„Obława, obława, na młode wilki obława…!” – śpiewał Jacek Kaczmarski u schyłku pierwszej „Solidarności”. I rzeczywiście – generał Wojciech Jaruzelski, żeby – jak to celnie zauważył Janusz Szpotański – „laurem ozdobić łysinę” i umożliwić swoim nomenklaturowym kolegom spokojne rozkradanie Polski pod osłoną „surowych praw stanu wojennego”, wypowiedział wojnę narodowi.

Komuchy, początkowo trochę przestraszone i już gotujące się do gimnastyki artystycznej, zwyczajnie, jak to przy zmianie etapu, z ochotą wzięli udział w obławie na młode wilki, którą premier-generał z właściwym sobie osobliwym poczuciem humoru nazwał „linią porozumienia i walki”. Niezależnie od aspektu humorystycznego, określenie użyte przez premiera-generała miało też swój ładunek informacyjny. Porozumienie obejmowało szakale, hieny i pospolite, poczciwe świnie. Zwierzętom bardziej honorowym partia wydała bezwzględną walkę.

Dotyczyło to zwłaszcza wilków, które nie pasowały do założonej przez Moskalików menażerii zwanej PRL-em. Polowanie trwało aż osiem lat, jeśli oczywiście nie liczyć jeszcze okrutniejszych obław urządzanych wcześniej. Trochę wilków zabito, innym udało się uciec, a jeszcze inne skryły się w owczych skórach. Zmiany następowały także wśród nagonki i sfory; naganiacze awansowali w społecznej hierarchii i przystępowali do zakładania starych rodzin, a i z psiarni wyodrębniły się buldogi pełnomocne, uczące sforę szczekania na nową nutę. W 1989 roku wytłumaczono nam, że to, co braliśmy naiwnie za wojnę moskiewskich najemników z polskim narodem, tak naprawdę było wspólną walką: jedni tropili, inni byli tropieni, ale przecież polowanie obejmuje i jednych, i drugich, a skoro tak to, znaczy się, jest wspólne. Nie ma zwycięzców i nie ma zwyciężonych. Jedni są na pokocie, a drudzy sławią ich na własnych rogach, oczywiście myśliwskich. A w ogóle, to po co rozdrapywać stare rany i małostkowo wypominać sobie kafelki w ubikacji, skoro teraz, panie dzieju już razem tę Polskę, ojczyznę ukochaną będziemy tego…

Nie wiem jak postrzegał te metamorfozy, Jacek Kaczmarski. Być może wszystko mu się podobało, a już szczególnie porozumienie okrągłego stołu, ale pewności nic ma. Po alkohol można bowiem sięgać z dwóch powodów; żeby zwielokrotnić siłę rozpierającej nas radosnej witalności albo żeby „zalać robaka”, tzn. przytłumić niemiłe uczucie spowodowane zawodem, rozczarowaniem lub zawstydzeniem. W pierwszym przypadku upijamy się na wesoło, w drugim – przeważnie na smutno. „Jak ksiądz, co wiarę stracił, a jeszcze powtarza słowa kiedyś mu święte, stojąc u ołtarza i panuje nad wiernych rozmodlonym tłumem już nie łaską radosną, lecz smutnym rozumem”… Czy Jacek Kaczmarski w tych czasach panował nad publicznością jeszcze „łaską radosną”, czy już tylko „smutnym rozumem”? Do „łaski radosnej” wódka niepotrzebna, natomiast „smutny rozum” – aaa to co innego. Najpierw daje namiastkę „radosnej łaski”, a potem już tylko pomaga znieść rosnący ciężar rozumnego smutku. Jak strasznie musi on przygniatać artystę, skoro potrafi złamać nawet prostaka o skórze grubej, niczym u hipopotama.

Wreszcie przyszła choroba, która usadowiła się akurat w miejscu dla śpiewaka najważniejszym. Przypadek to czy może znak? Jak odebrał to Jacek Kaczmarski? Pan Zbigniew Hołdys twierdzi, że gdyby poddał się operacji, to mogła ona ocalić mu życie. To możliwe, ale właśnie było niemożliwe, bo – Jak wspomina pan Hołdys – Kaczmarski był w tej sprawie „dziwnie twardy”. Ciekawe, co mogło być przyczyną tej twardości. Wprawdzie w wieku 47 lat ludzie na ogół nie mają jeszcze ochoty umierać. Niektórzy, ku udręce otoczenia, nie mają na to ochoty nigdy, ale Jacek Kaczmarski do tych akurat nie należał. Miał w Polsce wielu przyjaciół i to takich prawdziwych, i miał licznych wielbicieli, chociaż, rzecz prosta już nie tylu, co kiedyś. Rzecz prosta, bo Jacek Kaczmarski był romantycznym bardem „Solidarności” w jej heroicznym, też romantycznym okresie. Tymczasem teraz nie pora na romantyków. Romantycy nikomu dziś nie potrzebni, chyba że takim samym epigonom romantycznej epoki, kiedy zechcą sobie nostalgicznie porozpamiętywać jacy to byli piękni, czyści i szlachetni, że nawet jeszcze teraz by się sobie podobali. Dzisiaj jednak nie ma czym się chwalić i najlepiej radykalnie odmienić sobie gusty. Dzisiaj jest czas dla złodzieja i kurwy, nie tylko, że tak powiem, obyczajowej, ale może przede wszystkim – moralnej i politycznej. Romantyk, a zwłaszcza romantyczny bard nie ma tu nic do roboty. Być może Jacek Kaczmarski też zdawał sobie z tego sprawę i stąd brała się owa „dziwna twardość”, o której wspomina pan Hołdys. Niektóre rzeczy wie się bowiem mniej więcej, ale inne wie się na pewno.

„O, bracia wilki brońcie się nim wszyscy wyginiecie” – wołał Kaczmarski w pamiętnej balladzie. Trzeba się bronić, to jasne, taka już wilcza natura. Ale czy to można obronić się przed hordami hien i szakali? Już ich smrodliwy wyziew może udusić. Więc wilki jeszcze się bronią, ale giną jeden po drugim. Coraz słabiej, coraz rzadziej słychać wilczy zew. Coraz głośniej, coraz bliżej – chichot hien. Mają świetnie zorganizowane stada, ożywia je świadomość sukcesu. Kto wie, może wkrótce będą pełnić obowiązki wilków, a nawet – lwów?

Stanisław Michalkiewicz
"Najwyższy czas!" nr 18-19, 2004r., s. 41.

Nadesłał: Michał Skoczylas.
Przepisała: Beata Kosińska.