„Dlaczego wszyscy ludzie mają zimne twarze?
Dlaczego drążą w świetle ciemne korytarze?
Dlaczego ciągle muszę biec nad samym skrajem?
Dlaczego z mego głosu mało tak zostaje?”

Twórczość Jacka Kaczmarskiego towarzyszyła mi niemalże od dzieciństwa. Chociaż w tamtych czasach nie rozumiałam sytacji w Polsce, a przede wszystkim, czym jest stan wojenny, to jednak widziałam i czułam w jego piosenkach wielką siłę. W krótkim czasie znałam na pamięć ponad 100 piosenek, których nauczyłam się grać. Jacek stał się dla mnie kimś ważnym. Jako zwariowana nastolatka pojechałam na „Górę Szybowcową” koło Jeleniej Góry, bo wiedziałam, że przyjedzie z Monachium i wystąpi. Chciałam poznać go osobiście, powiedzieć, co czuję, i podziękować za to, co robi. Chociaż nie było to łatwe, udało mi się przebić i spełniłam swoje marzenie. Rozmawialiśmy blisko dwie godziny. W tamtym czasie pojechałam na koncert, żeby go poznać, teraz na cmentarz, by go pożegnać.

Zasłynął pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy w krótkim czasie został laureatem Festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie i Festiwalu Piosenki Prawdziwej w Gdańsku. Swój pierwszy program poetycki pt. „Mury” przygotował wspólnie z Przemysławem Gintrowskim i Zbigniewem Łapińskim. Składał się on z wielu utworów o różnorodnej tematyce, jednak z powodu bardzo napiętej sytuacji w kraju publiczność wychwyciła przede wszystkim jego polityczne aspekty. Fakt ten przysporzył autorowi dużej popularności, ale zapoczątkował bardzo jednostronny odbiór jego poezji. Zyskał miano „Barda Solidarności”, chociaż osobiście nie lubił tego określenia. Najlepszym przykładem niewłaściwego zrozumienia prawdziwego sensu utworu były tytułowe „Mury”, które uchodziły za hymn „Solidarności”. Były śpiewane przy okazji wieców, strajków czy w więzieniach, ale ich sens jest, moim zdaniem, metafizyczny. Jacek przyjmowany był owacyjnie przez środowiska polonijne, a ze swoimi koncertami objechał niemal wszystkie kontynenty. Oficjalnie „zakazane piosenki” docierały do kraju na setkach przemycanych kaset, gdzie podziemie rozpowszechniało je dalej.

Okres stanu wojennego i sytuacja społeczno-polityczna Polski sprawiły, że jawił się ludziom jako buntownik stojący na czele barykady. Oczywiście w jego utworach była widoczna chęć walki, ale walki towarzyszącej różnym aspektom życia. Twórczość Jacka była znacznie bogatsza. Nie sposób wymienić wszystkich tematów poruszanych w jego piosenkach, ale stał się on swoistym nauczycielem historii, sztuki czy religii. W centrum jego twórczości zawsze pozostawał człowiek:

„Dokąd nas zaprowadzisz Panie?, Bez bagażu i bólu głowy
I gdy nic nam na głowie nie stanie, czy będziemy mogli zacząć na nowo?… (…)
Więc nas zabierz! Bez tych uśmiechów na lustrze
I bez śniadań w pośpiechu, by zdążyć na kolejny autobus do jutra”.

W 2002 roku w dniu urodzin postawiono Jackowi diagnozę – nowotwór przełyku. Konieczna była operacja, co dawało szansę na przeżycie, jednak wiązało się z usunięciem części krtani i ryzykiem, że już nigdy nie zaśpiewa. Dla niego kontakt z publicznością, wykrzyczenie tego, co miał do powiedzenia, były najważniejsze w życiu. To było jego powietrze. Pojawiła się alternatywa – bardzo kosztowne leczenie w Austrii. Bez skalpela. Nie wahał się. Nie poddał się operacji. Do końca wierzył, że dzięki temu będzie mógł nadal śpiewać. Od tej pory w Polsce ruszyła wielka akcja charytatywna. Podano numer konta, gdzie wpływały pieniądze od osób prywatnych. Artyści organizowali liczne koncerty. Wszystko na pokrycie kosztów leczenia. Po kuracji w Austrii i dodatkowym leczeniu w Polsce z optymizmem spoglądał w przyszłość. Jedyną istotną sprawą stało się to, czy znów będzie mógł wziąć gitarę do ręki i zaśpiewać. Miał przygotowane dwa nowe programy opracowane wspólnie z Przemysławem Gintrowskim. W żadnym z wywiadów nie był pesymistą. Śmiał się nawet, że wszyscy wokół bardziej przejmują się jego sytuacją niż on sam. Był w trakcie pisania książki o walce ze swoją chorobą, która, jak twierdził, miała mieć raczej formę satyry. Nigdy nawet nie wspomniał o śmierci. On takiej możliwości po prostu nie brał pod uwagę.

