Jacek Kaczmarski postawił swój świat na głowie i zamiast śpiewać żyje w Australii z zasiłku.
Nie zgadza się z Horacym, który napisał, że „jadąc za morze, zmieniamy klimat, nie siebie”. Uważa – i nie tylko on, bo również jego najbliżsi, że pobyt w Australii bardzo go zmienił. Kiedy po dziesięciu miesiącach przyjechał do Polski, wszyscy zauważyli, że emanuje z niego wewnętrzny spokój i pogoda ducha. Było to niepodobne do Jacka, jakiego znali wcześniej.
Australia widziana z polskiej perspektywy to raj utracony, ale tylko chwilowo. Kiedy usypia, ma przed oczami dwa rywalizujące ze sobą obrazki. Pierwszy to świt w jego domu w Perth.
Wschodzące słońce widoczne przez francuskie okna zagląda do dużego salonu-kuchni znajdującego się od strony ogrodu. Promienie, przefiltrowane przez liście i rosnące w ogrodzie kwiaty, odbijają się w basenie i tańczą po pokojach. Drugi obrazek to psy. Pierwszego psa po przyjeździe do Australii kupili z żoną córce Patrycji w ramach zadośćuczynienia za los, jaki jej zgotowali – półtora roku przeprowadzek. Najpierw z Niemiec do Polski, a potem do Australii. Po jakimś czasie pojawił się w domu drugi pies. Teraz psami zajmuje się pan domu. Czesze je, karmi, wyprowadza, one zaś odpłacają się jak potrafią. Więc ten obrazek zachowany pod powiekami to spacer z psami po specjalnie wydzielonym dla zwierząt odcinku plaży, najważniejszym, jak mówi świeżo upieczony Australijczyk, miejscu w Perth. Wyprowadzane są tam również konie, łasice, koty, a przy okazji spotykają się ludzie różnych ras i tradycji.
Samotność w Kosmosie
Największy wpływ na życie Jacka Kaczmarskiego wywarli rodzice. „Sprawili, że tak jak oni zostałem artystą” – wyznaje. Uważa, że w jakimś stopniu jest ich krzyżówką, choć w porównaniu z ojcem (wieloletnim prezesem Związku Polskich Artystów Plastyków), który jest wnikliwym analitykiem i skrupulatnym warsztatowcem, brak mu wewnętrznej dyscypliny. Po mamie, zwolenniczce swobodnej ekspresji, Jacek odziedziczył impulsywność, ale w sensie „zagwarantowania sobie prawa do wypowiedzenia swojej prawdy, nawet jeśli jest to prawda chwili. Wychowywał się u dziadków, którzy zapewnili mu wszechstronne wykształcenie – uczył się muzyki, języków obcych, co docenił dopiero po latach. Kiedy w czasie stanu wojennego znalazł się na Zachodzie, ku swemu zdumieniu stwierdził, że zna angielski i francuski. Dziadkowie wpajali mu też, zainteresowania duchowe – babcia zrobiła z niego melomana, dziadek, jako przedwojenny nauczyciel geografii, nasycał ciekawością świata. Punktem zwrotnym w życiu Kaczmarskiego nie był wcale często przytaczany w prasie moment, kiedy to w połowie lat 70, zetknął się z Włodzimierzem Wysockim w domu państwa Hoffmanów.
– „To był tylko punkt startowy mojej kariery publicznej, jakby dodatkowy silnik – wspomina – ale prawdziwy punkt zwrotny, w sensie charakterologicznym, osobowościowym nastąpił dużo później, gdy opuściła mnie pierwsza żona. To był szok. Bo jak można opuścić 30-letniego mężczyznę, znajdującego się, u szczytu swoich możliwości twórczych i sławy”, który pracuje w Radiu Wolna Europa i zarabia na życie?! Był to cios w ambicję i ogromna porażka życiowa„.
Wtedy po raz pierwszy w życiu poczuł, że jest sam. Zrozumiał, że w momentach kryzysowych człowiek jest zawsze sam i tej samotności nie zmienia fakt, że potem człowiek wiąże się z inną kobietą, że ma inne dziecko, innych przyjaciół. Poczucie samotności w Kosmosie pozostaje już na zawsze.
