22 marca Jacek Kaczmarski skończy 40 lat. Nazwany przez „Wprost” – „wice-Herbertem lat 80., azymutem przyzwoitości politycznej i posągiem sarmackiego patriotyzmu” wykonuje obecnie w Polsce swój ostatni program pt. ” Pochwała łotrostwa”. Poprzedziły go, poczynając od 1979 r.: „Mury”, „Muzeum”, „Krzyk”, „Wojna postu z karnawałem”, „Sarmatia” i cykl kolęd „Szukamy Stajenki”. W 1994 r., kiedy grał te dwa ostatnie programy, zadebiutował też jako powieściopisarz – „Autoportretem z kanalią”. Jest to zbiorowy portret pewnego czasu, końca lat 70., okresu karnawału i solidarnościowej emigracji – ocenia tę książkę Mirosław Chojecki. – To nasz obraz w lekko krzywym zwierciadle. Pierwotny tytuł powieści brzmiał – „Drżączka”.
Patrzono na mnie przez soczewki Miłości, złości,
interesu, Przeinaczano moje śpiewki By się stawały
tym, czym nie są. Tak używano mnie w potrzebie
Aż dziw, że jeszcze mam ciut siebie.
Najbardziej „przeinaczony” został sens „Murów”. Jak to było możliwe? Przecież chyba każdy człowiek mający minimum inteligencji, nie mógł mieć wątpliwości, o co naprawdę chodzi w tym songu ?
– Mnie idziesz pytać? – odpowiada Jacek pytaniem na pytanie, nie ukrywając wesołości – W 1981 roku grałem koncert w Teatrze Ósmego Dnia i moi przyjaciele z tego teatru, aktorzy, wspaniali, myślący ludzie zakrzykiwali puentę „Murów”. Wołali: „Mury nie rosną, ale runą, runą!” Nie mam o to pretensji, powiedziałbym nawet, że odczuwam jakąś perwersyjną przyjemność, płynącą z tego, że słowa tej piosenki sprawdziły się. To takie borgesowskie nałożenie się rzeczywistości i literatury. Ktoś mi kiedyś powiedział: „Panie Jacku, to nieprawda, że ludzie nie rozumieją „Murów”. Po prostu potrzebowaliśmy czegoś innego, nowego, a że nic nie było pod ręką, więc przerobiliśmy pana piosenkę”.
Jak Jacek Kaczmarski został bardem „Solidarności”? Swoją teorię ma na to Piotr Bratkowski:
– „Mury” Kaczmarskiego powstały przed Sierpniem, lecz ich zdumiewająca kariera nastąpiła dopiero po powstaniu „Solidarności”. Zdumiewająca – bo piosenka o rewolucji zjadającej własnych…rodziców, o buntownikach, idących drogą świeżo obalonych tyranów, nie tylko była mało stosowna jako nieoficjalny hymn ruchu wolnościowego, ale w ogóle nie przystawała do duchowej atmosfery „szesnastu miesięcy”. W przedziwny jednak sposób odbiorcy podświadomie ocenzurowali „Mury”, traktując wojowniczy refren piosenki, jako przesłanie Kaczmarskiego i zapominając, że poprzez jej puentę refren ów nabierał charakteru jednoznacznie ironicznego. Tak oto Kaczmarski – mimo woli stał się bardem „Solidarności”. Tzw. drugą Solidarność powitał Kaczmarski, „po linii i na bazie” -„Powrotem sentymentalnej panny S.” jako jej „sługa i wielbiciel”. Nie byłby jednak sobą, żeby nie napisał po pewnym czasie „Amantów panny S.”, w której to piosence wytknął „Solidarności” „staropanieństwo”. Bo i prawda: „Co z którym się obejmie, ledwie go umieści w Sejmie/ Uczuć tyle, co w pretensjach albo w pięściach”.
Poza tym zresztą mam niewiele.
Wpływy przejadłem i przepiłem.
Co nieco w duszy tkwi i w ciele
(Co duszy wstrętne – ciału miłe),
Wiec nie zostawiam potomności
Kont, akcji ani posiadłości.
Po powrocie z Monachium do Polski w 1990 r. żona Jacka kupiła dom w górach. Artysta zamierzał „zamykał się w nim na dłuższy czas i pisał”. Niebawem jednak dom został sprzedany i pod koniec sierpnia 1995 r. Kaczmarski z żoną i córką wyjechał do Australii. Na stałe. Wcześniej, między rokiem 1981 a 1990, Jacek pomieszkiwał w Skandynawii, Francji i- najdłużej – w RFN, w Monachium, gdzie był etatowym pracownikiem Radia Wolna Europa. Do RWE trafił dzięki Jerzemu Giedroyciowi. W Monachium przez dłuższy czas uchodził za pupila ówczesnego dyrektora rozgłośni, Zdzisława Najdera.