„Nie cierpię poczucia bezradności, w jakim zaszczute
zwierzę patrzy w lufy strzelb!
Nie cierpię zbiegów złych okoliczności, co pojawiają się,
gdy ktoś osiąga cel!
Nie cierpię więc niewyjaśnionych przyczyn!
Nie cierpię niepowetowanych strat!
Nie cierpię liczyć niespełnionych życzeń, nim mi ostatnie
uprzejmy spełni kat!”

W Wielki Piątek o godz. 15.30 Jacek wysłał do dyrektora PPA Romana Kołakowskiego maiła, w którym zawarł szczegóły swojego pobytu we Wrocławiu. Niestety, następnego dnia Jacka nie było już wśród nas.

„Nie ten umiera, co właśnie umiera, lecz ten, co żyjąc w martwej kroczy chwale (…)
Ci co przeżyli, muszą walczyć dalej!”

Spektakl pod tytułem „Galeria” w reżyserii Wojciecha Kościelniaka, poświęcony twórczości Jacka Kaczmarskiego, oparty był głównie na programie „Muzeum”. Jacek pracował nad doborem repertuaru i wspólnie z Romanem Kołakowskim tworzył scenariusz. Honorowe miejsce pozostało puste, jednak to wspaniale zrealizowane przedsięwzięcie pozwalało poczuć w magiczny sposób jego obecność. Jacek z pewnością byłby zachwycony tak wspaniale przygotowanym programem. Na koncercie 13 XII 2003 r. napisał: „Kiedyś to była choroba systemu, teraz to tylko choroba człowieka”. Jednak ta druga nam go odebrała… Jesteśmy w Europie. Czeka nas wiele przemian. Dla niego oznaczałoby to nowe wyzwania. Wielka szkoda, że nie będzie już mógł nam tego wykrzyczeć. Jest 24 IV 2004 r. Jacek ze swoją twórczością był ze mną przez wiele lat, teraz ja przyjechałam na warszawskie Powązki, żeby wraz z wieloma tysiącami ludzi towarzyszyć mu w jego ostatniej wędrówce. Przedział wieku zebranych ludzi jest bardzo zróżnicowany: są ci, którzy doskonale pamiętają czasy stanu wojennego, i tacy, których jeszcze wtedy nie było na świecie. Jest to dowód na to, że wartości, o których pisał, są ponadczasowe i że jeszcze niejedno pokolenie wychowa się na Kaczmarskim. Pozostawił po sobie ogromną spuściznę w postaci płyt, książek, wierszy i z pewnością będzie wielu kontynuatorów jego twórczości. Ta „choroba” jest dziedziczna. Podczas ceremonii pożegnalnej każdy otrzymał białą świecę. Po mszy utworzył się gigantyczny szpaler umożliwiający przejście konduktowi wraz z urną z prochami Jacka. Panowała uwaga, skupienie, ogromny smutek. Przyjechało wiele delegacji, m.in.: studenci z Gdańska, górnicy, działacze „Solidarności”. W tłumie moją uwagę przykuł młody chłopak, który w jednej ręce trzymał świecę, drugą przykrywał twarz i płakał. Przed pochówkiem Andrzej Seweryn odczytał jeden z ostatnich wierszy Jacka „Dance Macabre” i po raz ostatni usłyszeliśmy z rozmieszczonych na cmentarzu głośników głos Jacka w piosenkach „Źródło” i „Mimochodem”. Mimochodem na koniec wygłoszono mowę pożegnalną, którą zacytuję w całości:

„Żegnamy Cię po raz ostatni. Z bólem, z płaczem, z uczuciem wielkiej straty, której nic i nikt nie jest w stanie naprawić. Bo nie ma i nigdy nie będzie w całym wszechświecie drugiego takiego człowieka, drugiego Ciebie – drugiego Jacka, jak mówiła do Ciebie Ala i ci, którzy Cię kochali – Jacusia. Płaczemy, warszawskie niebo płacze razem z nami. Płaczemy nie nad Tobą, a płaczemy nad sobą. Ty założyłeś swoją czarną kamizelkę i pojechałeś w kolejny koncert. Wiekuisty koncert. I pewnie siedzisz teraz na jakiejś niebiańskiej łączce i grasz aniołom piękną piosenkę. Żegnamy Cię po raz ostatni, nie mówiąc żegnaj. Bo Ty jesteś! Jesteś w nas, w naszych sercach. Jest Twoja mądrość, są Twoje słowa. Jesteś na zawsze. NA ZAWSZE. W ser­cach tych, którzy Cię poznali, ale i tych, którzy jedynie słuchali Twoich słów. Aż Twoich słów. AŻ. Żegnają cię i płaczą ci, którzy wzrastali przy Twoich słowach i Twojej mądrości. Jesteś w nas, bę­dziesz w nas na zawsze. NA ZAWSZE. Odszedłeś, ale jesteś, bo źródło wciąż bije i bić będzie zawsze!”.

„Bo widzę, że ta spowiedź to piosenka Dla siebie ją samego wykonuję To też grzech! Więcej Grzechów nie pamiętam Ale tego jednego nie żałuję!”

Magdalena Koszalińska
"Gazeta Wyborcza" (wyd. lublińskie), 18 IV 2005r.

Mowę wygłosił Robert Siwiec – przyp. webmastera

Nadesłał: Michał Stanek