzruszenia odbiorcy właśnie?

III.

Kiedy w roku 1962 po raz pierwszy podsłuchiwałem studentów śpiewających piosenki – nie miałem pojęcia kto z nich śpiewa utwory własne, kto powiela cudze. Nie miałem tego pojęcia przez czas dłuższy, nie tylko w czasie pierwszego Festiwalu (przepraszam wtedy jeszcze „Przeglądu”). Po prostu w swym pierwszym okresie nie rzucała się jakoś w oczy repertuarowa odrębność adeptów piosenki, którzy przyjeżdżali do Krakowa. Owszem, młodzi wykonawcy wyróżniali się z grona swych rówieśników występujących na innych estradach i startujących w innych konkursach – ale to przecież przywilej studentów, od zawsze będących intelektualną elita pokolenia.

W pierwszych latach „Ogólnopolski Studencki Konkurs Piosenkarzy” (potem „Ogólnopolski Konkurs Piosenkarzy Studenckich”) był czymś w rodzaju środowiskowej „szansy na sukces”. Profesjonalna estrada piosenkarska zorganizowana była marnie, zaś publiczność domagała się wciąż nowych gladiatorów. Na ogół na krótko, taki bowiem los gladiatora i piosenkarza… W Krakowie wyszukiwano więc nade wszystko uzdolnionych wykonawców. Jeśli przypomnimy sobie historyczne tło, te wszystkie konkursy i festiwale mające zaspokoić potrzebę maleńkiego szczęścia największej klienteli (a taka jest klientela piosenkarzy i piosenek) – stwierdzimy niechybnie, ze studencki festiwal spełnił oczekiwaną odeń rolę sita, wyławiającego diamenty. W każdej odmianie stylistycznej (wyjąwszy big-bit, w środowisku akademickim uważany za szczyt obciachu) udało się znaleźć zdolnych, nie tylko rokujących ale i przygotowanych do uprawiania piosenki profesjonalnie kandydatów. W dziedzinie piosenki literackiej (kabaretowej, z czasem nazwalibyśmy ją może „aktorską”) – w Krakowie wyłowiono fenomenalny talent Ewy Demarczyk, a także postacie takie jak Edward Lubaszenko, Maria Alaszewicz, Ewa Pokas, Leszek Długosz i inni, mniejszego formatu. W sztuce tradycyjnego śpiewania rozlewnej melodii, operowania dobrze ukształtowanym głosem itp. – tu przecież pojawili się Marian Kawski, Teresa Tutinas czy Zdzisława Sośnicka. Zapotrzebowanie na milutkie blondynki zaspokoić pomogły Maryla Rodowicz, Urszula Sipińska i im podobne „urodzone gwiazdy”, też laureatki krakowskiego konkursu.

Gdy po latach przeglądam listy uczestników ówczesnych krakowskich festiwali – rzuca się jednak w oczy kilka nazwisk. Przede wszystkim – Grześkowiak. Kazimierz Grześkowiak występował w Krakowie trzykrotnie, trzy razy był też krakowskiego konkursu laureatem (1962, 1962, 1966). Jego repertuarowa odrębność już wtedy była demonstracyjna. Kojarzyła się wszakże głównie z kabaretem, niekoniecznie z poezją. Tymczasem czytając i słuchając dziś piosenek Kazia Grześkowiaka musi się przyznać, iż ich teksty to prawdziwa, świetnie skonstruowana pod względem formalnym – a co więcej mądra – literatura.

Innym mistrzem piosenki poetyckiej, który debiutował na studenckim przeglądzie w roku 1963 był Leszek Długosz. Nie przypominam sobie dokładnie, czy był już wtedy nadzieją „Piwnicy pod Baranami”, czy jeszcze gwiazdeczka „Studenckiego Teatrzyku Piosenki” (a może ani tym, ani tym?) – niemniej przypominam sobie wrażenie, jakie zrobiła „Niepotrzebna droga”, jego utwór całkowicie autorski (choć w melodii jakby zatrącający „Rozmarynem”)… Długosz pozostał do dziś wierny poetyckiej piosence. A niewiele przecież brakowało, by go na tym polu brakło. Pewnego razu na festiwal (pardon, konkurs) do Krakowa przyjechał przecież znany kompozytor, szukający wykonawcy dla swych przyszłych przebojów. I długo wahał się między Długoszem z Krakowa a Szczepanikiem z Lublina. Na tego drugiego padło…

Pod datą 1963 na liście uczestników krakowskiego konkursu znajdujemy też nazwisko znanego później autora tekstów kabaretowych Macieja Szweda z Warszawy. Przyćmiła go wszakże po latach postać innego, spokrewnionego Szweda – Tomasza. Pod datą 1965 – znajdzie się natomiast nazwisko kolejnego klasyka kabaretu warszawskiego. To Maciej Zembaty, który w owym czasie lubował się w kabaretowych „dreszczowcach” (aż osiągnął sukces w Opolu, śpiewając Marsza Żałobnego Chopina, z dopisanym własnym tekstem). Zembaty z czasem przekwalifikował się niemal całkowicie na tłumacza i interpretatora piosenek Leonarda Cohena, niemniej nadal jest wyrazistą osobowością polskiej estrady. Szukając autorów – odnotujmy też nazwisko uczestnika konkursu z roku 1965 Michała Hofmana z Lublina (jak słyszę – do teraz uprawiającego autorską piosenkę, ale w Ameryce).

