![Małgorzata Klunder, Robert i Róża. Niziołkowie z ulicy Pamiątkowej, Wydawnictwo Replika, Zakrzewo 2015 ISBN 978-83-7674-437-7, [EAN 9788376744377]](https://kaczmarski.art.pl/wp-content/uploads/2016/02/niziolkowie_z_ulicy_pamiatkowej.jpg)
Małgorzata Klunder, Robert i Róża. Niziołkowie z ulicy Pamiątkowej, Wydawnictwo Replika, Zakrzewo 2015 ISBN 978-83-7674-437-7, [EAN 9788376744377]
Tymczasem 12 grudnia strajk się skończył, a dzień później mama mogła sobie dośpiewać, tym razem za Janem Krzysztofem Kelusem (…) albo dokończyć Zbroję:
Wrzasnęli hasło wojna,
Zbudzili hufce hord,
Zgwałcona noc spokojna
Ogląda pierwszy mord.
Goreją świeże rany,
Hańbiona płonie twarz
Lecz nam do obrony dany
Pamięci pancerz nasz!
Więc choć za ciosem pada cios
I wróg posiłki śle w konwojach
Nas przed upadkiem chroni wciąż
Zbroja!
Zbroja!
s. 84-85
Około drugiej w nocy, po zaliczeniu pokoju rodziców, faceci przeszli do sypialni Gośki i Pipa. Zerknęli od progu, zapowietrzyli się nieco na widok regału zawalonego dziecinnymi książeczkami i kupą zabawek, wcale nie rwąc się do przeglądania całego tego bajzlu, tym bardziej że ten największy erudyta zdążył uderzyć się dość boleśnie o biegun konia Amadeusza. W ten sposób ocalały dzieła wszystkie Kaczmarskiego i jeszcze kilka innych pozycji, podczytywanych przez mamę i tatę podczas pilnowania potomstwa, oraz prawie wszystkie kasety, puszczane im przy usypianiu…
s. 118
Następny w kolejce był oczywiście Kaczmarski, już na kasetach. A jak nie było kaset pod ręką, zatrudniało się mamę, która śpiewała chętnie i bez naganiania. Kiedyś jednak osłupiała, kiedy Gośka z Pipem zażyczyli sobie:
– Zaśpiewaj nam o koniu, który rzyga!
Innym zaś razem:
– A teraz prosimy o tych wyrodnych dzieciach!
Drogi czytelniku, jeżeli rozszyfrowałeś choćby jedną z tych piosenek, należy ci się złoty medal za znajomość dzieł wszystkich Jacka. Jeżeli jednak masz wątpliwości, śpieszę donieść, że w pierwszym przypadku chodziło o Przejście Polaków przez Morze Czerwone („drugiej nie zdążył, bo oto toń rzyga”), a w drugim o Tradycję („nie będą nam ułani braćmi, my już nie dzieci Piłsudskiego”).
Poza tym moje ukochane rodzeństwo produkowało się samodzielnie. Raz, jeszcze na Manifestu, wszystkie matki na placyku gapiły się na nich jak na nie wiadomo co, kiedy na karuzeli wyśpiewywali sobie, „że mają wydawać Gośkę Mandelsztama”.
s. 125-126
We wrześniu Merry z Pipem poszli do piątki i rychło okazało się, że ich pozornie utracone talenty można tam doskonale sprzedać. Jeżeli w szkole muzycznej mały Janek śpiewałGłupiego Jasia Kaczmarskiego, co miało ilustrować wędrówkę kamienia pod Świętym Krzyżem, to owszem, klasie się to podobało, ale na Solnej śpiewali i grali wszyscy. Niczym szczególnym się nie wyróżniał. Być hobbitem w Shire to coś zupełnie innego niż być hobbitem w Edoras.
W budzie na Traugutta już na samym początku Jasiek wyskoczył na geografii:
– Pani profesor, czy możemy z kolegą w poetycki sposób zilustrować erozyjną działalność wód płynących?