– Jacek Kaczmarski byt jednym z tych ludzi w „Wolnej Europie”, którzy – niestety – musieli robić nie to, co powinni, do czego predestynowały ich zdolności i zamiłowania – mówi Zdzisław Najder – Poza „Kwadransem Jacka Kaczmarskiego” opracowywał i prowadził inne audycje, wykonywał normalną pracę redakcyjną. Był w tym znakomity, świetnie zna języki, ma też naturalny dar lapidarnego ujmowania tematu. Niewątpliwie rygory pracy redakcyjnej były dla niego trudne do zaakceptowania, przez co – hmm – dochodziło do konfliktów. Zarzucano mi nawet faworyzowanie go. Później Kaczmarski zmienił front, zbliżając się do ludzi, którzy chcieli prowadzić w radiu własną politykę, także personalną. Może pożyczali mu częściej i więcej pieniędzy. Pożyczki zresztą zawsze zwracał.
– Rzeczywiście, pożyczano mi pieniądze, bo ciągle mi ich brakowało – mówi Jacek Kaczmarski. – Ale w „Wolnej Europie” nie tylko ja robiłem nie to, co powinienem. Marnowano tam talenty, ale wszelkie próby dyskusji na ten temat kończyły się awanturami, w których Najder celował, bo nie umie dyskutować z ludźmi. Teraz są to jego krokodyle łzy rzucane wstecz.
l stycznia 1994 r. razem z żoną złożyli rezygnacje z pracy w RWE. Następnego stałego zatrudnienia Jacek już nie podjął.
– Obowiązek pracy wywiera na mnie zdecydowanie negatywny wpływ – powiedział kiedyś, przyznając jednak, że w życiu się nie narobił. Oszczędzony mu został los większości emigrantów; pomidory na południu Francji zrywał zaledwie przez kilka dni. Na pytanie, z czego żyje w Perth, odpowiada:
– Częściowo z dochodów z Polski, z tantiem i honorariów. Nie wystarcza tego jednak, by zachować poziom życia przeciętnego Australijczyka, więc tę różnicę pokrywa państwo. Mojej żonie przysługuje zasiłek na opiekę nad 9-letnim dzieckiem, a mnie też – jeżeli moje dochody nie osiągną pewnego pułapu. Korzystamy więc z tych dobrodziejstw.
Pierwszej małżonce mojej, Ince,
Nim się wyrazi o mnie szpetnie,
Zostawiam nasze wspólne sińce –
Pamiątki z wojny wieloletniej
Ja się przeglądam w tych orderach
Bo to, co boli – nie umiera
Ciekawych szczegółów „wojny wieloletniej odsyłam do „Autoportretu z kanalią. O tym, jak w stanie wojennym ściągał żonę na Zachód, krążą legendy. Tragizmu było w tym tyle samo, ile komizmu. W każdym razie wiele osób pomagało w tym, by małżonka mogła połączyć się z ciężko chorym, by nie powiedzieć- umierającym mężem. Pytany o przyjaciół, Jacek Kaczmarski na pierwszym miejscu wymienia Andrzeja Koszyka, mieszkającego w Niemczech filmowca, którego poznał przez Agnieszkę Holland. Właśnie Agnieszka, Jacek Petrycki, Antoni Krauze, i – oczywiście – Krzysztof Kieślowski, całe kino „moralnego niepokoju”, było tym środowiskiem, które w końcu lat 70. ukształtowało go i – jak twierdzi – przyspieszyło jego rozwój.
– Andrzej Koszyk w jakimś sensie mnie usynowił, w pierwszym okresie emigracji, opiekował się mną, organizował mi koncerty, woził po całej Europie. Dopasowaliśmy się do siebie jako biesiadnicy, obaj Barany, buszowaliśmy po Paryżu za jego pieniądze, potem się musiał wygrzebywać z długów. Wydał mi płytę „Karmaniola ’82”. Nie zapomnę naszego wspólnego pobytu u Jana Lebensteina, kiedy to obaj zastanawiali się nad tym, co ze mnie będzie.
Prawdziwym ojcem Jacka jest znany malarz, Janusz Kaczmarski. Plastyczką jest także jego matka. W dzieciństwie mieszkał z dziadkami. Szczególną rolę w wychowaniu i edukacji chłopca odegrała jego, wywodząca się z rodziny żydowskiej, babcia.
– Po powrocie do Polski w roku 1990 w Krakowie na spotkaniu ze studentami (o orientacji KPN-owskiej) zapytano mnie, dlaczego przyjaźnię się z Adamem Michnikiem, skoro to Żyd? Odpowiedziałem przekornie lub z chęci zamknięcia tematu: „Bo ja też jestem Żyd”. Zapadła grobowa cisza, potem ktoś z boku zaklaskał, żeby rozładować napięcie i spotkanie potoczyło się dalej.