Postacią znakomicie wszystkim znaną, dla której sukces w krakowskim konkursie stał się przepustką do kariery – był Marek Grechuta. Zajął od drugie miejsce w roku 1967 (za Marylą Rodowicz, z którą nigdy nie wstyd było przegrać). Grechuta już w momencie startu na SFP był autorem znacznej części śpiewanych przez się piosenek. W krótkotrwałym kabarecie „Anawa” mieszczącym się w krakowskim klubie (klubiku) „Bambuko” można było wtedy usłyszeć jego ciekawe, nie tylko liryczne utwory (śpiewał także pastisz rokendrola pod tytułem – jeśli dobrze pamiętam – „Czemuś taka wymięta”). Marek Grechuta to więc kolejna wielka postać polskiej piosenki, której kariera wiąże się z krakowskim festiwalem. Bodaj czy nie jedna z największych…

Pierwszy okres krakowskiej imprezy trwał niemal całe lata sześćdziesiąte ubiegłego stulecia. Był to, jako się rzekło, okres dość prosty, w którym trudno mówić o jakiejkolwiek odrębności myślowej czy stylistycznej tak zwanej „piosenki studenckiej”. Czy zresztą pojęcie to w ogóle istniało? Jeśli nawet – to na pewno nie znaczyło tego, co w kilka lat później…

W roku 1969, za szefostwa Stanisława Batrucha – wprowadzono do krakowskiego festiwalu novum. Był nim konkurs piosenek, rozgrywany niezależnie od konkursu piosenkarzy. Impreza przyjęła na czas jakiś nazwę „Ogólnopolskiego Festiwalu Piosenki i Piosenkarzy Studenckich”. Owo programowe novum wynikało z potrzeby reagowania na zmniejszające się zainteresowanie prostą rywalizacją wykonawców, często śpiewających tuzinkowy repertuar, wzięty z profesjonalnego rynku. Pomysł był dobry. Już za pierwszym razem pojawiło się sporo wartościowych utworów, których walorem była wszakże…muzyka. Wtedy to właśnie pierwsze laury kompozytorskie otrzymywał Krzysztof Knittel, wtedy czarował nibyjazzowy zespół „Paradox”. Pojawiły się też jednak i osobowości autorskie. Dwukrotną laureatką konkursu piosenki została Krystyna Zajączkowska z Warszawy. Laureatem został Andrzej Kuryło z Wrocławia. Bez nagród, ale z sukcesem przedstawiali też swoje piosenki Zenon Laskowik, Roman Walisiak, Tadeusz Drozda, Marian Rogalski, Włodek Jasiński. Wszyscy oni zostali później mniej lub bardziej znanymi autorami piosenek, choć najbardziej wziętym „tekściarzem” został wspomniany Andrzej Kuryło. W każdym razie podkreślić trzeba ową nową jakość, wprowadzoną do konkursu studenckich piosenkarzy. Od tej chwili krakowski festiwal nieustannie – niezależnie od mód i organizacyjnych wpadek – był pompą tłoczącą w środowisko piosenki nowe utwory, dopingował do aktywności wciąż nowych poetów i kompozytorów…

Było to tym ważniejsze, że tak zwana „branża” zorganizowała się wtedy profesjonalnie, stworzyła też własne systemy pozyskiwania „świeżego mięsa”. Start zawodowy zdolnego adepta piosenki, który uczestniczył (a nawet odniósł sukces) w krakowskim konkursie – stał się utrudniony. Pobudzenie twórczej aktywności pozwoliło więc na stworzenie podstaw samowystarczalności artystycznej środowiska studenckiego.

W roku 1970 konkurs piosenki przyniósł kolejne ważne nazwiska. Przede wszystkim zadebiutował w nim Andrzej Sikorowski. Ten skromny polonista z Krakowa – stał się prototypem „polskiego barda”. Śpiewał piosenki o prostych tekstach, najwyraźniej dotykających realnego świata. Ograniczał się do skromnego gitarowego akompaniamentu. Co ważne – nigdy nie starał się „być modnym”. Ta wierność sobie, swoim poglądom i upodobaniom, była od tej chwili swoistym wyróżnikiem „barda” w naszym kraju. W niuansach języka środowiskowego wyczuwalna wszak była różnica między pojęciem „autora poetyckich tekstów”, „śpiewającego poety” i „barda” właśnie. Poza Sikorowskim w grudniu roku pamiętnego tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego pojawili się w Krakowie także inni wartościowi autorzy tekstów: Katarzyna Lengren, Anna Żebrowska, ponownie Tadeusz Drozda…