Idol mimo woli
Jubileusz dwudziestolecia pracy twórczej, który obchodził w 1996 roku, skłonił do podsumowań. Przełomem i zarazem najtrudniejszym etapem było dla niego pozostanie na Zachodzie i okres emigracji w czasie stanu wojennego: „Miałem wtedy 23 lata. Zostałem na Zachodzie sam i był to mój okres dojrzewania do samodzielności, chociaż dzięki piosenkom i publicznej roli, jaką dane mi było pełnić, moja emigracja była ułatwiona. Zawsze znajdowali się ludzie, którzy chcieli mi pomóc. Dlatego tak naprawdę samodzielny, czytaj: samotny, stałem się po odejściu pierwszej żony. Ten etap trwał aż do powrotu do kraju„.
Ważna była też Australia. Był to pierwszy akt świadomego wyboru. Wszystko przedtem było pochodną zawirowań politycznych. Kwestią przypadku.
Bo przecież przypadek zadecydował, że stan wojenny zastał go na Zachodzie i że zdecydował się tam pozostać. Podobnie jak praca w Wolnej Europie, gdzie spędził dziesięć lat (l 984-1994). Po zmianach ustrojowych, w 1990 roku przyjechał do Polski z koncertami. Panicznie się tego bał, ale przecież nie wypadało nie przyjechać.
„Nigdy nie byłem artystą koncertowym, który jeździ w trasy, żyje z tego, spotyka tłumy ludzi. Wyjeżdżałem jako artysta studencki, występowałem na wiecach czy imprezach studenckich, ale to miało inny wymiar w sensie odpowiedzialności” – tłumaczy; ale była też i inna przyczyna tego strachu. Bał się siebie. Pierwszy profesjonalny koncert dał w 1990 roku dla pięciotysięcznej widowni w hali „Wisły”. „Ludzie spodziewali się po mnie czegoś nadzwyczajnego, a ja nie byłem w stanie im tego dać” – wspomina. Chłopak, który pisał o Kaczmarskim pracę magisterską, zrelacjonował mu potem tę sytuację z innego punktu widzenia: Jacek wychodził na scenę na trzęsących się ze strachu nogach, ale i z drugiej strony pięć tysięcy ludzi trzęsło się ze strachu, że stanie się coś, co rozbije bańkę mydlaną, obali mit barda. Nic takiego się nie stało, ale bard przeżył szok.
„Nie czułem się wtedy panem samego siebie. Byłem całkowicie uzależniony od alkoholu. Ale nie tylko dlatego. Po prostu nie uważałem, że ten koncert i kolejne są rezultatem moich decyzji. Cały czas coś mnie niosło”. Ktoś czegoś ode mnie wymagał i wrzucał mnie w kolejną rolę„.
Piotr Bratkowski określił to później „syndromem idola mimo woli”.
Przeinaczano moje śpiewki. Ten etap życia zostawił za sobą. Ekshibicjonistyczna spowiedź „dziecięcia wieku” została zapisana w postaci wywiadu-rzeki Pożegnanie barda. Trochę dziś żałuje swojej szczerości, o wielu sprawach opowiedziałby teraz inaczej. Jedno pozostało bez zmian: nigdy nie chciał pełnić tej roli. Bardem „Solidarności” ochrzczono go po sierpniu 1980 roku.
„Wszystkie moje wybory – opowiedzenie się w końcu lat 70 po stronie opozycji demokratycznej, reprezentowanie w latach 1980-83 Związku Zawodowego „Solidarność” jako pieśniarz i praca w Wolnej Europie były świadome. Jeśli nie politycznie, to moralnie. I mimo, iż we wszystkich zawirowaniach politycznych spotkałem mnóstwo cwaniaków i obrzydliwych manipulacji wszystkim co najpiękniejsze, niczego nie żałuję. – wyznaje – Ja byłem czysty„.
Zawsze mówił, że jego celem jest nie polityka, ale wzbudzenie u słuchacza świadomości ludzkiego losu. Podkreślał też, że identyfikuje się z pojęciem „Solidarność”, a nie ze związkiem. W Testamencie jednak napisał:
Przeinaczano moje śpiewki
By się stawały tym, czym nie są
Tak używano mnie w potrzebie
Aż dziw, że jeszcze mam ciut siebie.
Czy zatem świadomie pozwalał na manipulację? „Na manipulowanie utworem – chodziło o Mury – artysta nie ma żadnego wpływu. Ale to nie jest mój problem, tylko tych, którzy się do tego posunęli. Manipulowano moją twórczością, moim nazwiskiem, moim życiem – taka była potrzeba tłumu, który musi mieć jakiś pokarm. Nie pisałem utworów stricte politycznych, pokazałem, w dużej mierze za Wysockim, że polityka w dwudziestym wieku jest częścią egzystencji ludzkiej. Polityka nie jest żywiołem diabelskim, który spada na nas z zewnątrz i niszczy, krzywdzi, ale jest częścią egzystencji, z której nie sposób się wypisać, jak sądzi dziś młodzież. Choć może lepszym określeniem niż polityka jest historia, która dzieje się współcześnie?” – zastanawia się.
