Zmarł Jacek Kaczmarski. Mam wrażenie, że od dawna był przytłoczony tym, ile mu zawdzięczamy. Dwadzieścia pięć lat temu znalazł się w miejscu, w którym nie przebywa się bezkarnie: u źródła. Przez niego płynął nasz głos, Jacek nadawał mu kształt; jak w archetypicznych wyobrażeniach polskiej kultury wypowiadał to, o czym nie mieliśmy śmiałości myśleć, a w czym, kiedy zostało już wyśpiewane, odnajdywaliśmy swoją głęboko ukrytą prawdę. Jeśli, jak się zdaje, miał ambicje mówienia od siebie, wyrażania własnego ja – bycia współczesnym poetą – to trzeba powiedzieć, że został zniszczony. Lub, kto wie, może ofiarowany?
Jest znana taka rozmowa Mickiewicza z młodym literatem, który pytał wieszcza, po czym pozna, że już został poetą narodowym (pogratulować ambicji). Mickiewicz miał odpowiedzieć, że jeśli kiedyś poeta usłyszy swój utwór jako wiersz anonimowy, to będzie ten znak. Niemałą część piosenek Kaczmarskiego poznałem w latach osiemdziesiątych w wykonaniu moich kolegów z gitarami (choć przed stanem wojennym dwukrotnie, a potem, po 1989, jeszcze raz udało mi się być na jego koncercie). Pojedyncze frazy cytowane były w rozmowach. Nie zawsze się wiedziało, kto je napisał, a jeśli – to jak brzmią w oryginale. Na kasetach, które docierały z Zachodu, wielokrotnie przegrywane, głos Kaczmarskiego ginął w szumie.
Zamilkł i odszedł. To, co tu piszę, to zagadywanie ciszy, która się rozległa. Urodzeni na przełomie lat 50. i 60., właśnie minęliśmy szczyt wzgórza. Czy ktoś się spodziewał, że dojdziemy w to miejsce już dziś? Przed nami droga powoli zstępuje w dół. Jeszcze długa przed nami. A jednak: zaczęło się zmierzchać.
Jerzy Sosnowski
www.jerzysosnowski.com, 2004r.
Nadesłała: Michał Stanek