Jeszcze ważniejsza cezurą w historii krakowskiego konkursu jako forum poetów piosenki był rok 1972. Wtedy to właśnie tryumfy święcił najświetniejszy kabaret „Salon Niezależnych”. Teksty Marcina Wolskiego, Jacka Kleyffa i Michała Tarkowskiego wzbudziły powszechny zachwyt. A przecież festiwal odkrył i innych autorów, na przykład Annę Borową z Warszawy czy Krzysztofa Nowaka z Tarnowa… Wówczas to właśnie zaczęto szerzej używać pojęcia „piosenki studenckiej”. Po latach heterotroficznych, kiedy studenccy interpretatorzy w większości żywili się cudzymi dziełami – ich publiczność zaczęła kształtować własne wymagania. I co więcej – artyści zaczęli realizować je własnymi środkami. W roku 1973 przyjęto za jeden z kluczy do pozytywnej oceny – właśnie oryginalność repertuarową. Można sobie było na to pozwolić, bo do konkursu zgłoszono wtedy aż 99 premierowych piosenek! Najefektywniejszymi źródłami, w których ich poszukiwano – były studenckie kabarety, ale także (po raz pierwszy „wpuszczona” do konkursu w takich rozmiarach) tzw. „piosenka turystyczna”. Okazało się, że właśnie w tych kręgach powstaje najwięcej oryginalnych piosenek. W tych kręgach pojawiali się też ciekawi autorzy. Z kabaretu wywodzili się Stanisław Zygmunt (do dziś popularny komik estradowy), Jan Siwek, Lucjan Radzikowski. Z gdańskimi kabaretami związany był Piotr Nowina-Konopka (później polityk). Z kręgu „turystycznego” wywodzili się zaś nade wszystko zdobywcy pierwszego w historii krakowskiego festiwalu „Grand Prix” – Krzysztof Piasecki i Krzysztof Szczucki, czyli „Brylantowe spinki”. Ich dowcip i luz, całkiem inny od dowcipu i luzu kabaretowego (gdzie dominowała społeczna satyra) był odkryciem i wywołał wiele naśladownictw (aż po karykaturalną deformację w postaci tzw. „piosenki debilnej”).

Lata siedemdziesiąte przynosiły też coraz więcej indywidualności, które z perspektywy skłonni jesteśmy nazywać „bardami” W roku 1974 po raz pierwszy pojawił się w Krakowie siedemnastoletni wówczas Jan Wołek, który później został największą gwiazdą „piosenki studenckiej”, dziś zaś jest bez wątpienia jednym z najświetniejszych poetów, jacy wypowiadają się w formie piosenki. Tego samego roku pojawił się w Krakowie Leszek Wójtowicz (który jednak czekał z objawieniem swego literackiego talentu aż do przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych). Świadkowie tego konkursu dobrze pamiętają Annę Nowakowską, pamiętają Marka Pękalę z Rzeszowa (potem autora wielu tomików wierszy), pamiętają Andrzeja Gruszczyka, Grzegorza Marchowskiego. W tym też roku sukces odniósł krakowski dziennikarz i satyryk Henryk Cyganik, którego pozycja na rynku literackim do dziś jest poważna.

Lata siedemdziesiąte – to szczególny rozkwit ballady autorskiej. W jednej ze swych książek starałem się wytłumaczyć ów fakt. „Przykręcanie śruby” przez wszechmocną cenzurę dotknęło przede wszystkim zespoły: teatry, kabarety. Piosenka była przez władze lekceważona, zdaje się sadzono, że wystarczy zakaz występów na biletowanych imprezach, czy zamknięcie dostępu do mediów. Tymczasem niezależna piosenka rozprzestrzeniała się jak zaraza w Afryce, drogą bezpośrednich kontaktów. Kilkaset istniejących wówczas klubów studenckich, w których przeważały „imprezy zamknięte” – było bazą pozwalającą rozwijać się studenckiej piosence i balladzie. Owa niezależność nie miała na ogół – powiedzmy to szczerze – charakteru politycznego. Była raczej tylko manifestacją odrębnego zdania i postawy, po prostu. Jeśli cokolwiek kontestowano – to „oficjalne” gusta i preferencje estetyczne. Piosenka studencka w swej masie była w jawnej opozycji do kanonu estetycznego obowiązującego w „festiwalach na pieśń”…

W drugiej połowie lat siedemdziesiątych „wysyp” indywidualności autorskich, zwłaszcza śpiewających poetów był tak obfity, że w istocie ukształtował do dziś nasze skojarzenia. To wtedy przecież pojawili się na krakowskim festiwalu artyści tacy, jak Wojciech Bellon, Marek Tercz, Mirosław Hrynkiewicz (1975), Jacek Zwoźniak, Jerzy Filar, Olek Grotowski, Bogusław Nowicki, Grzegorz Bukała, Tomasz Szwed, Bronisław Opałko (1976), Jacek Kaczmarski, Andrzej Poniedzielski, Stanisław Klawe, Erwin Regosz (1977), Waldemar Chyliński, Rudi Schuberth, Stanisław Sojka, Jacek Bąk, Grzegorz Tomczak, Piotr Bakal, Janusz Wroczyński (1978), Zbigniew Książek, Marek Materna, Zbigniew Bogdański, Andrzej Janeczko, Elżbieta Wojnarowska, Ryszard Borkowski (1979), Andrzej Płaczek, Tolek Muracki, Marcin Pyda, Roman Kołakowski (1980), Marek Majewski, Zbigniew Sekulski, Mateusz Stryjecki, Lucjan Wesołowski (1981). Wszyscy oni – a pewnie i inni, których nazwiska zatarły się w pamięci – byli autorami oryginalnymi, śpiewającymi w Krakowie wartościowe piosenki (choć oczywiście nie wszyscy mogli zostać krakowskiego konkursu laureatami). A przecież do listy wybitnych postaci, jakie rodziły się wtedy dodać trzeba skromnie skrytych za kulisami, czy w składzie różnych grup autorów, niekiedy mających zasadnicze znaczenie dla jakości artystycznego efektu. Na przykład nazwisko Jacka Cygana, debiutującego świetnymi tekstami śpiewanymi przez zespół „Nasza Basia Kochana”…

