Powstanie Solidarności i próba jej likwidacji po 13 grudnia 1981 r. spowodowała reakcję wielu Norwegów. W organizacji Solidaritet Norge-Polen, która niosła pomoc Polsce, znaleźli się robotnicy, związkowcy, urzędnicy, studenci i bardzo wielu artystów. Jednym z nich był piosenkarz Jörn Simen Iverli.

Zaczynał od protest songów – mówi o Iverlim przewodniczący SNP Björn Cato Funnemark. – Dlatego zakochał się w Kaczmarskim. Bo to były takie wschodnioeuropejskie protest songi.

– To jest publicystyka protestu – mówi Zbigniew Łapiński, pianista i kompozytor wielu piosenek Jacka Kaczmarskiego. – Jörn zresztą chętnie by protestował przeciwko wszystkiemu.

Jörn Simen Iverli jest autorem kilku płyt z piosenkami Kaczmarskiego i rosyjskiego barda Włodzimierza Wysockiego, nagranych wspólnie ze Zbigniewem Łapińskim, i wydanej w 2000 r. książki „Polowanie na wilka. Włodzimierz Wysocki i jego rosyjska poezja gitarowa”. Dziś śpiewa folkowe piosenki Alfa Pröysena, koncertuje w Rosji z piosenkami Wysockiego. Jest znaną postacią w norweskim świecie muzycznym. Ale początek jego kariery wiąże się z Kaczmarskim.

Anna Jastrzębska, kompozytorka mieszkająca w Norwegii, puściła mu kiedyś kasetę z piosenką „Źródło” Kaczmarskiego. To był 1980 lub 1981 rok.

– Dostałem tę kasetkę od Ani. Przygotowałem dwie piosenki w norweskiej wersji. I w domu architektów w Oslo zaśpiewałem dla publiczności. Zauważyłem, że pewna dziewczyna zareagowała emocjonalnie. Dwa dni później zadzwoniła do mnie. Była to Nina Witoszek, która od tygodnia dopiero mieszkała w Norwegii.

– Któregoś dnia Jörn został mi przedstawiony przez moich norweskich przyjaciół – wspomina Nina Witoszek. – Powiedzieli mi, że to taki rąbnięty facet, który chce koniecznie zająć się protest songami ze wschodniej Europy. Dał mi wiersz Miłosza „Który skrzywdziłeś człowieka prostego”, napisałam do tego muzykę. A on to zagrał i zaśpiewał. Kompletny wariat.

– Siedzieliśmy po nocach – wspomina Iverli. – Nina tłumaczyła teksty piosenek. I w pewnym momencie mówi: Jörn, ty musisz do Polski pojechać i posłuchać tego na koncercie. Zadzwoniłem do siostry, pożyczyłem samochód. Ojciec był przekonany, że nie wrócę. Ja o Polsce nie wiedziałem nic, a on jeszcze mniej. Był pewny, że tam są obozy koncentracyjne i prawdopodobnie komuniści i naziści. Ale to on nauczył mnie śpiewać.

Późną nocą znalazłem się w Krakowie u przyjaciół Niny, gdzie było pełno ludzi, którzy na mnie czekali.

O tym spotkaniu i przyjęciu napisał na wydanej w 1996 r. płycie „Dom Rosji” z piosenkami Włodzimierza Wysockiego. Można się z niej dowiedzieć o tym, jak w 1983 r. w środku nocy został miło przyjęty na wielkim party przez studentów i działaczy Solidarności. Potem zabrali go na koncert do jakichś podziemi. Wtedy usłyszał po raz pierwszy Wysockiego. – Szukałem polskich piosenek, a Polacy słuchali Wysockiego. To było piękne podziemie, co wzmacniało wrażenie – mówi. – Nic takiego jeszcze nie przeżyłem.

Potem przyjeżdżał do Polski wiele razy. W tłumaczeniu tekstów Kaczmarskiego pomagała mu dziewczyna z Polski, Iwona, Iverli nie zna nawet jej nazwiska. To były dobre tłumaczenia, tylko trzeba je było dopracować poetycko. Dodawała objaśnienia, żeby zrozumiał, o co chodzi. Była to wielka nauka historii, Polski i Rosji.

Zaśpiewał kilka piosenek swemu przyjacielowi, znanemu muzykowi. Bardzo mu się to spodobało, ale odradzał dalszą pracę, twierdząc, że w Norwegii nikt tego nie zrozumie.

Iverli jednak nie zrezygnował. I okazało się, że przyjaciel nie miał racji

To było w Krakowie, chyba w 1985 r. – mówi Zbigniew Łapiński. – Ktoś powiedział, że przyjechał z Norwegii facet, który tłumaczy nasze piosenki na norweski. To mnie zaintrygowało, bo Norwegia była dla nas krajem ludzi nie za bardzo interesujących się naszą kulturą. I gdzieś na spotkaniu w prywatnym domu w Krakowie zobaczyłem faceta prawie dwumetrowego, o urodzie norweskiego górala. Bardzo chciał przed naszym koncertem zagrać parę piosenek. Koledzy się zgodzili na trzy. Wyszedł przed nami na te trzy piosenki, ale tak się rozbawił, że nie chciał zejść. Zaśpiewał czwartą, piątą i trzeba było mu delikatnie sugerować, że to nie jest jego koncert.

Nazajutrz Iverli zaproponował Łapińskiemu przyjazd do Norwegii. Ten nie był zachwycony. Ale gdy okazało się, że nie chodzi o „granie do kotleta”, zgodził się.