Zaś drugiej mojej połowicy
Niczego nie zapiszę za nic,
Bo choćbym nie wiem jak policzył –
I tak mnie za rozrzutność zgani.
– Papiery o wyjazd do Australii złożyliśmy jeszcze w Niemczech -opowiada Jacek Kaczmarski. -Ten wyjazd wymyśliłem sobie, wymarzyłem dziesięć lat temu i realizacja tego zamiaru była w moim życiu praktycznie pierwszym aktem świadomej woli, podjęciem decyzji i urzeczywistnieniem jej, z dużym udziałem – przyznaję – mojej żony, bardzo praktycznej krakuski.
Tak łatwo w ten testament mieszczę
Wszystkie me lary i penaty:
Gitarę, książki i zapiski,
Butelkę po ostatniej whisky.
Kaczmarski jest alkoholikiem. Uświadomił to sobie w Niemczech, tam też zaczął uczęszczać na mitingi AA, chodzi również na spotkania anonimowych alkoholików w Australii.
– Mówię o tym głośno, żeby nadal nie pić – tłumaczy Jacek – bo człowiek ma skłonności do zapominania o tym, co przeżył, i poczuć się na nowo pewnym. Opowieści „braci w nałogu” nie pozwalają o tym zapomnieć. W Polsce jest to też dla mnie rodzajem zabezpieczenia, w moim środowisku – artystów estrady, literatów – picie jest częścią bytu, mam więc spokój. Leczenie alkoholizmu zaczyna się od przyznania sobie samemu, że jest się chorym. Potem trzeba mówić o tym innym, a że jestem osobą publiczną, nie powinienem tego ukrywać. Zdarza mu się jednak kusić los, wypijając czasem kieliszek wina. Konsekwencji tego nie ma żadnych, ale ma świadomość, że takie mogą wystąpić. O nałogu wie dużo, siedem lat zajęło mu wydobywanie się z zaklętego kręgu odtruć, zaszywań, zapijań itd.
– Jedni wpadają w nałóg, inni nie. Ja osiągnąłem stan, w którym normalne funkcjonowanie nie było już możliwe. Piłem tak długo, jak mogłem, a potem padałem i tygodniami musiałem się z tego wygrzebywać, żeby znów zacząć jakoś żyć, pracować i… pić.
Autor „Hymnu wieczoru kawalerskiego” (A my damy banię, a my damy w szyję/Człowiek z pawiem na kolanie dowie się, że żyje) traktuje alkohol również jako nośny temat literacki. Przypomina, że wychował się na takich książkach jak „Pod wulkanem” czy „Moskwa-Pietuszki”, a z „Autoportretu z kanalią” najwyżej ceni sceny ukazujące „mój własny upadek”.
Nic nie zapiszę więc Wałęsom,
Pawlakom, Strąkom i Urbanom,
Co codziennością naszą trzęsą,
A ja ich muszę strząsać rano.
I przyjaciółki mej Grabowskiej
Grę z nimi biorę za słabostkę.
Poprzedniego prezydenta Jacek Kaczmarski skreślił stosunkowo wcześnie, a po napisanej w październiku 1990 r. „Karierze Nikodema Dyzmy” nie można było już mieć wątpliwości, że nie jest on bohaterem snutego przez artystę romansu. Pierwszoplanowe role grali natomiast, niewątpliwie, w tym romansie Jacek Kuroń i Adam Michnik. Wszakże w „Autoportrecie z kanalią” sportretowani zostali aż nazbyt dosłownie jako Chrypiąca Paszcza i Jąkający się Libertyn. Innych polityków skasował Jacek w „Karnawale w Victorii”, która to piosenka nieodmiennie wywołuje aplauz na koncertach. Dostało się w niej Mazowieckiemu, z „myślówą jak brzytew”, Pawlakowi – „Gadule”, raz jeszcze Wałęsie zapowiadającemu „jak zgnoi gada, co ciągle świnię mu podkłada”, Wachowskiemu, którego kto „wkurzył”, to „odleciał w dal”, Kudłatemu Józkowi, co to „w niejeden zakręt trafił z luzem” i „z Lechem grywa w lewe karty”, a także Pięknemu Olowi zastanawiającemu się, „czy mieszać harę z coca – colą”, jak również „czy szukać sztamy z Tadziem, czy w starym składzie w napadzie grać”.