Kolejna cezura polskiej historii – stan wojenny – była jednocześnie ważną cezurą w historii studenckiej twórczości, piosenki, także studenckiego festiwalu. Noszący od 1977 roku nazwę „Studenckiego Festiwalu Piosenki” – po rocznej przerwie przywrócony został do życia w roku 1983. Wtedy okazało się, jak bardzo się zmienił nastrój środowiska, jak inna była tematyka piosenek. W roku 1983 po raz pierwszy na przykład pojawiły się piosenki o charakterze niemalże religijnym. Antonina Krzysztoń, w rok potem gdański „Hawar” (zwycięzcy A.D. 1983 i 1984) byli tej tendencji najdobitniejszymi egzemplifikacjami. Nie znaczy to wszakże, że nuta metafizyczna dominowała. Już w 1983 pojawiło się sporo kabaretów, opierających się na własnych tekstach (na ogół niestety marnych). Jeśli by na liście uczestników konkursu szukać wyróżniających się autorów, zwłaszcza takich, do których przystawałoby określenie „poeta piosenki” – trzeba by powtarzać: Marcin Pyda, Bogdan Ziółkowski… Ale także po raz pierwszy wymienić nazwiska Tomasza Olszewskiego, Tomasza Kordeusza i Tamary Kowalskiej. Cała ta trójka – to wybitne postaci polskiej piosenki, do dziś wpływające na jej artystyczny kształt. Inna śpiewająca tego roku w Krakowie poetka, Dorota Koman – ogranicza się już (o ile wiadomo) do wydawania tekstów w tomikach…

Czterdzieści lat to szmat czasu. Nie porywajmy się więc na szersze omawianie wszystkich indywidualnych przypadków poetyckiego zaistnienia, jakie miały miejsce na Studenckim Festiwalu Piosenki. Samo wymienienie najważniejszych nazwisk zajmie aż za dużo miejsca. Ewidencjonujmy więc.

1984 – Wielki debiut Grzegorza Turnaua, który – choć nie śpiewał wyłącznie własnych tekstów – przecie zarówno w debiucie, jak późniejszej wybitnej swej działalności artystycznej nieraz dowiódł, że poetą bywa. W cieniu Turnaua – pokaz możliwości Piotra Bukartyka, nuta liryczna Pawła Orkisza. A także nowi autorzy: Bogdan Zadura, Zbigniew Zamachowski (tak, ten sam!), Maria Lamers, Leszek Malinowski (dziś znany przede wszystkim z „Konia Polskiego”), Jarosław Gawlik (rekordzista, najdłużej z wszystkich uczestników Festiwalu ubiegający się o jakakolwiek nagrodę, bez sukcesu)…

1985 – przede wszystkim wspaniały debiut Jana Kondraka, jednego z najwybitniejszych poetów piosenki, wielkiego artysty z Lublina, twórcy „Lubelskiej Federacji Bardów” i patrona artystycznej młodzieży. A w jego cieniu ponownie Bukartyk, Andrzej Ciborski (naśladujący nieco Kaczmarskiego w egzaltowanych odniesieniach do historii), Konrad Materna, Ryszard Makowski (dowcipny satyryk, później w nienajlepszym towarzystwie („Ot.to”). Wśród debiutantów Dobrosław Rodziewicz z Krakowa, Aleksandra Kiełb z Poznania. I inni, ale wymieniać tu będziemy tylko takich autorów, którzy zaznaczyli się czymś więcej, niż jednorazowym występem: nagrali płytę, wydali tomik itp.

Rok 1986 – to generalne zwycięstwo autorów śpiewających w konkursie własne teksty. Wspominany wcześniej Konrad Materna adaptował na polszczyznę Waitsa, znany sprzed roku Ryszard Makowski – rozśmieszał politycznymi satyrami. Pojawił się też poeta, którego do dziś słuchamy z przyjemnością: introwertyczny, skromny Tomasz Wachnowski. Po raz pierwszy w konkursie wziął też udział Maciej Danek, krakowski bard nawiązujący do Bellona. Bez echa przemknął przez konkursową estradę Roman Romańczuk – a po latach okazało się dopiero, jaki to dobry autor, zwłaszcza piosenek dla dzieci (z którymi stale pracuje, m.in. jako szef wrocławskiego festiwalu „Budzik”). Rok ów przyniósł też estradowy debiut Piotra Bałtroczyka. Ten słynny dziś konferansjer aspirował wtedy do kariery „barda”…

Rok 1987 przyniósł na krakowskim festiwalu dość osobliwy skandal: rozdokazywana publiczność wytupała jurorów, którzy nie chcieli zezwolić na dłuższy występ kabaretu „Potem”. Kabaret ów otrzymał nagrodę za żartobliwa piosenką autorstwa swego guru Władysława Sikory. Piosenka była przeciętna, ale dzięki niej ojca Zielonogórskiego Zagłębia Kabaretowego wpisać możemy na listę autorów debiutujących na krakowskim konkursie. Ale z artystycznego punktu widzenia ważniejsze było zapewne pojawienie się na tym konkursie raz jeszcze Tomasza Kordeusza czy Dobrosława Rodziewicza, zwłaszcza zaś debiuty krakowianina Tadeusza Kroka i Adama Andryszczyka z Olsztyna. Andryszczyk jest dziś poważna postacią „krainy łagodności” (tak radiowy dziennikarz Janusz Deblessem etykietował ongiś środowisko polskich bardów i twórców śpiewanej poezji), organizuje festiwale na Mazurach itp. Tadeusz Krok – poeta skromny, refleksyjny – znalazł zajęcie przy boku jednego z popularnych gwiazdorów estradowej humorystyki., ale nie zaprzestał oryginalnej twórczości (udokumentowanej płytą).

