Wojciech Staszewski – Miałeś podobno wydać kasetę Jackowi Kaczmarskiemu, ale…
J.K. Kelus – Bzdura. Po pierwsze, mowy nie było, żeby przy tych środkach, którymi dysponowałem, „wydawać” czyjeś kasety. Było to tak upierdliwe zajęcie, że po tym pierwszym tysiącu nie miałem siły wydawać własnych. Znudziło mi się, obrzydło. Do tego stopnia, że piosenki się na mnie obraziły i przez trzy następne lata przestały do mnie przychodzić. Było po prostu tak: pewnego dnia wpadł do mnie Jacek Kaczmarski, żeby pogadać, podpytać, jak wydałem tę pierwszą kasetę. Zależało mi oczywiście, żeby jacyś inni się do tego podłączyli. Zaproponowałem mu więc, tak jak Kleyffowi, że mogę skontaktować go z moimi przyjaciółmi z radia, z Makowskimi. Zrobią mu profesjonalne nagranie, pożyczę mu rozwielitkę, a resztę będzie musiał zmajstrować sam. Powiedział, że się zastanowi. Jakby co, to wpadnie. I rzeczywiście wpadł do nas do pasieki, ale dwanaście lat później, zaraz po powrocie do kraju. Znowu żeby pogadać, ale już naprawdę nie o tym. Był młodszy, nie obciążony żadnymi zaszłościami, miał świetne warunki głosowe. Skalkulował sobie, że śpiewając w klubach studenckich, na dużych salach, z prawdziwej estrady, będzie lepiej słyszalny, dotrze do większej liczby ludzi. Oczywiście, były z tym związane jakieś koszty, gdyż pewnie wszystkiego nie mógł tam zaśpiewać, ale per saldo to mu się na pewno opłacało. Tym bardziej, że jego już nie gnojono nawet w części tak, jak Kleyffa. Wszystko działo się na zasadzie naczyń połączonych. Władze wiedziały już, że pisarz, któremu cenzor okaleczy książkę, może się zwyczajnie zdenerwować i zrobić to, co Konwicki: zanieść ją koledze Chojeckiemu, czyli do konkurencji. A pieśniarz może zrobić to, co ja. Zmieniano więc wytyczne. Hasło „kto nie z nami, ten przeciwko nam” powoli odchodziło do lamusa historii. W nowej wersji brzmiało ono już trochę inaczej: „Nie musisz być z nami, wystarczy, abyś nie szedł na zderzenie”. Kaczmarski objechał Polskę, śpiewał w dziesiątkach klubów studenckich. Poznał Łapińskiego, który robił świetną muzyczkę, Gintrowskiego, który śpiewał wraz z nim. Tysiące ludzi miało frajdę, słuchając tego, co sam lub ze swym tercetem miał im do zaoferowania. Gdyby wybrał sobie od początku formułę magnetofonowego samizdatu, to wyszedłby na tym jak Zabłocki na mydle. To są oczywiście moje późniejsze przemyślenia. Wtedy, na samym początku tamtej awantury z piosenkami, trochę żałowałem, że Kaczmarski się do mnie nie podłączył. Ale nie wynikły z tego żadne pretensje ani ciche żale. Jego droga była inna niż moja. Ani gorsza, ani lepsza, tylko po prostu inna. Potem śpiewał w Wolnej Europie, znowu był słyszalny, a ja wraz z moimi przyjaciółmi – Sławkiem Bobulą i Janem Bartysiem – wydaliśmy w Oficynie Fonograficznej CDN nie tylko moje piosenki. Także jego. W nakładzie kilku tysięcy kaset.
„Był raz dobry świat” – Jan Krzysztof Kelus w rozmowie z Wojciechem Staszewskim
wyd. Prószyński i S-ka
Warszawa 1999
Tekst nadesłał Lodbrok za co serdecznie mu dziękujemy.