Słuchając go, raz na zawsze zrozumiałem, co znaczy mieć swojego poetę.
Jarosław Mikołajewski
„Tunel”, ostatni tom wierszy Jacka Kaczmarskiego, trafił właśnie do księgarń
Przez dobrych kilka lat mojego życia – decydujących dla tego, kim jestem – Jacek Kaczmarski był dla mnie ważniejszy niż Adam Mickiewicz. Do dziś, kiedy myślę o tamtym czasie – przełomie lat 70. i 80. -jego pozycja „młodego Mickiewicza” wydaje mi się niezachwiana.
Kiedy usłyszałem go po raz pierwszy, miałem 18 lat. Był rok 1978, pojawił się na inauguracji roku akademickiego, który miał być pierwszym rokiem moich studiów. Wszedł na scenę Sali Kongresowej niedługo – niewiarygodne, co?! – po rektorze Rybickim i jego występ wyznaczył mi pierwszy moment, kiedy mogłem powiedzieć, że oto jakiś artysta mówi moim językiem. „Moim” nie znaczy takim, jakim sam byłbym się w stanie wyrazić. „Moim”, czyli takim, który nazywał niewypowiedziane dotychczas przeze mnie emocje, stany i myśli. „Moim”, czyli tym, którego było mi fizycznie potrzeba. Pod który mogłem podczepić własną potrzebę zachwytu w poczuciu, że przytrafił mi się idol należący do najlepszej tradycji refleksji i wiersza. „Moim”, czyli poruszającym nie mniej niż Baczyński czy Tuwim, a w dodatku żywym i bliskim do tego stopnia, że gdybym się uparł, to mógłbym z nim porozmawiać albo go dotknąć. Był młodym Mickiewiczem, tyle że żywym. Był zjawiskiem. Zaledwie o trzy lata starszy ode mnie zawierał w swoich balladach i pieśniach świat myśli osobiście dla mnie nie do pomyślenia, wersów nie do złożenia, wyrazistości nie do uzyskania, intelektualnej i etycznej dojrzałości, do której bałbym się nawet aspirować. Fascynowała mnie również warsztatowa brawura – fenomen frazy, która jeśli nawet nie mieści się w jednym wersie, to zdecydowanie przechodzi w następne, przeprowadzona przez strofę doskonale zorganizowanym przesłaniem.
Rówieśnik Mickiewicza
Słuchając go, raz na zawsze zrozumiałem, co znaczy mieć swojego poetę – barda własnego pokolenia. Poczułem, że znaczy to tyle, co mieć starszego brata, który w swoim doświadczeniu jest o krok przede mną, który ma odwagę mówić o nim szczerze i zrozumiale, wskazując miejsca, gdzie osobiste przeżycia łączą się we wspólnotę przeżywania, przyjmując na siebie konsekwencje za prawdy nie tylko swoje, lecz wszystkich, w imieniu których przemawia.
„Obława”, „Źródło”, „Sen Katarzyny II” – te pieśni, te wiersze w pełni nazywały młodzieńczą desperację, gorycz, potrzebę ironii wobec potworów historii i pragnienie kontaktu z czymś lepszym od siebie i własnych możliwości. Tak, miałem właśnie takie wrażenie – że dzięki Kaczmarskiemu doznaję emocji, jakich doznawali rówieśnicy Mickiewicza, słuchając, dajmy na to, „Ody do młodości”. Nie dzięki samym jego tekstom, lecz dzięki tekstom śpiewanym przez niego. Każde inne wykonanie takiego poczucia mi nie dawało.
Życie wszędzie i zawsze
Z czasem w pełni stanu wojennego, a jeszcze bardziej pod koniec lat 80., zacząłem uwrażliwiać się na inne wątki twórczości Kaczmarskiego. Bardziej wyciszone, osobiste, których punktem odniesienia nie była historia przeżywana „tu i teraz”, lecz egzystencja „wszędzie i zawsze”.
Na pieśń o starych ludziach w autobusie, na pieśń o wędrówce, podczas której nie wiadomo, czy to cień niesie swojego człowieka, czy człowiek swój cień, lub na to przejmujące miejsce w „Epitafium dla Wysockiego”, gdzie opis pędu pod prąd piekielnych żywiołów Stalina przybiera postać modlitwy, „Pani bagien, mokradeł i śnieżnych pól, / rozpal w łaźni kamienie na biel…”. Na rzadko przypominaną, a przecież światowego formatu – wyrastającą z fantazji Federica Felliniego i Nino Roty – balladę o Casanovie, z przejmującym obrazem pieszczot z kochanką-lalką i czułości dla ma-my-ćmy. Niby obcą dotychczasowym utworom Kaczmarskiego, ale tylko pozornie. Jego Casanova, rozpustnik, był przecież bardzo podobny do Katarzyny -rozpustnicy, tyle że mniej doraźny, bo nie rosyjski, lecz wenecki, pozbawiony dyktatu aluzji. 1 jako taki, osadzony w ahistorycznym człowieczeństwie, zyskiwał znaczenia i wymiary obce Katarzynie skazanej w Polsce lat 80. na alegoryczno-polityczną lekturę. Przy tych nutach, przy tych jego postaciach i strofach, wolnych od historii, pozostałem do dziś.