Rok 1988 przyniósł wielkie odkrycie w interesującej nas dziedzinie. Był to debiut „Monogramisty J.K.”. Pod tą nazwą krył się nie tylko zespół muzyczny, lecz przede wszystkim intrygujący autor historycznych stylizacji Jacek Kowalski z Poznania. Powtórzyli swe sukcesy festiwalowe bardowie krakowscy: Tadeusz Krok i Maciej Danek. Ale pojawili się też inni interesujący autorzy piosenek: Paweł Sienkowski, Sławomir Franecki, Jacek Ziobro. Ten ostatni – jak Franecki wyrosły z gruntu studenckiego kabaretu – miał później odnieść także niespodziewany sukces na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Piosenki Ziobry, w których przedstawiał w krzywym zwierciadle polska prowincję – do dziś pozostają sugestią dla pisarzy, niestety niechętnie uwzględnianą…

Choć przez całe lata osiemdziesiąte Polska i Polacy żyli w stresie niedawnej przeszłości i niepewności politycznej swej przyszłości – to przecież w piosenkach autorskich pokazywanych w Krakowie trudno byłoby znaleźć jakieś do owej sytuacji odniesienia. Obrzydzenie dla polityki – tak diagnozował ową szczególną obojętność jeden z recenzentów. Oczywiście, niektóre postawy twórców wynikające z tekstów, niektóre formy piosenki (na przykład cały, wspomniany wcześniej, nurt metafizyczny czy nawet religijny) – były zauważalne. Niemniej brakowało jakże kochanego przez Nową Falą „mówienia wprost”. Dopiero w roku 1989 Andrzej Szęszoł zaśpiewał piosenki na ten temat. Cały zresztą festiwal tego roku minął pod znakiem pojawienia się nowych autorów, niekoniecznie występujących osobiście. Jurorzy nagrodzili weterana Sławka Wolskiego, który stworzył oryginalny repertuar dla Renaty Przemyk. Nagrodzili też Aleksandrę Bacińską z Bydgoszczy, Dariusza Bazaczka z Gdańska, Andrzeja Ciacha z Rzeszowa. A że wśród wyróżniających się uczestników konkursu byli także dobrze już krakowianom znani Maciej Danek. Krzysztof Krzak, Jacek Ziobro, Paweł Sienkowski, Roman Romańczuk, że pojawili się nowi (Leonard Luther, Marek Kulesza i inni) – można uznać ów festiwal za ważny w opowiadanej tu historii poetów na Studenckim Festiwalu Piosenki…

W nowej rzeczywistości politycznej , w roku 1990 – zaczęło się doskonale. Pojawił się wspaniały zespół „Raz, dwa, trzy”, którego filarem – tak pod względem muzycznym, jak literackim był Adam Nowak. Twórczość Nowaka nagrodzona została oczywiście, także przez pierwszy raz przyznane nagrody pozaregulaminowe (jedna z nich przyznali Kaczmarski z Turnauem i Pawluśkiewiczem). Adam Nowak stał się też na długie lata nowym symbolem współcześnie rozumianej „piosenki studenckiej”. Już nie był nią osobnik z gitarą, ale pełen wigoru, doskonale wykreowany na scenie, świadomie korzystający ze zdobyczy techniki, ale wciąż nieszablonowy artysta multidyscyplinarny. Nowak jako autor – był i pozostał jednym z najciekawszych poetów. Nade wszystko był wszakże (i jest nadal) showmanem, człowiekiem estrady w najlepszym tego słowa znaczeniu. W cieniu tej wielkiej indywidualności przemknęli niezauważalnie niemal inni poeci piosenki uczestniczący w 16 Festiwalu: Marek Kulesza, Jacek Ziobro, Andrzej Szęszoł, a także nowi – dwumetrowy olbrzym z Ciechanowa Wojciech Gęsicki, czy stukilowy liryk z Łodzi – Jacek Daszyński…

O ile czas stanu wojennego i stan powojenny pozwalały oczekiwać od autorów piosenek śpiewanych w Krakowie czegoś określonego – to lata dziewięćdziesiąte były nieustającą niespodzianką. Z jednej strony – nie zmniejszyła się liczba młodych poetów, pragnących pokazać na festiwalu co im w duszy gra, z drugiej zaś – okazało się, że gra im niewiele. Wątek liryczny zaczął dominować, całkiem jak w kioskach „Ruchu”, gdzie dominować zaczęły Harlequiny. Charakterystyczna egzemplifikacje tej opinii przyniósł rok 1991, gdy sukcesy odniosła damska orkiestra z Gdańska, której dorobek był raczej muzyczny, nie umysłowy (autorką utworów była Krystyna Stańko). Bogdan Piecyk czy Adam Strug – byli dość stereotypowi pod względem literackim. Wojtka Gęsickiego znaliśmy już wcześniej jako nieśmiałego niedźwiedzia. Odkryciami (na swoja skalę) byli więc agresywny Igor Jaszczuk (potem zaznaczył swą obecność w „Lubelskiej Federacji Bardów” i na interesującej płycie), liryczna Ewa Gancarczyk (Nagroda im. Wojtka Bellona), debiutująca właśnie (jeszcze jako polonistka in spe z Lublina) Barbara Stępniak, może jeszcze Sławomir Laskowski z podolsztyńskiej wioski. Nie było na pewno indywidualności równie wyrazistej, jak rok wcześniej.