Jacek Kaczmarski jest autorem wystawionych w 1994 r. w poznańskim Teatrze Nowym „Kuglarzy i wisielców”, powstałych na motywach „Człowieka śmiechu” Wiktora Hugo, a także napisanego po angielsku libretta opery o Heliogabalu, do której muzykę komponuje Andy Harris. Jeśli chodzi o wspomnianą w „Testamencie” Alinę Grabowską, to ta znana z pracy w „Wolnej Europie” dziennikarka jest matką chrzestną syna Jacka – Kosmy, a jej mąż ojcem chrzestnym córki Kaczmarskiego – Patrycji.
Partnerzy także źródłem troski
Ciąży przyjaźni kamień młyński:
Niezbyt wysilał się Gintrowski,
Nazbyt wysilał się Łapiński.
Tyleśmy wspólnie wznieśli modlitw
Rozeszliśmy się bez melodii.
– Wbrew plotkom, jakie krążyły, nigdy się z Jackiem Kaczmarskim nie poróżniliśmy – twierdzi Przemysław Gintrowski. – Przez cały czas jego pobytu w Paryżu utrzymywaliśmy kontakt. Różnię się z Jackiem poglądami politycznymi, co nie przeszkadza nam w najważniejszych kwestiach, zwłaszcza tych dotykających etycznych podstaw, mieć to samo zdanie.
Dla Zbyszka Łapińskiego moment poznania Jacka miał bardzo duże znaczenie. Z pewnością także dlatego, że dał już sobie wtedy całkowity spokój z wyuczonym zawodem inżynierskim (samochody i maszyny robocze). Ciekawe, że i Gintrowski w tym trio reprezentował nauki ścisłe, jako absolwent wydziału mechaniczno-elektrycznego Politechniki Warszawskiej i uniwersyteckiej fizyki. Edukacja Kaczmarskiego zamknęła się na polonistyce studiowanej na Uniwersytecie Warszawskim,
To samo pod rozwagę daję
Kochankom moim bez wyjątku:
Jakże do syta tym się najeść
Co końcem było od początku?
Imion rozkoszy więc nie podam,
Bo życia mało, czasu szkoda.
Jacek wyjechał na Zachód w październiku 1981 roku. Stan wojenny zastał go we Francji. Wszedł w skład paryskiego Komitetu „Solidarności”. W marcu 1982 r. Seweryn Blumsztajn powiedział mu, że nie ma sensu, by siedział w biurze „Solidarności”, gdyż powinien jeździć po świecie i koncertować na rzecz związku.
– Zarówno Janek Pietrzak, który przejechał moimi śladami Amerykę, jak pewna dziennikarka z „Gazety Wyborczej”, która była w Paryżu, jednym głosem stwierdzają, że gdziekolwiek przyjeżdżali po mnie, zastawali ruiny i zgliszcza. Miałem wtedy jakieś niespożyte pokłady energii, które się wyżywały nie tylko w śpiewie, ale i w życiu towarzyskim – bez przerw, bez spoczynku. Mogę o tym mówić, bo wyszalałem się.
Sygnał, że jego sposób życia budzi wątpliwości, nadszedł do niego ze strony prasy polonijnej. Przeczytał w niej artykuł, stawiający pytanie, czy artyście wolno jest wszystko i czy to, co robi w nocy, też jest sztuką.
– Uważałem wówczas, że moje śpiewanie jest absolutnie najważniejsze, wszystko inne musi być na drugim planie. Sądziłem też, że za to, co robię, należy mi się całkowita wolność, w której mieszczą się imprezy nocne, panienki i wódka. Po tym tekście z jednej strony – zawstydziłem się, z drugiej – przeraziłem, że moje życie wygląda tak właśnie.
Dlatego też się kończyć godzi…
Nie wiem, czy jeszcze co napiszę,
Lecz tyłem już wierszydeł spłodził
Ze jest czym okpić po mnie ciszę.
Zwłaszcza, że póki słońce świeci
Wciąż będą rodzić się poeci.
Marcel Łoziński nakręcił o nim film, Grażyna Preder przeprowadziła z nim, wydany następnie pod znaczącym tytułem „Pożegnanie barda”, wywiad – rzekę. Na jego koncerty przychodzą coraz młodsi słuchacze, którzy wciąż na nowo odczytują „Obławę” jako pieśń o nich samych. Zwracają też się do niego ze swoimi problemami, prosząc o radę, o odpowiedź na bezustannie aktualne i najważniejsze pytanie: jak żyć? Nie zawsze otrzymują odpowiedź, Jacek nie uważa się za żadnego guru.
Jestem na etapie, gdy już nie usiłuję swoim życiem niczego udowadniać. Nie muszę.
Krzysztof Masłoń
"Rzeczpospolita" nr 9(215), 1 III 1997r.
Nadesłał i przepisał: Paweł Konopacki