– Jak przyszło do koncertu – wspomina Łapiński – okazało się, że muzyka jest językiem międzynarodowym i nie było najmniejszych problemów z przygotowaniem. Pamiętam koncert w polskim kościele św. Olafa. Dla Polaków. Pianinko było jakie było, ale to był wzruszający koncert. Dla Jörna moja obecność na tym koncercie była pewnego rodzaju sankcjonowaniem prawd, które on wyśpiewywał. Bo inaczej się śpiewa polskie teksty samemu, a inaczej jak obok jest Polak. Bo wtedy musi to być prawdziwe, szczere i uczciwe.

– Jörn śpiewał po norwesku – mówi Łapiński. – Po wielu latach nauczyłem się trochę norweskiego i doszedłem do wniosku, że on bardzo dobrze to przetłumaczył. Pewne sprawy pomijał, np. gdy Witkacy wrzeszczy jak śledziona z węgorza wyrwana. Wiadomo, że nikt węgorza w Norwegii nie skojarzy z cierpieniem czy krzykiem.

Później okazało się, że on sprytnie wymyślił, że oprócz koncertu warto byłoby coś jeszcze razem nagrać. Jego kolega, Erik Hillestad, miał studio. I nagraliśmy tam dwie piosneczki, „Autoportret Witkacego” i „Modlitwę na Syberii”. Razem z przyjacielem Jörna, znanym artystą Henningiem Sommero.Płyta otrzymała nominację do tytułu najważniejszego nagrania muzycznego w Norwegii. Dzięki niej dostali kontrakt z firmą, która miała dobrą sieć dystrybucyjną – Kościelny Warsztat Kulturalny. Postanowiono też rozsyłać płytę po szkołach. Wkrótce oni sami trafili do szkół. Z koncertami Kaczmarskiego, a potem także Wysockiego w ramach programu prowadzonego przez norweskie ministerstwo oświaty. Wtedy Łapiński stał się w Norwegii częstym gościem.

– Pracowaliśmy trzytorowo – wspomina. – Były jakieś oficjalne nasze telewizorowe zaistnienia, płyty. Drugi tor, to prywatne koncerty, które Jörn starał się organizować. A trzeci, to koncerty szkolne, które obejmowały kolejne komuny, czyli gminy. W ten sposób przejechałem Norwegię wzdłuż i wszerz. Czy te dzieci coś z tego ich śpiewania rozumiały? Łapiński uważa, że tak. Zdarzało się, że gromadziły się po koncercie. Pytały o Polskę. Wielokrotnie rozmawiali też o tym z nauczycielami.

– Jörn przed koncertem mówił parę zdań wprowadzających, żeby ludzie mogli znaleźć sobie płaszczyznę odniesienia do faktów czy do historii. Ale zdarzyło się też, że przyszedł kiedyś Norweg, nie pamiętam młody czy dorosły, i powiedział, że nie rozumie, o co tu chodzi, ale panowie tak pięknie gracie, bo tak równo kończycie. Dla Polaków grało się oczywiście lepiej. Niestety tych koncertów dla Polaków nie było tak dużo. Ale zdarzały się też koncerty dla Norwegów, po których następowała owacja na stojąco. Było dla mnie zaskoczeniem, że Jörn, przy tembrze głosu tak odległym od Jackowego czy Przemkowego, wydobywał z siebie jakąś siłę, próbował zarazić słuchaczy tym ogniem. Było w tym coś polskiego raczej niż norweskiego.

– Wydawało mi się, że byłoby źle, gdybym śpiewał np. w stylu naszego bluesa, na sposób zachodni – mówi Iverli. – Od Zbyszka nauczyłem się słowiańskiego wyrazu muzycznego, innego od naszej tradycji muzycznej. Według Iverlego dla Kaczmarskiego bardzo ważny był rytm. Włodzimierz Wysocki, którego piosenki śpiewał Kaczmarski, nazywał swe piosenki wierszami z bazą rytmiczną. Iverli Wysockim zaraził się właśnie od Jacka Kaczmarskiego.

Tak zapamiętał to Zbigniew Łapiński: – Pamiętam nasze spotkanie w studiu u Erika, kiedy po raz pierwszy zagraliśmy parę piosenek Wysockiego. Bardzo się to Erikowi spodobało, bo zaproponował, żebyśmy nagrali płytę. Uhonorowanie jej nagrodą Oslo było potwierdzeniem, że był to dobry pomysł. Pamięć piosenek Kaczmarskiego w Norwegii jest żywa.

– Wiele osób na święta puszcza „Wigilię na Syberii” – mówi Jörn Simen Iverli. – To są przeważnie ludzie, którzy aktywnie działali w Solidaritet Norge-Polen. Często tacy, którzy bliskiego związku z Kościołem nie mają, są niewierzący albo nie praktykujący. Ale ta piosenka jest jakąś namiastką religii. Bo to piosenka o Bogu i o wierze. I przysyłają mi czasem e-maile: „Ty Jörn nas nie znasz. Siedzimy wokół stołu wigilijnego i słuchamy twojej piosenki”.

Ta piosenka przeżyła, stała się piosenką uniwersalną. Mimo że ja sam bardziej może lubię „Dzieci Hioba”. Bo jak dzisiaj myślę o Unii Europejskiej i Polakach w niej – dodaje z uśmiechem – to myślę o dzieciach Hioba.

Jan Strękowski

Fragment książki „Bohaterowie Europy”, która ukaże się w najbliższym czasie w wydawnictwie TEST.

Jan Strękowski
"Solidarność" nr 51-52 (900-901), 23-30 XII 2005r.

Nadesłał: Marcin Żmuda