Zajęcie się polityką oznacza wzięcie na siebie odpowiedzialności za zło tego świata, nie odwracanie się, kiedy się je widzi. Nie na zasadzie naprawiacza-rewolucjonisty, lecz zgodnie z poczuciem obywatelskości w norwidowskim znaczeniu tego słowa. I o to walczy, o pełnię świadomości. Ma za sobą sporo doświadczeń, są wśród nich gorzkie i upokarzające. Tak było, gdy w czasie stanu wojennego w Paryżu miał powstać żywy” pomnik Solidarności. Jego ideą było codzienne wciąganie związkowej flagi. Idea sięgnęła bruku. Nie było chętnych do tej posługi.
„Grzegorz Wróblewski, który był pomysłodawcą i konstruktorem pomnika, ja i jeszcze ze trzech wariatów, w pewnym momencie poczuliśmy się jak palanty. Biegaliśmy, wciągaliśmy, a wszyscy patrzyli na nas jak na idiotów„.
Dzisiaj „Solidarność” nie zaprasza go na swoje rocznicowe koncerty. Od 1981 roku kontaktowano się z nim dwukrotnie, ale za każdym razem wycofywano z propozycji. „Połapali się, z kim mają do czynienia…” – komentuje Kaczmarski.
Setka dla kurażu
„Każdy alkoholik wie, że tej choroby nie można wyleczyć. Kto już zostanie alkoholikiem będzie alkoholikiem zawsze. Stan, w którym teraz jestem, powszechnie znany jest jako „alkoholik w stanie trzeźwości„.
Do tego stanu wiodła długa droga. Trwała sześć czy siedem lat. Tyle czasu zabrało mu przyznanie się przed sobą do alkoholizmu. To był pierwszy etap. Po nim przyszła decyzja, że nie będzie pił i kolejne porażki – wpadanie w ciągi alkoholowe przeplatane pobytami w szpitalu. Miewał też okresy zadowolenia ze swojej ułomności. Bo choroba zdejmuje z człowieka wszelkie obowiązki. Mówił: „jestem chory, opiekujcie się mną”. Walczyła o niego żona. „Nie wyobrażaj sobie, że nam z tym dobrze” – wbijała mu do głowy. Na świecie była już Patrycja. Biegły lata. Zaszywał się. Szukał pomocy u psychologów, psychoanalityków. Ale oni mówili: „Jest pan poetą, artystą. Pan musi pić”. Tłumaczył żonie, że „alkohol rozluźnia styki w świadomości i poezja się łatwiej wysnuwa”. Aż naraz uświadomił sobie, że jest od tego wolny. Przestał myśleć o piciu. I już nie zastanawia się, „gdzie by tu się napić”. Swoją przypadłość tłumaczy odruchami warunkowymi. Alkohol wiązał się z występowaniem na scenie: Począwszy od czasów studenckich przed występem zawsze piło się setkę czy dwie „dla kurażu”. Piło się też po koncercie – z wielbicielami. Więc kiedy po raz pierwszy w 1991 roku udało mu się wystąpić bez kropli alkoholu, a potem zejść ze sceny i również nie wypić, uznał to za sukces. Potem okazało się, że bez picia może również pisać. Pierwszą piosenką napisaną na trzeźwo od wielu, wielu lat był Jan Kochanowski.
Trzeci odruch – podróż. Sporo podróżował. Więc: lotnisko – drink, samolot – drink. Lot do Stanów Zjednoczonych lub do Australii trwa tyle, że można dwa razy się upić i dwukrotnie wytrzeźwieć. I kolejny sukces: na początku lat 90 udało mu się polecieć do Ameryki i się nie upić.
„Myślący człowiek musi mieć lampkę alarmową. Miałem motywację – żonę, która wiele przeszła, dziecko. W pewnym momencie zobaczyłem, że ona już nie daje rady i choćby z poczucia przyzwoitości powinienem ją wesprzeć. Dopomogło również uwolnienie się od stresu, jaki niosła ze sobą praca w Wolnej Europie. – To była schizofrenia – życie w środku Niemiec, w luksusowych warunkach, a funkcjonowanie intelektualne Polską stanu wojennego. Przez pierwsze parę lat kanalizowaliśmy to zwiększoną porcją pracy i… zabawy – na zasadzie samoobrony– wspomina Kaczmarski.- Wiedziałem, że jeżeli chcę zrealizować projekt australijski, muszę doprowadzić siebie do porządku„.