Gustaw się nie narodził
Co się we mnie stało z uwikłanymi w historię pieśniami, które Kaczmarski przecież wciąż pisał? Z wierszami takimi jak te, które publikował ostatnio w prasie, a które złożyły się na wydany właśnie przez Tower Press zbiór zatytułowany „Tunel”? Żal powiedzieć, ale niewiele. Dawne utwory, które zdążyły już zapaść w pamięć, ożywały za każdym razem, kiedy powracały wspomnienia emocjonalnych i etycznych napięć wczesnych lat 80. Te, które poznałem później, którymi nie zdążyłem się przejąć w odpowiednim czasie, nie znajdowały we mnie już żarliwego odbiorcy. Dlaczego? Wina, jak sądzę, leży po stronie i mojej – człowieka, którego prywatność zawsze interesowała bardziej niż zbiorowość – i rzeczywistości. Na to pierwsze nie ma, niestety, rady. Za to drugie odpowiedzialność ponosi samo życie – ogromny epicki talent Kaczmarskiego został osierocony przez wymiar nowego czasu.
Czas, który nastał pod koniec lat 80. i przetrwał mimo zmian wszelkiej maści do dzisiaj, nie jest czasem na epickie natchnienie. Kaczmarski czuł to chyba coraz bardziej, skoro tak często użyczał swojego pióra twórczości parasatyrycznej czy felietonowej. I – mam wrażenie – lata 90. oraz obecne były dla niego okresem zagubionego eksperymentu, bezradnego poszukiwania harmonii pomiędzy naturalnie poważną, żyzną dla treści istotnych tonacją jego poetyckiego zadania a magmatyczną formą epoki, w której mieszają się porządki i wartości.
Jeszcze bardziej dramatyczną od kwestii czasu jest kwestia głosu. Nie tylko tego, który odebrała mu choroba. Również głosu – melodii, tembru jego poezji. Czytając dość obojętnie ostatnie utwory Kaczmarskiego, zacząłem się zastanawiać, jak brzmiałyby, gdyby je śpiewał. Jednak nie umiałem sobie wyobrazić, więc wycofałem się z tego ćwiczenia. Pozostałem pamięcią przy przeżyciach z początku lat 80., a wyobraźnią przy „Starych ludziach”, „Epitafium” i „Casanovie”.
Od końca lat 90. aż do początku kwietnia 2004 miałem niemal pewność, że Jacek Kaczmarski znajdzie swoje miejsce w liryce. Empatia wobec pojedynczego doświadczenia, która od zawsze rozjaśniała pastelowym światłem gęsty żar, z jakim rozumiał zbiorową historię, świadczyła o głębokiej potrzebie intymnych, pozbawionych sarkazmu rozmów z czytelnikiem i ze sobą. Tak się jednak nie stało, ze szkodą dla liryki epika przeszła w satyrę. Konrad umarł, Gustaw się nie narodził.
Myślimy, mówimy Jackiem
Cudem poezji jest jednak to, że obok pokolenia rówieśników Jacka Kaczmarskiego żyją pokolenia ludzi o 20 lat młodszych, które zastanawiają się nad własną historią, rzucając w pamięć i w świat pytanie „Co się stało z naszą klasą?”. I nie mniej od nas są bogaci w przeczucie, że najbardziej przejmujący obraz zbiorowości tworzą sucho zestawione losy równoległe…
Myślimy Jackiem, mówimy Jackiem, czujemy na sobie jego wzrok. Znaliśmy Jacka – mieliśmy nie mniej szczęścia niż filomaci i filareci.
Jacek Kaczmarski „Tunel”, Tower Press, Gdańsk
Do książki dołączona jest płyta CD z 8 pieśniami Jacka Kaczmarskiego: „Dzwon”, „Młody las”, „Aleksander ’ ” Wat”, „Litania”, „Nasza klasa ’92”, „Ballada żebracza”, „Wykopaliska „, „Konfesjonał”
Jarosław Mikołajewski
"Gazeta Wyborcza", 27 IV 2004r., s.14.
Nadesłała: Iwa