To nie tak miało być. W Wielki Piątek dowiedzieliśmy się o śmierci Darii Trafankowskiej (ŻnG 16 ). To był cios dla tych, którzy wierzyli, że aktorka pokona raka. Dnia następnego ugięliśmy się na wieść o kolejnej śmierci. Pokonany przez chorobę odszedł Jacek Kaczmarski. Przecież i Daria, i Jacek mieli żyć i mieli dać nadzieję wszystkim walczącym z nowotworem. Ich wygrana byłaby i ich wygraną. Ale i Daria, i Jacek odeszli. Lecz w czas Zmartwychwstania…

Jacek Kaczmarski nie miał z sobą łatwego życia. Buntownik z natury, stale walczył o coś, z kimś, przeciwko czemuś. Nie godził się na bylejakość życia, zniewolenie i szarość. Ale paradoksalnie w jego życiu często było byle jak, wręcz beznadziejnie. On, który kochał wolność, popadł w niewolę nałogu alkoholowego. Mówił o tym głośno. I przyznawał, że po przepiciu miewał depresję i samobójcze myśli.

Nie mógł żyć w Polsce, nie potrafił gdzie indziej.

Wadził się z życiem, z sobą, z bliskimi sobie osobami. Podobał się kobietom, wiele kochało się w nim beznadziejnie. Nie jest tajemnicą, że nie udało mu się jego pierwsze małżeństwo z Inką. Nie potrafił dogadać się z synem Kosmą. Rozwód był straszny. Drugie małżeństwo – z Ewą ( miał z nią córkę – Patrycję ) też mu jakoś nie wyszło. Jeszcze wspólnie podjęli decyzję o wyjeździe do Australii, która miała być lekarstwem na całe zło. Ale nie udało się. Na któryś z rzędu koncert do Polski przyjechał już rozwiedziony. Okazało się, że Jacek poza granicami Polski nie potrafił być szczęśliwy. ( Koledzy zarzucali mu, że w Australii, choć za nic ma polskość, żyje z polskich pieniędzy. I bez sensu udaje, że jest mu tam dobrze… )

Pochodził z domu, gdzie królowały muzyka i malarstwo. Rodzice Anna Trojanowska i Janusz Kaczmarski byli plastykami. Zajęci bardzo swoją twórczością i pracą na uczelni, wychowanie Jacka powierzyli dziadkom. To Felicja i Stanisław Trojanowscy wywarli na niego największy wpływ. – Dzięki babci poznałem muzykę poważną. Dziadek opowiadał mi o polityce.

Śpiewał od zawsze. – Z gitarą moje akcje u koleżanek szły w górę – śmiał się. Ogólnopolską sławę i uznanie zyskał pod koniec lat 70. Jego piosenki ludziom walczącym z systemem były potrzebne jak tlen. Po sierpniu 1980 przylgnęło do niego określenie “bard Solidarności”. Zżymał się na to. Wolał być poeta.

Rano czuł się dobrze, wieczorem już nie żył

Po 1981 jego dziadek, przedwojenny komunista, w czasach PRL poseł i wiceminister oświaty, oddał legitymację PZPR i zajął się filozofią zen. Czym zajmował się w tym czasie jego wnuk? Stan wojenny zastał go we Francji. Później wyjechał do Monachium i z żoną Ewą zaczął pracować w Radiu Wolna Europa. I cały czas koncertował na rzecz Solidarności, między innym w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie i Izraelu.

Do Polski wrócił w 1990 roku i to był jego triumf jako artysty i człowieka. O czasie spędzonym na emigracji w Niemczech niespecjalnie chciał mówić. Ale Polska, choć święcił tu sukcesy, rozczarowała go jako kraj do życia. Znowu decyzja o emigracji. Tym razem do Australii. W 2000 roku wrócił.

Gdy zaczęło mu się szczęścić w miłości, gdy spotkał Alicję, dwa lata temu dowiedział się, że jest chory – to był rak krtani. Lekarze dawali mu dwa tygodnie życia. Podjął walkę, ale nie zdecydował się na wycięcie guza (po operacji nie mógłby już śpiewać). Jeździł do przeróżnych bioenergoterapeutów, magów, położył się na “łóżku, które leczy raka”. Wierzył, że wygra. Jeszcze w Wielki Piątek pisał poemat o baronie Münchhausenie. Jeszcze w Wielką Sobotę rano czuł się dobrze. Wieczorem już nie żył.

ep
"Życie na Gorąco" nr 18, 2004r. s. 16.

Nadesłali: Karolina Sykulska i Szymon Podwin.
Przepisała: Teresa Mach.