Kolejny odruch warunkowy wiązał się z seksem. „Od czasów studenckich zdobywanie kobiety, miłość fizyczna i alkohol to było jedno i to samo” – wyznaje. Nie potrafi powiedzieć, czy to była pochodna polskiej tradycji, czy też tłumienie własnej nieśmiałości, lęk przed odrzuceniem. Teraz wie, że rozkosz płynącą z obcowania kobiety z mężczyzną można osiągnąć bez sztucznej stymulacji.
Staś i Nel w baobabie
Kobiety były i są niesłychanie ważne w jego życiu. Gdyby posłużyć się skalą od jednego do dziesięciu, znalazłyby się w okolicach dziesiątki. Zawsze były wokół niego. Najpierw mama i babcia, potem siostra ojca, Bogna Sokorska, która pojawiała się w domu jak śpiewający anioł, piękna, z cudownym głosem i prezentami, które przywoziła z Niemiec. Pierwszą miłość przeżył bardzo wcześnie, bo w drugiej klasie szkoły podstawowej. W drugiej, gdyż do pierwszej w ogóle nie chodził. Jako młodszy od kolegów dostawał ciągle po głowie, więc odkuwał się emocjonalnie jako artysta – rysował i czarował. Miewał romantyczne fantazje. Stawał się w nich opiekunem kobiety swojego życia, jej rycerzem.
– Miłość od początku miała dla mnie erotyczny wymiar – wyznaje Jacek Kaczmarski – już w drugiej czy trzeciej klasie szkoły podstawowej. Coś przedziwnego. Odnosiłem to do archetypu bohaterów W pustyni i w puszczy, takie życie Stasia i Nel w baobabie. Potem w okresie dojrzewania przeżywałem pasmo niepowodzeń, bezustannie inwestowałem w niewłaściwe osoby albo – jak twierdzi moja obecna żona – inwestowałem w sposób zbyt oczywisty„.
Potem pojawiły się dwie dziewczyny, ogromnie ważne w jego życiu. Pierwsza, wspaniała, była jego pierwszą kobietą, ale „musiała przegrać” z tą drugą – „wampem pochłaniającym mężczyznę jak meduza”. Jacek Kaczmarski opisał ją w „Autoportrecie z kanalią”.
Z czasem kobiet i doświadczeń miłosnych przybywało. Wobec kobiet był zawsze szczery. Tak bardzo, że zarzucały mu manipulowanie… szczerością.
„Mówiły, że zasłaniam się w ten sposób przed atakami, bo jeżeli przyznam, że jestem łajdakiem, nie można mi już potem tego zarzucić…”
Teraz Jacek „jest zaopiekowany”, jak mawia jego druga żona, i fizycznie i psychicznie. I bardzo mu to odpowiada.
„Żona, która ma duże doświadczenie z mężczyznami, dba o to, żebym nie czuł się zbyt bezpiecznie. Na wiele mi pozwala, ale nie na poczucie bezkarności„.
W życiu, nie tylko we dwoje, najbardziej ceni właśnie szczerość. W przyjaźń specjalnie nie wierzy. „Może dlatego, że nigdy nie spotkałem nikogo, z kim łączyłoby mnie takie uczucie. A może dlatego, że przyjaźń to ogromne zobowiązanie wobec drugiego człowieka?” – zastanawia się.
Jest kilka osób na świecie, które mógłby nazwać przyjaciółmi, ale są to „przyjaźnie nie obciążające”, ludzie, z którymi raz na parę lat kontynuuje „tę samą rozmowę”. Nie są to, jak można by przypuszczać ani Gintrowski, ani Łapiński, z którymi występował przez lata. („Tyleśmy razem znieśli modlitw, rozstaliśmy się bez melodii” – napisał w Testamecie).
„Jesteśmy jak stare małżeństwo, które przeżyło wiele wspaniałych uniesień i mnóstwo konfliktów. Było w tym dużo sympatii, frajdy ze wspólnego muzykowania, a potem nastąpiło coś, co można nazwać zmęczeniem materiału„. Ci, z którymi od lat „prowadzi tę samą rozmowę”, to Jacek Petrycki, operator filmowy i Staszek Stabro, poeta i literaturoznawca z Krakowa.