Widać wszakże co dwa lata sztuka, bo w roku 1992 pojawili się w krakowskim konkursie poeci wysokiej próby, gwiazdorzy gatunku na wiele lat (minionych i przyszłych). Był to przede wszystkim Robert Kasprzycki, jeden z dzisiejszych idoli młodzieży (i jeden z niewielu, którym ów status się należy). Ale był także Rafał Kmita, założyciel „Zespołu Downa czyli autorskiego kabarety Rafała Kmity”. Tego pisarza i reżysera, który „Grupę Rafała Kmity” poprowadził potem do ogromnych artystycznych (nie finansowych, niestety) sukcesów warto odnotować na naszej liście zasług. Może też warto wymienić nazwiska osób debiutujących na tym właśnie konkursie: Waldemar Śmiałkowski, Szymon Zychowicz, Grzegorz Halama, Marek Andrzejewski. Pozostali oni na estradach dłużej, do dziś. I są (choć może nie wszyscy w stopniu jednakim) wybitnymi autorami tekstów piosenek. Zwłaszcza Andrzejewski wyróżnia się na tym tle dorobkiem i artystycznym formatem.

Marek Andrzejewski wyróżniał się jeszcze przez czas jakiś, aż w roku 1994 dostał wreszcie na festiwalu Nagrodę Główną. Zanim to nastąpiło – nagradzano go także w roku 1993, ale z tego konkursu pamiętamy raczej debiutantów: Sławomira Błęckiego, Leszka Czajkowskiego czy Macieja Łyko. Byli oni zresztą obecni w Krakowie rok później, gdy wkładano laur na niedużą główkę Andrzejewskiego. Wtedy (1994) obok stał wysoki Jarosław Wasik (nieustająca chęć podobania się wszystkim odebrała wiele temu uzdolnionemu artyście, także autorowi kilku udanych piosenek). Najpoważniejszym wszakże odkryciem SFP 1994 były panie: Miłka Malzahn z Torunia (dziś uważana za nadzieje polskiej literatury, niekoniecznie śpiewanej) i Ewa Andrzejewska z Zielonej Góry (skromna autorka działająca w kulisach, tym razem na rzecz Dagmary Korony-Persowskiej)

Rok 1995 – to znów było wydarzenie w historii autorskich propozycji festiwalowych. Wśród nagrodzonych znalazła się więc Barbara Stępniak, już krakowianka i grupa „Paru”, dla której teksty pisał Przemysław Rozenek. Po raz kolejny spodobał się Grzegorz Halama, żartowniś estradowy (ale to też trzeba umieć). A wszystko to na tle nowych piosenek Miłki Malzahn, Leszka Czajkowskiego (ten ryczywół nie był jeszcze skompromitowany niezdarną prawicowością), Szymona Zychowicza i innych. Także Jarosława Gawlika, bijącego właśnie kolejny rekord przywiązania do konkursu (w charakterze uczestnika).

1996 – dokończmy wreszcie tę wyliczankę! – pojawili się na krakowskiej estradzie festiwalowej kolejni poeci piosenki. Nikt wybitny, niestety, ale przecież ówcześni słuchając zręcznego tekstu Dominiki Kurdziel „Teatr” nie mogli przewidzieć, że się pannie nie będzie więcej chciało. Leszek Czajkowski wyraźnie się upolityczniał (co w środowisku poetów piosenki traktowane było podobnie jak bigbit w latach sześćdziesiątych). Nadzieje wzbudziły natomiast poetki młode: Ewa Lembryk z Zamojszczyzny, Małgorzata Włodarska z Warszawy i Aneta Ryncarz z Krakowa..

Rok 1997 – to Jacek Musiatowicz, nieprzewidywalny bard z Radzynia Podlaskiego. Zajął on pierwsze miejsce, gdzieś za nim jednak pojawili się uzdolnieni – i bardziej przewidywalni autorzy: Marcin Styczeń (jeszcze z Olkusza), Szymon Barabach (z Oławy), Patrycja Kapłon (z Rabki) Pod pewnymi względami był to więc wielki triumf prowincji! Pojawił się też w Krakowie zespół, który później nieźle na festiwalu „zamieszał” – „Cudowny Czwartek”. O tych młodych ludziach pełnej krwi mówić przy okazji debiutu byłoby za wcześnie. Mieli bowiem w repertuarze tylko dwie piosenki.

W roku 1998 wspominana już Aneta Ryncarz odniosła pierwszy życiowy sukces, wyśpiewując autorskimi piosenkami drugą nagrodę. Teksty Ryncarzówny czytane dziś – urzekają bezpretensjonalnościa, rażą też jednak drobnymi potknięciami. To zresztą cecha wielu młodzieńczych propozycji naszych bohaterów – poetów piosenki. Ich juwenilia wymagałyby poprawy… Z perspektywy kilku lat znacznie ciekawiej prezentują się teksty innych laureatów 34 SFP: Marcina Różyckiego, Patrycji Kapłon, Marcina Stycznia. Wyraźnie zarysowała się też indywidualność Marcina Sordyla, autora i wokalisty „Cudownego Czwartku”. W tle pojawiły się autorki – debiutantki: Dzidka (wówczas jeszcze Zdzisława) Muzolf i Ewelina Marciniak (jako autorka piosenek jeleniogórskiej „Samozwańczej Akademii Dźwięku”).

