Od chwili, kiedy zaśpiewał po raz pierwszy, wiedzieliśmy, że oto w naszych sprawach głos zabiera ten najlepszy. Choć „o sprawach” to powiedziane za dużo. A przede wszystkim za ciężko. „O sprawach” znaczy bowiem tyle, co „o czasach” – o beznadziei i nadziejach końca lat 70., a także lat 80. i 90., o sytuacjach i kontekstach, o władzy i społeczeństwie, o doświadczeniach zbiorowych. A przecież każdy z nas miał nie tylko „sprawy” czy „Sprawę”, lecz również życie prywatne, intymne, i Jacek Kaczmarski wpisywał w nie swoje słowa tak samo trafnie jak w przeżywanie historii. Bo granica pomiędzy historią a prywatnością była pozorna. Utrata przyjaciela, który wyjechał do Izraela, należała do odczuć intymnych, ale przyczyna tej utraty leżała w politycznym układzie. Los wilków ściganych przez psy był – jak zawsze, dla wszystkich generacji wszystkich narodów świata – losem desperacko przeżywanej młodości, lecz w Polsce ostatnich dekad XX wieku był również stanem szczególnym, wyostrzonym przez niezgodę na represje i kłamstwa płynące ze strony dowódców i ojców. Rosnące mury były nie tylko ścianami więzienia czy berlińskiej granicy, lecz również barierą w domowych rozmowach. Na konflikt pokoleń nakładał się konflikt obywateli i władzy, na solidarność poczucie, że nikomu nie da się pomóc naprawdę. Siłą najżywiej czujących byłą pieśń. My mieliśmy szczęście, bo mieliśmy swojego pieśniarza.
Czuliśmy – czułem – że Jacek Kaczmarski był dla nas tym, kim dla pokolenia filomatów był Mickiewicz. Był artystą, który mówił moim językiem. „Moim” nie znaczy takim, jakim ja sam byłbym w stanie się wyrazić. „Moim”, czyli takim, który nazywał niewypowiedziane dotychczas przeze mnie emocje, stany i myśli. „Moim”, czyli tym, którego było mi fizycznie potrzeba. Pod który mogłem podczepić własną potrzebę zachwytu w poczuciu, że przytrafił mi się idol należący do najlepszej tradycji refleksji i wiersza. „Moim”, czyli poruszającym nie mniej niż Baczyński czy Tuwim, a w dodatku żywym i bliskim do tego stopnia, że gdybym się uparł, to mógłbym z nim porozmawiać albo go dotknąć. Był młodym Mickiewiczem, tyle że żywym. Poetą romantycznym wygnanym o 150 lat poza swój czas, w nasze lata. Był zjawiskiem. Zaledwie o trzy lata starszy ode mnie, zawierał w swoich balladach i pieśniach świat myśli osobiście dla mnie nie do pomyślenia, wersów nie do złożenia, wyrazistości nie do uzyskania, intelektualnej i etycznej dojrzałości, do której bałbym się nawet aspirować. W jego poezji fascynowało mnie wszystko, od soczystości obrazów po wersyfikacyjną brawurę – fenomen frazy, która jeśli nawet nie mieści się w jednym wersie, to zdecydowanie przechodzi w następną, przeprowadzona przez strofę doskonale zorganizowanym przesłaniem. Wiem, że to wrażenie – kontrast między młodym wiekiem a umysłową, moralną, poznawczą i warsztatową dojrzałością – towarzyszyło nie tylko mnie.
Słuchając go, raz na zawsze zrozumiałem, co znaczy mieć swojego poetę – barda własnego pokolenia. Poczułem, że znaczy to tyle, co mieć starszego brata, który w swoim doświadczeniu jest o krok przede mną, który ma odwagę mówić o nim szczerze i zrozumiale, wskazując miejsca gdzie osobiste przeżycia łączą się we wspólnotę przeżywania, przyjmując na siebie konsekwencje za prawdy nie tylko własne, lecz wszystkich w imieniu których przemawia. „Obława”, „Źródło”, „Sen Katarzyny II” – te pieśni, te wiersze w pełni nazywały rozpacz, grozę, gorycz, potrzebę ironii wobec potworów historii i pragnienie kontaktu z czymś lepszym od siebie i własnych możliwości. Tak, miałem właśnie takie wrażenie – że dzięki Kaczmarskiemu doznaję emocji, jakich doznawali rówieśnicy Mickiewicza, słuchając, dajmy na to, „Ody do młodości”. Nie dzięki samym jego tekstom, lecz dzięki tekstom śpiewanym właśnie przez niego. Z czasem, w pełni stanu wojennego, a jeszcze bardziej pod koniec lat 80., zacząłem czytać na nowo te pieśni Kaczmarskiego, które przedtem brzmiały mi ciszej. Nic dziwnego – na zbiorowe słuchanie były rzeczywiście nazbyt dyskretne i wycieniowane. Rezonansu nadała im dopiero życiowa samotność, do której się wyrasta z historii, a także wytężona uwaga na osobiste zmagania z życiem. Na pierwszy plan domowych seansów z kasetami wysunęła się pieśń o starych ludziach w autobusie, a z nią – pieśń o wędrówce, podczas której niewiadomo, czy to cień niesie swojego człowieka, czy człowiek swój cień*. A także to przejmujące miejsce w „Epitafium dla Wysockiego”, gdzie opis pędu pod prąd piekielnych żywiołów przybiera postać modlitwy: „Pani bagien mokradeł i śnieżnych pól, / rozpal w łaźni kamienie na biel…”. Prócz nich – rzadko przypominana, a przecież światowego formatu, konwersująca z fantazją Federica Felliniego i Nino Roty ballada o Casanovie z przejmującym obrazem pieszczot z kochanką-lalką i czułości dla mamy-ćmy**.
Obecnie, w czasie który nijak się ma do epickich natchnień Jacka Kaczmarskiego, intymnej radości słuchania i czytania jego pieśni towarzyszy, jak słychać, mylne poczucie, że był on poetą jednego pokolenia – ludzi, którzy przeżyli narodziny i upadek „Solidarności”. Jest w tych pieśniach za dużo mądrości i piękna, by je mogła udźwignąć tak wątła i rozproszona już grupa. Cudem poezji jest to, że obok pokolenia rówieśników Jacka Kaczmarskiego żyją pokolenia ludzi o 20 lat młodszych, które zastanawiają się nad własną historią, zarzucając w pamięć i w świat pytanie: „Co się stało z naszą klasą?”. I nie mniej od nas są bogaci w przeczucie, że najbardziej przejmujący obraz zbiorowości tworzą sucho zestawione losy tych, których otaczamy czułą pamięcią.
Jarosław Mikołajewski
"Gazeta Wyborcza" (dot. Duży Format), 10 V 2004r., s. 2-3.
* „Wędrówka z cieniem”
** „Casanova – Fellini”
Nadesłał i przepisał: Zeratul