Plakat tegorocznego Festiwalu eksponował trzy damy w stylu retro, stojące przed mikrofonem. Sam w sobie sympatyczny, ale niezbyt adekwatny do sytuacji w studenckim piosenkowaniu, Anno Domini 1979.

Sama impreza, która odbyła się w Krakowie w dniach 5-7 kwietnia ma niewątpliwie swoje retro, w końcu szesnastka – to liczba niebagatelna i oznacza wiele pokoleń studenckich artystów. Toteż patrząc na ten plakat, sama poczułam się całkiem retro. Bo jakie ja te festiwale pamiętam… Ano, właśnie takie, kiedy przed mikrofonem stawały kolejno dziewczyny w długich sukniach, wytapirowanych kokach, ubiorem i sposobem bycia, manierą śpiewania i repertuarem bez wątpienia pretendujące do roli przyszłej „gwiazdy”. Panowie także byli na elegancko, nierzadko z muchą pod brodą. Akompaniator, zwykle pianista, gdzieś w tle, a całość udawała niby galę.

My, widzowie – studenci, braliśmy to w sumie bez większego dystansu, taka była tych czasów moda i styl.

Pamiętam jak Edward Lubaszenko (tak, tak, doktor Bognar) wyprzedził o jedno miejsce Ewę Demarczyk. Pamiętam, jak podobnie konkurowali z sobą Rodowicz i Grechuta. Ona śpiewała: „Nad miastem o wieczorze, różowe wschodzą zorze”, a on szczuplutki, blady studencik „Teatr to dziwny, teatr jedyny, gdzie sens, gdzie treść, czort jego zna”. Pamiętam jak startował Grześkowiak, Sipińska w błękitnej (krótkiej) sukience lansowała ścieżkę, co to „pod sosnami stoi pusta”, jak wielokrotnie startowała Igras, bez większego uznania jury, za to przy ogromnym aplauzie publiczności, oklaskującej jej brechtowskie songi. A któregoś roku pojawił się śmieszny, niepozorny facet, który nie za bardzo umiał śpiewać, za to prowokacyjnym tekstem Do Wojciecha Młynarskiego speszył najwyraźniej tego członka jury. Jury nie przyznało mu żadnej nagrody, za to publiczność – oszałała… Nazywał się Zenon Laskowik.

Pamiętam jak śpiewały Tunitas, Zagórska, Sośnicka, Długosz, Jodłowska… Oczywiście wspominki te rzucam zupełnie niechronolocznie, ale to już dzisiaj bez znaczenia. Co innego wtedy. O tak, trampolina studenckiej estradki drgała i każdy skok laureatki (bo chyba jednak dziewczyny tu dominowały) na zawodowe sceny, rózne opolskie laury – skrzętnie były odnotowywane.

Aż tu kiedyś – coś zaczęło trzeszczeć w tej konwencji. Jeszcze w oczach jury i widowni walczyły o lepsze: sex i wdzięki młodej torunianki, śpiewającej zmysłowe bluesy, i człowiek z gitarą, w swetrze, okularach (taki całkiem „nietelewizyjny”, antygwiazdorski typ), ale sprawa była przesądzona. Zaczęły znikać ładnie ubrane dziewczyny, śpiewające ładnym głosem o miłości. Tą, która śpiewała tu pełnym głosem, była Elżbieta Wojnowska, lecz ta dziewczyna miała już coś do powiedzenia od siebie. Jej repertuar, jej interpetacja – z którą publiczność czuła się tożsama. Śpiewa na przez całą salę piosenka Zaproście mnie do stołu zabramiała, jak nowy rodzaj młodzieżowego hymnu. Soliści coraz częściej zaczęli wyrażać uczucia młodej widowni.

Ale tak naprawdę to soliści w tradycyjnym pojęciu zaczęli znikać, wtapiali się w coraz liczniejsze, muzykujące poetyckie grupy. Festiwal jakby zszarzał. Pojawiali się coraz częściej chłopcy z gitarą, w dżinsach, swetrach i tak sobie bardziej „piosenkowali” niż naprawdę śpiewali.