Ma nadzieję na przyjaźń, na ile jest to możliwe, z synem Kosmą, dziś 12-latkiem, który z jego pierwszą żoną mieszka w Monachium. Kosma odwiedził go niedawno w Australii i udało im się nawiązać prawdziwie kumplowskie stosunki.
Terra felix
Wyjazd do Australii stał się dla niego realizacją baśni z dzieciństwa. Był tam wcześniej kilkakrotnie, wiedział więc czego się może spodziewać. No i ma swoją „terra felix”, obcowanie z Absolutem, bujną roślinność, lazur nieba za oknami. „Potwierdziło się to, że jesteśmy z żoną i dzieckiem zdolni tam zamieszkać, ułożyć sobie rytm życia i czerpać z tygla australijskich dobrodziejstw, oddalenia od tzw. wyścigu szczurów, cudownego świeżego powietrza, wielkiej niewyobrażalnej dla Polaków tolerancji i powiem wprost – z zabezpieczeń społecznych” – mówi Kaczmarski. Państwo Kaczmarscy w Australii utrzymują się z zasiłku socjalnego. Żona i dziecko stale, on otrzymuje wyrównanie, gdy tantiemy i inne wpływy są niższe od przyznanej mu kwoty. Dla Jacka nareszcie skończył się stres, co będzie, gdy z jakichś powodów nie będzie mógł utrzymać rodziny. O wyjazd do Australii ubiegali się w Niemczech, jako tamtejsi rezydenci. Wraz z nimi złożyło podania dwieście tysięcy osób, przeważnie Niemców. „Nie jest to problem rozczarowania do III Rzeczypospolitej i do kolegów z opozycji, co mi wciskano – mówi Jacek. – Mój wyjazd to kwestia kryzysu tożsamości europejskiej cywilizacji, kryzysu wiary w mechanizmy demokratyczne, kwestia przeludnienia, konfliktów narodowościowych”.
Nadeszła pora, a jest mężczyzną koło czterdziestki, na skierowanie energii na rzeczy możliwe do osiągnięcia. Na spełnienie się w życiu prywatnym i uporządkowanie poglądu na świat, a nie na szarpanie się z wiatrakami.
W Perth wiodą tryb życia, o jakim można tylko marzyć. Rano basen, wyprawienie córki do szkoły mieszczącej się w wielkim ogrodzie w pobliżu domu, śniadanie, obowiązkowa rozmowa na tematy życiowe, tak by rozładować konflikty, zanim one same dadzą znać o sobie. Potem każdy zajmuje się swoimi sprawami, co oznacza, że Jacek myśli, pisze, zajmuje się domem i ogrodem. Po obiedzie wyprawa do sklepu albo to, co dzień przyniesie. Po południu godzinny spacer z psami, a wieczorem – gra w karty, lektury, rozmowy. Życie jak w Madrycie albo raczej jak w Australii.
W Pożegnaniu barda można przeczytać: „Jestem egzemplarz ludzki, to znaczy diabli, czyśćcowy, boski”. Diabeł, który w nim siedzi, sporo już namieszał mu w życiu. Czyściec poznał jak mało kto. „Rozterki, szarpanie się, poczucie winy, z których się człowiek nie jest w stanie wyplątać” i, co więcej, nie powinien – wszystko to było moim udziałem. Ale nie można żyć w pełni, jeżeli nie niesie się z sobą świadomości swoich porażek. To na pewno jest czyściec.
Boskie jest wszystko to, czego człowiek się po sobie nie spodziewa, a więc twórczość. Ktoś mu kiedyś powiedział, że jego poezja jest mądrzejsza od niego. „To prawda – przyznaje – w życiu jestem o wiele mniej sprawny niż w sztuce„.
A demony? Ksiądz Tischner powiedział Jackowi przed wyjazdem, że demony nawet w Australii będą miały polskie imiona. Ale Jacek widzi tam jedynie demony egzystencjalne. Nie pasjonuje się już „polskimi sprawami”, nie utrzymuje kontaktów z Polonią. Wystarczy, że raz w tygodniu przeczyta gazety. Żyje domem, ogrodem, dzieckiem, rozmowami z żoną i spacerami po plaży z psami. Marzenia? Chyba nie ma marzeń. Może jedno. Żeby ten stan spokojnego napięcia, para religijny w swej istocie, trwał w nieskończoność. Jest on bowiem rodzajem gotowości i przeświadczenia, że wszystko może się zdarzyć.
Aleksandra Szarłat
"Playboy" nr (56), VII 1997r.
Wywiad został wynegocjowany na Allegro od użytkownika Top Secret