W rok później, w 1999 – Sordyl i „Cudowny Czwartek” wygrali 35 Studencki Festiwal Piosenki. A przecież był to jeden z najlepszych festiwali, gdy przyłożyć miarkę natężenia poetyckich talentów! Dwie drugie nagrody wzięli: Paulina Bisztygówna z Krakowa i znany wcześniej Marcin Różycki z Lublina. Ich piosenki („Nie ma się co bać” i „Erotyk zza kiosku”) okrzyknięte zostały przez publiczność i krytykę wybitnymi dziełami. A przecież kolejne nagrody też brali śpiewający poeci: Dzidka Muzolf, Patrycja Kapłon. Także wśród finalistów pojawiły się ciekawe osobowości autorskie, zwłaszcza Beata Osytek z Legionowa. Szkoda, że ciekawi i płodni autorzy Adam Hajduk z Przemyśla i Dariusz Rzontkowski z Katowic nie oddali swych piosenek innym: o ile jako autorzy są wartościowi, to jako wykonawcy – wyłącznie szkodzą autorom…

W dwudziestym pierwszym wieku też odnotowaliśmy już kilka ciekawych nazwisk, których właścicieli śmiało zaliczyć można do „poetów piosenki”. Bywa takim poetą Tomasz Hapunowicz z Krzeska pod Siedlcami , jest nią wspominana Beata Osytek, na pewno jest Marcin Styczeń (to laureaci A.D. 2000). Wielkie nadzieje wiążemy wszyscy z Eweliną Marciniak, artystką cudnej urody i wielkiej głębi, podziwiamy (zwłaszcza kobiety) temperament i wyobraźnię (nie tylko autorską) Piotra Roguckiego. W rzadko występującej specjalności pisania i śpiewania kujawiaków – nie ma sobie dziś równych Małgosia Wojciechowska. Wciąż urzeka dobra znajoma z poprzednich festiwali Patrycja Kapłon. Jeszcze bardziej urzeka Natalia Grosiak. Wszystko to laureaci A.D. 2001. A przecież i o jeszcze młodszych powiedzieć można ciepłe słowo. Któż bowiem nie wie, że Mirka Szawińska – to nowa Osiecka? Kto nie zachwyca się nie tylko muzycznością, ale i dziewczęcą poetyckością Małgosi Marczak? Kto nie rozumie Ani Górywody?

Im bliżej dnia dzisiejszego – tym więcej mamy kandydatów na listę „poetów piosenki” związanych na starcie ze Studenckim Festiwalem Piosenki. Sprzężenie zwrotne, w którym przyczyna oddziaływuje na skutek a skutek na przyczynę?

Studencki Festiwal Piosenki choćby przez tę swoja funkcję kreatora nowej literatury (nic to, że śpiewanej) powinien zostać wciągnięty na listę instytucji wyższej użyteczności. Może dyrektor Ryszard Skrzypczak, organizujący w imieniu Ministra Dąbrowskiego Instytut Książki – pomyśli o tym? Wszak sam był kiedyś krakowskiego festiwalu szefem…

IV.

Książeczka „Trzynastu poetów” powstała pod wpływem sukcesu, jakim okazał się pierwszy z serii koncertów Studenckiego Festiwalu Piosenki pod takim właśnie tytułem. Tytuł – przyznać trzeba od razu – jest bałamutny i nic nie znaczy. Po prostu pierwotnie projektanci festiwalu, czyli Agnieszka Odorowicz, Jacek Wilczyński i piszący te słowa – zamierzali ograniczyć się do zaprezentowania twórczości trzynastu najpopularniejszych poetów piosenki, którzy debiutowali na studenckim festiwalu. Okazało się jednak, że wyłonienie takiej trzynastki jest niemożliwe, bez pokrzywdzenia kogoś i straty dla słuchaczy. W ciągu minionych czterdziestu lat poetów w Krakowie pojawiło się znacznie więcej.

W pierwszym koncercie, odbytym 13 (znów trzynastka!) października 2002 roku na pięknej, wygodnej i gościnnej scenie im. Stanisława Wyspiańskiego w krakowskiej szkole teatralnej – przypomnieliśmy autorów piosenek z pierwszego dwudziestolecia czterdziestoletniej krakowskiej imprezy. Szczegółowa dokumentacja owego wydarzenia zamieszczona jest na końcu tej książeczki. Być może dodatkowym dokumentem owego wydarzenia będzie archiwalne nagranie niektórych pozycji koncertu sprzed roku, powielone na kompaktowej płycie. Warto posłuchać, bo koncert był doprawdy przedni, zaś niektóre nowe interpretacje znanych piosenek (na przykład wersja „Dnia w kolorze śliwkowym”, zaśpiewana przez Janusza Radka, wstrząsające kreacje Joanny Liszowskiej i Margity Ślizowskiej w piosenkach Jana Wołka i Grzegorza Tomczaka, czy wreszcie niezwykłe odczytanie „Nuty z Ponidzia” Wojciecha Bellona przez gorzowianki z „Trzech dni później”) – powinny się znaleźć w fonotece każdego smakosza polskiej (i nie tylko) piosenki.

Nie ukrywam, że przygotowanie części pierwszej było łatwiejsze, niż kontynuacja tematu w części drugiej. Przede wszystkim dlatego, że piosenki z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych zweryfikował czas. Zostały w pamięci, zdolne obronić się przed krytycznym osadem dzisiejszego słuchacza, chowanego na innej estetyce – tylko te najlepsze. Dlatego w pierwszej edycji „Trzynastu poetów” mieliśmy przebój za przebojem. Piosenki artystyczne, literackie – też mogą być przebojami.