Panią zatkało, zgodziła się, a Pip i Merry zaczęli śpiewać… no sami wiecie co, nie muszę wam tłumaczyć:
Płynie rzeka wąwozem jak dnem koleiny, która sama siebie żłobiła,
Rosną ściany wąwozu, z obu stron coraz wyżej, tam na górze są ponoć
równiny;
I im więcej tej wody, tym się głębiej potoczy
Sama biorąc na siebie cień zboczy…
Erozyjna działalność wód… Cały Pip…
Potem już poszło z górki. Najprościej było na historii, Kaczmarskim można przecież opowiadać co trzecią lekcję, więc tak się wszyscy z historykiem na czele przyzwyczaili do tych występów, że tylko patrzyli, co to dzisiaj będzie nowego. A potem całe stado, któremu łaciński czterowiersz normalnie za Chiny nie wszedłby do głów, ryczało na korytarzu:
Gallia est omnis divisa in partes tres
Quarum unam incolunt Belgae aliam Aquitani
Tertiam qui ipsorum lingua Celtae nostra Galli appellantur
Ave Caesar morituri te salutant!
s. 127-128
Najpierw postanowili dać koncert pod zbiorczym tytułem Lekcja historii klasycznej. Było ich troje, jak Kaczmarski, Gintrowski i Łapiński, Wiolka miała grać na drugiej gitarze, ale powstał problem, który z chłopaków weźmie pianino. Oczywiście, piosenki Kaczmarskiego to nie popis w filharmonii, ale Merry się bał, chciał grać i jednocześnie się bał.
– Graj ty – mówił do Jaśka – a ja wezmę gitarę. Będę grał jak Jacek, lewą ręką.
Ale Pip i Wiolka dosłownie za kudły go wzięli, doskonale wyczuwając, że jeżeli teraz się Merry nie przełamie, to zablokuje się na zawsze. Jak Ron w meczu ze Ślizgonami.
Dobrali same perełki, muzyczne Miesiące Zatajone: Galię i Kochanowskiego, Stańczyka i Krajobraz po uczcie, Tradycję i Rozbite oddziały, Witkacego i Barykadę, a na bis naturalnie obie części Zbroi. No i Merry zagrał jak w natchnieniu, jak prawdziwy Łapiński.
s. 223-230
Za drugim razem było inaczej. Sprawdzian odbywał się na pierwszej ze zblokowanych lekcji, żeby, jak to mama określała, „oszczędzić uczniom mąk oczekiwania” (wzięła to z Jutro klasówka Niziurskiego). Tym razem czekała na nią Rzeczpospolita kłamców – Salon Łysiaka.
Czyżby wywiad klasowy również i tę mamusiną skłonność rozszyfrował? Mama bowiem była namiętnym czytelnikiem Łysiaka od zawsze, to jest od czasów, gdy jako czternastolatka z płonącymi uszami czytała Kolebkę. Była ewidentnym domowym ekspertem w dziedzinie Łysiakologii, potrafiła cytować obszerne fragmenty z jego książek, na temat każdej miała swoje zdanie, kochała Flet z mandragory, chociaż go przede mną chowała (i tak się dorwałam, obrzydlistwo, rzuciłam po dwudziestu stronach!) i Konkwistę (ja też!). Przejęła zapatrywania mistrza co do Napoleona i nieraz staczała w tym duchu walki z kolegami historykami, zaś poglądów na temat męskiego honoru przejmować nie musiała, bo kropka w kropkę miała takie same od pierwszej lektury Pana Wołodyjowskiego.
Ale do Łysiakowej publicystyki aż tak jej nie ciągnęło, no, może do tej najwcześniejszej, ale na początku nowego wieku była nią już chyba mocno zmęczona.Rzeczpospolitą kłamców czytał tata, bo tata był dużo twardszym zawodnikiem w dziedzinach niebeletrystycznych, no i uwielbiał przecież mecze polityczne. Potem pozycja utonęła gdzieś pod stosem książek i mama do niej nie wróciła. Teraz zaś była w zasięgu jej rąk.
Dzieciątka pilnie wyliczały ciągi arytmetyczne, pani profesor zaś podczytywała sobie dość wybiórczo wybrane fragmenty, aż wreszcie dotarła do początku części czwartej i tu stała się rzecz straszna. Mamie najpierw zatrzęsły się ręce, potem zrobiła się czerwona, wreszcie łupnęła pięścią w stół, cisnęła książką i wypadła z klasy. Ci zaś, co siedzieli bliżej, przysięgali, że usta pani profesor ułożyły się tak, jakby chciały wypowiedzieć najbardziej popularne w języku polskim słowo, znane także powszechnie za granicą. (Jasiek opowiadał, że kiedyś pewien Turek, chcąc mu sprawić przyjemność, pozdrowił go słowami: Hallo, k….).
