Nie zdziwiły mnie, choć zasmuciły, beznamiętne reakcje mediów na wieść o śmierci Jacka Kaczmarskiego. Dowiedzieliśmy się, że zmarł “bard Solidarności”, że Jego największym przebojem były “Mury” i że – było to nad wyraz żałosne stwierdzenie – śmierć ta ma wymiar symboliczny, gdyż nastąpiła dzień przed Wielkanocą.

Nie zdziwiło mnie to, ponieważ podtrzymywanie i kreowanie stereotypów, łatwość szufladkowania wszystkiego i wszystkich, budowanie mitologii oraz martyrologiczne przegięcia to w Polsce nie nowość. Jacek Kaczmarski zawsze z tego drwił, gdyż obnażanie naszych narodowych przywar było jedną z Jego specjalności, które opanował do perfekcji.

Jestem wstrząśnięty. 47 lat życia to bardzo mało dla kogoś, kto kochał życie, heroiczna walka z nowotworem zwieńczona klęską to świadectwo wyjątkowo podłej niesprawiedliwości, absurd tej śmierci (jak zresztą każdej śmierci) budzi najgłębszy sprzeciw. Ale to także cios – proszę mi wybaczyć – osobisty. Poezja Kaczmarskiego kształtowała bowiem mój gust i mój bunt od najwcześniejszej młodości; wychowałem się na Jego piosenkach, śledziłem uważnie Jego twórczość, gdyż oprócz emocji politycznych (wcale nie tak jednoznacznych, jak usiłuje się to wmawiać), szukałem w niej treści ponadczasowych, filozoficznych i egzystencjalnych. Pierwszą gówniarską wódkę piłem zasłuchany w “Pijanego poetę”, mój pierwszy naiwny kac według Wysockiego, ale wówczas też zjawiły się pierwsze poważne rozmyślania nad ponurą maszynerią tego świata.

Ucieszyłem się długo potem podczas rozmowy z Jackiem, kiedy powiedział mi, że to Jego największa radość, gdy młodzi ludzie, zawsze tłumnie przybywający na Jego koncerty, szukają w Jego piosenkach czegoś więcej niż tylko, dajmy na to, interpretacji słynnego “Żródła” na jedną, konspiracyjną modłę. Ten – tak go zapamiętałem – wysoki mężczyzna, palący papierosa za papierosem, posługujący się piękną polszczyzną, którego oczy zdradzały skłonność do cielesnych uciech i który olśniewał erudycją, oczytaniem i przenikliwością ocen, z pasją opowiadał o Polsce, Australii (gdzie jeszcze wówczas mieszkał), o własnych przeżyciach, wątpliwościach i drganiach duszy. To robiło wrażenie, gdyż wykreowany w mediach wizerunek gniewnego barda zasklepionego w narodowej krzywdzie rozsypywał się jak domek z kart: zobaczyłem człowieka z otwartą, światową głową, pełnego refleksji, wyzbytego pychy i uprzedzeń.

Brzmi to banalnie, ale jest prawdziwe: odszedł wspaniały poeta, przenikliwy interpretator historii, kultury i polityki, mistrz słowa obdarzony znakomitą dykcją, prześmiewca, analityk rzeczywistości, który zmagał się – czasem w poważny, czasem ironiczny – ale zawsze w przewrotny sposób z biblijnymi przypowieściami, sztuką, stanem wojennym, emigracją, nową Polską, kobietami, alkoholem, religią, narodowymi kompleksami, płycizną polityki i jej magnetyczną siłą, ciężarem świata i wszechświata, wreszcie z sobą.

Jeśli można powiedzieć o Kaczmarskim, że był bardem “Solidarności” (bo był, zwłaszcza gdy błędnie odczytano owe nieszczęsne “Mury”), to trzeba także powiedzieć więcej. Że napisał obrazoburczą książkę “Autoportret z kanalią”, która poróżniła go z dawnymi kolegami z opozycji, a przede wszystkim z “Gazetą Wyborczą” i jej środowiskiem. Że po odśpiewaniu piosenki “Dwadzieścia lat później”, opowiadającej o gniciu opozycyjnego etosu w wolnej Polsce, wrogów jeszcze mu przybyło. Że w latach 90. polityk, który “zaczernia arkusze” bezsennością ambicji, i “bystry finansista” planujący “miłosierne cięcie”, zostali przez niego wtrąceni do lochu niechęci. Że w ostatnich latach Jego uwaga wędrowała w rejony refleksji poetyckich, a jeśli zajmował się sprawami polityczno-społecznymi, to tak jak w znakomitej piosence “Rechot Słowackiego”, gdzie z krytycznym dystansem obnażał odpryski polskości czy raczej “polakowatości” (“karczemna burda politycznym sporem, wolność przekleństwem, czystość pośmiewiskiem, rubaszny czerep cnót patrioty wzorem, własna głupota niecnym obcych spiskiem, rozsądek zdradą, a zdrada honorem”).

Jacek Kaczmarski całą swoją twórczością chciał pogodzić się ze światem, choć nigdy nie wierzył w powodzenie takiej zgody i dlatego z tym światem się wadził. Robił to mądrze i pięknie, błądził i naprawiał błędy, ciągle się rozwijał, weryfikował własne sądy i przekuwał je w autoironię, był lewicowy w tym sensie, że nigdy nie stał w miejscu, a przy tym nie uprawiał czczego pustosłowia. Żegnam go w złości i ze łzami, że straciłem partnera w myśleniu czuciu że Polska straciła wielkiego człowieka. “Co, kiedy, dlaczego, gdzie, za co i po co… / Świadek nieskończonych potyczek z niemocą”. Cholernie szkoda!

Przemysław Szubartowicz
"Trybuna" nr 87, 13 IV 2004r.