Przyjęta zasada, iż utwory starych (choć to pojęcie względne, cześć z nich siedziała na widowni i wcale staro nie wyglądała) mistrzów „piosenki literackiej” wykonane będą przez młodzież, też związana ze Studenckim Festiwalem Piosenki – sprawdziło się przed rokiem znakomicie. Liczne bisy były potwierdzeniem naszego wspólnego przekonania, iż festiwal zbyt skromnie wykorzystuje talenty swych wychowanków i laureatów. Otrzymując piękny materiał, piosenki o najwyższej jakości literackiej i muzycznej (w dodatku muzycznie opracowany przez takich mistrzów jak Stefan Brzozowski i Zbigniew Łapiński) – młodzi wykonawcy byli wspaniali.

Tegoroczna, druga cześć koncertu (a przynajmniej jej przygotowania, jako ze słowa te pisane są przed premierą) sprawia więcej kłopotu. Przede wszystkim dlatego, że materiał jest inny. W ostatnich dwudziestu latach zmieniło się sporo na samym festiwalu, zmieniło się też w potocznie rozumianej i stosowanej estetyce. Artyści, którzy debiutowali w Krakowie w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych – w większej mierze, niż ich poprzednicy „wpisywali siebie” w swe autorskie piosenki. Trudniej więc „przełożyć” na inne interpretacje utwory tak osobiste. Czasem prostą przeszkodą jest unikatowe brzmienie głosu, którym dysponuje autor, a bez którego utwór traci dramaturgię. Czasem rzecz skomponowana jest na bardzo konkretny zestaw instrumentalny, narzuca więc niejako imitowanie oryginału… Takich i innych przeszkód natury czysto artystycznej można podać wiele. Poza tym – co oczywiste – piosenki nowsze nie przeszły jeszcze owego wspaniałego procesu cukrowania przez czas. Niekiedy przestały już być doraźne czy modne – a nie zaczęły jeszcze budzić sentymentów niegdysiejszości.

O ile w pierwszej edycji nie pojawiali się autorzy śpiewający własne utwory – to tym razem będą. Andrzejewski, Wachnowski, Kasprzycki, Różycki, Czyżykiewicz… Mężczyźni: tak się bowiem ułożyło, że w latach osiemdziesiątych sukcesy na Studenckim Festiwalu Piosenki odnosili częściej panowie! Ich męskie teksty nie zawsze też dały się „przełożyć” na wiarygodną interpretacje kobieca. A dziś ewentualnych reinterpretatorów – mężczyzn najmłodszego pokolenia – szukać ze świecą. Drugi wieczór „Trzynastu poetów” będzie więc konstrukcją do pewnego stopnia mieszaną. Większość piosenek usłyszeć w nim będzie można w nowej interpretacji, ale cześć – w autorskim oryginale.

Zawsze jednak będą to piosenki autorów, którzy na scenach naszych i estradach, w kulturze i codzienności naszej – istnieją się dzięki debiutowi w Studenckim Festiwalu Piosenki. Poeci piosenki.

Kaczmarski

Jacek Kaczmarski, poeta, pieśniarz. Jedna z najwybitniejszych postaci polskiej sztuki estradowej. Debiutował w drugiej połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. Laureat Studenckiego Festiwalu Piosenki (1977, 1978, 1979). Na przełomie lat 70./80. laureat także wielu innych ogólnopolskich konkursów (m.in. Krajowy Festiwal Piosenki Polskiej w Opolu, Przegląd Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu). Zyskał ogromną popularność w Polsce w czasie przełomu społecznego lat 1980/1981.

W latach osiemdziesiątych na emigracji, współpracował m.in. z radiem „Wolna Europa”. W ostatnich latach zyskał ta kże uznanie jako powieściopisarz.

Juror SFP 1981, 1990 (przewodniczący), 1994, 1995, 2000, 2001, 2002.

Powrót

Ścichł wrzask szczęk i śpiew
Z ust wypluwam lepki piach
Przez bezludny step
Wieje zimny wiatr
Tu i ówdzie strzęp
Lub stopy ślad
Przysypany

Dokąd teraz pójdę kiedy nie istnieją już narody
Zapomniany przez anioły porzucony w środku drogi
Nie ma w kogo wierzyć nie ma kochać nienawidzić kogo
I nie dbają o mnie światy martwy zmierzch nad moją drogą
Gdzie mój ongiś raj
Chce wrócić tam
Jak najprościej

Szukasz raju!
Szukasz raju!
Na rozstajach wypatrując śladu gór?!
Szukasz raju!
Szukasz raju!
Opasuje ziemię tropów twoich sznur…

Sam też mogę żyć
Żyć dopiero mogę sam
Niepokorna myśl
Zyska wolny kształt
Tu i ówdzie błysk
Lub słowa ślad
Odkrywamy

Wszystkie drogi teraz moje kiedy wiem jak dojść do zgody
Żadna burza cisza susza nie zakłóci mojej drogi
Nie horyzont coraz nowy nowa wciąż fatamorgana
Ale obraz świata sponad szczytu duszy oglądany
Tam dziś wspiąłem się
Znalazłem raj
Raj bez granic

Jesteś w raju
jesteś w raju
żaden tłum nie dotarł nigdy na twój szczyt
jesteś w raju
jesteś w raju
gdzie spokojny słyszysz krwi i myśli rytm…

Jestem w raju
jestem w raju
żaden tłum nie dotarł nigdy na mój szczyt
jestem w raju
jestem w raju
gdzie spokojny słyszę krwi i myśli rytm…

Muz. Przemysław Gintrowski

Jan Poprawa, Trzynastu Poetów, Wydawnictwo MCDN, Kraków 2003, s. 5-28 i s. 76 – 78

Za informacje i materiały dziękujemy Teresie Droździe.