Klasa położyła uszy po sobie, pewna, że reakcja była odpowiedzią na ich haniebne wręcz próby zwalania z zastosowaniem wi-fi. Pokornie doliczyli do końca i czekali na wyrok.
Mama zjawiła się równo z dzwonkiem na nową lekcję. Przez ten czas zdążyła ochłonąć, umyć twarz i przybrać pozę godną nauczyciela Marynki. Powitało ją pełne skruchy:
– Pani profesor, my przepraszamy…
Mama spojrzała na nich jak na głupków i odparła:
– Za co? Czy to wy odpowiadacie za to, co ktoś nasmaruje i potem obwieści triumfalnie całemu światu?
Młódź zrozumiała, że mamie chodzi o książkę, odetchnęła z ulgą i uznała, że można zadać pytanie:
– Pani profesor, a co panią tak wkurzyło?
Mama, czując wyrzuty sumienia za swój wybuch i chcąc go odpracować, westchnęła, sięgnęła po sponiewierane dzieło i przeczytała na głos:
Przez całą drugą połowę lat 90-tych opluwał polski Kościół, „polski
antysemityzm” i wszelkie „polactwo” hurtem. Wyemigrował do Australii,
tłumacząc, że robi to dlatego, iż nienawidzi Polaków. Tam udzielał prasie
wywiadów, w których wszystko co polskie (papieża, religię, patriotyzm)
odsądzał od czci i wiary bez przerwy wałkując mantrę „polskiego
antysemityzmu”. Mało kto wie, iż godzinę przed śmiercią ów wojujący Żyd
pojednał się na wiedeńskim szpitalnym łóżku z chrześcijańskim Bogiem,
przyjmując wiarę katolicką, którą tyle lat ganił jako wredny kult. Tak na
wszelki wypadek.
Klasa nie wiedziała, co jest grane. Ktoś wreszcie się ośmielił:
– O kogo tu chodzi, pani profesor?
Ale jeden bystry już zrozumiał:
– O Kaczmarskiego?!… Tylko że…
– No właśnie – dopowiedziała mama.
Przez całą matematykę i kolejną lekcję wychowawczą mama wygłaszała klarowny, skondensowany wykład, tak gęsto szpikowany podawanymi z pamięci cytatami, że jej notowania poszybowały w górę na niebotyczne poziomy. Zaczęła od pryncypiów.
– Haniebnym, powtarzam, haniebnym jest babranie się w cudzych relacjach z Panem Bogiem i imputowanie niskich pobudek przyjęcia sakramentu! Nikt z tych, którzy czuwali przy umierającym Kaczmarskim, nie ujawnił okoliczności chrztu i niech tak pozostanie, a każdy człowiek honoru – to mama przeciągnęła w szczególny sposób – winien to uszanować i zamilknąć! Każdy pozbawiony litości i miłosierdzia powinien się lękać, że i on tak kiedyś zostanie potraktowany przed najwyższym trybunałem! – Ostatnie zdanie było bardzo swobodnie oddanym cytatem z Morderstwa na plebanii Agaty Christie. Nieznośne dzieciary siedziały cichutko jak myszki, sczytując jej z ust każde słowo.
– …poza tym Kaczmarski zmarł w Gdańsku, nie w Wiedniu, ale to akurat drobiazg. Bo wiecie, co w tym wszystkim jest najbardziej absurdalne? Że piosenkami Kaczmarskiego można by ilustrować książki Łysiaka! Przecież oni czują, myślą i oddychają w jednym rytmie!
Dobrze, że mama była ubrana tego dnia w jakąś bluzeczkę podpiętą wysoko pod szyją. Na bank obsypana była czerwonymi kropkami…
– Weźmy, proszę, Kolebkę! I przyrównajmy ją do Rozbitych oddziałów:
Po klęsce – nie pierwszej, podnosząc przyłbicę
Przechodzą, jak we śnie, ostatnie granice.
Przez cło przemycają swój okrzyk bojowy
I kulę ostatnią, co w ustach się schowa.
Przy stołach współczucia nurzają się w winie
I obcym śpiewają o Tej, co nie zginie.
I cierpią, gdy śmieje się z nich świat zwycięski,
Niepomni, że mądry
Nie śmieje się z klęski!
Oj, mamuśka, zaczęłaś jak Hitchcock, od trzęsienia ziemi! Teraz musiałaś tylko stopniować napięcie!…
– A chociażby Milczące psy! Czytał to kto?
Podniosła się jedna ręka.
– Piątka! – Mama wpisała ocenę do dziennika, z matematyki, oczywiście, jak zawsze. – Nie wiadomo, co bardziej pasuje do tej właśnie powieści! Sen Katarzyny II, Rejtan, Krajobraz po uczcie – proszę bardzo:
A w stolicy Sejm kończy obrady
Na rękach niesiony uśmiecha się król
Ambasadorowie nie zmieniają ról
Wiedząc jak blisko od chwały do zdrady!
– Pani profesor – wtrąciło się nieśmiało dziewczę hoże – ale w tej piosence Kaczmarski się pomylił… Na obrazie Matejki na rękach niosą marszałka Małachowskiego, a król wchodzi właśnie do katedry…
Mama prześwidrowała ją wzrokiem aż do dwunastnicy.
– Piątka za lekcję – wpisała do dziennika – i piątka na koniec roku.
Dziewczę z ogłupiałą miną klapnęło na ławkę.
– Wiecie, oczywiście, że Łysiak kocha Napoleona – klasa pokiwała głowami – i pisze o nim sercem i krwią, nie piórem. Cóż bardziej pasuje do tego, jak nie Somosierra:
Pod prąd wąwozem w twarz ognistym wiatrom
Po końskie brzuchy w nurt płynącej lawy
Prze szwoleżerów łatwopalny szwadron
Gardła armatnie kolanami dławić…
– …i ta puenta, tak gorzka, i tak Łysiakowa:
Nie ten umiera co właśnie umiera
Lecz ten co żyjąc w martwej kroczy chwale
Więc ci co polegli – poszli w bohatery
Ci co przeżyli – muszą walczyć dalej!
Dzieciątka wpatrywały się w panią od matematyki jak… chciałam napisać: w święty obraz, ale bądźmy realistami – jak w Facebooka!
– A Wigilia na Syberii? A Zesłanie studentów? Karmaniola? Jak można przypisywać kosmopolityzm (ba! polakożerstwo!) człowiekowi piszącemu, że „jeszcze Polska wtedy żyła, gdy za nią ginęli”! Albo tak:
Dróg, by tam trafić – nic nie ułatwia
W przestrzeniach burz i w czasów kipieli,
Ale istnieje przecież Sarmatia,
Istnieje gdzieś Terra Felix.
– …rozumiecie? „Ale istnieje przecież Sarmatia”… – Mama zdjęła nagle okulary, chuchnęła na nie, wytarła rąbkiem bluzki i kontynuowała:
– A co powiecie na te traktujące o historii współczesnej? Katyń, Jałta, Czołg… Mógłby je napisać ktoś, kto odsądza od czci i wiary wszystko, co polskie? W nich jest ból, żal, pragnienie pomsty i pogarda dla wroga!
To był Sienkiewicz czy produkcja własna?
– A Łysiak pisał przecież o sobie, że jest samotnym wilkiem. Wypada zadedykować mu wobec tego jeszcze i to:
Słuchajcie bracia! Wyje do was wilk – kaleka,
Trzeba odrzucić to, co w nas zniewala nas!
I po dziś dzień naganiacz, strzelec, czy kłusownik,
Przyzwyczajony do czytania tropów map,
Przez zęby mówi – Oto jest wilk wolny!
– Kiedy na śniegu ujrzy ślady trojga łap!
Mama zmierzała do finału:
– Cóż się zatem kryje za tą niezwykłą, absurdalną pogardą mistrza Łysiaka? A tak, mistrza! Bo gdyby był pierwszym lepszym grafomanem, powiedziałabym: zazdrość. Zazdrość Salieriego. Że ten „rozpustny młodzik”, ten Żydek z komunistycznymi korzeniami partyjnego chowu, bierze pióro do ręki i po pijaku pisze tak, jak on nigdy pisać nie będzie, choćby się męczył dniami i nocami…
O, matko!
Owocem tej niezwykłej lekcji matematyki były ze cztery prezentacje maturalne z polskiego, poświęcone Kaczmarskiemu, każda bardzo wysoko oceniona. Co dyrektora, prywatnie też miłośnika Jacka, wprawiło w błogostan…