Trampolina przestała drgać. Ścichły „wielkie głosy” z „wielką szansą”. I w tej ciszy zaczęło być lepiej słychać… myślenie. Piosenki autorskie, rozbudowane muzykujące grupy, śpiewające albo własną, albo klasyczną poezję („Miniatury”, „Niebo”), grupy o prowieniencji turystycznej („Wolna Grupa Bukowina” z Krakowa, potem „Nasza Basia Kochana” z Warszawy) – wniosły naturalny powiew szczerości w sztukę studenckiego śpiewania, zrodzonego ze wspólnej potrzeby przeżycia, opisania własnych wzruszeń.

Albo nurt inny – przewrotny humor rodem ze studenckiego kabaretu. Nowe, ożywcze prądy, choć oczywiście nie bez przykładów wtórności, czy innych przejawów „zachwaszczenia” – jak w każdej, masowo uprawianej sztuce. A gitara – stała się instrumentem głównym dla wykonawców piosenek autorskich, Andrzej Sikorowski, Jan Wołek, Elżbieta Adamiak, Andrzej Poniedzielski – by rzecz ująć w największym skrócie, śpiewają takie właśnie piosenki i tak, że nikt inny nie mógłby ich zaśpiewać.

Niegłośno o nich w telewizji, radiu i nagraniach. I choć mały w tym powód do radości, to pewnego rodzaju przewrotną satysfakcję sprawia fakt, że na studencką estradę zaczęli wchodzić (i schodzić z niej) w glorii ludzie, którzy by pewnie z tego śpiewania nie wyżyli, ale którzy tym właśnie śpiewaniem żyją, wkładając w nie część swojego ja.

Tak było i w roku ubiegłym, konkurs przyniósł dwa znakomite, choć biegunowo rózne w charakterze, odkrycia: grupę o preweniencji kabaretowej „Wały Jagiellońskie” ze Szczecina i Jacka Kaczmarskiego z Warszawy.

Ten pierwszy zespół dał się w tym roku poznać szerszej publiczności dość licznymi występami na estradach, festiwalach, w nagraniach radiowych.

Dużo większą wagę gatunkową ma twórczość Jacka Kaczmarskiego – studenta Uniwersytetu Warszawskiego. Własne teksty, własna muzyka. A wszystko ostre, interpetacja tak gorąca, że niemal agresywna. To już nie tylko śpiew, to krzyk pokolenia. Piosenka o młodych wilczkach szarpanych kłami psów zapada głęboko w pamięć, porusza każdego widza.

Czemu o tym piszę, choć są ubiegłorocznymi laureatami? Bo, oprócz tego, że są chyba najbardziej reprezentatywnymi przedstawicielami istniejących w studenckiej piosence nurtów, w tym roku znowu pojawili się na festiwalu i stanęli do konkursu.

Regulamin nie zabrania startu poprzednim laureatom. Jest rzeczą ich odwagi i samokrytycyzmu, by zmierzyć się z własnym, przeszłym sukcesem i kolejnym pokoleniem kandydatów na zwycięzców. „Wały Jagiellońskie” nie przeskoczyły ustanowionej przez siebie poprzeczki. Zaprezentowane przez Jacka Kaczmarskiego teksty, jakkolwiek stały się podstawą do przyznania mu Nagrody Specjalnej i Nagrody Dziennikarzy, nie były tak znakomite, jak w roku ubiegłym i, odwrotnie niż jury oraz niektórzy recenzenci, nie widzę przewrotnego sensu Hymnu wieczoru kawalerskiego („człowiek z pawiem na kolanach dowie się, że żyje”), czy dramatycznej głębi w tekście Hymnu hiszpańskiego anarchisty („wyrwij murom zęby krat, zerwij kajdany, połam bat, a mury runą, runą…”). Niemniej Jacek Kaczmarski pozostaje na pewno największą obecnie indywidualnością w studenckiej piosence.

Jaki był w ogóle tegoroczny festiwal? Jeśli potraktować go w oderwaniu od poprzednich, to właściwie trochę nijaki, ani dobry, ani zły, bez artystycznej rewelacji, ale i bez bardziej żenujących wystąpień, dość monotonny. I bezwględnie – męski! Nieliczne dziewczyny, przeważnie w grupach muzycznych – nie koloryzowały festiwalu choćby zewnętrznie. I nie jest to zjawisko bez znaczenia. Śpiewają głównie chłopcy. Zwyciężyli oni i ich autorskie piosenki. Festiwal określił się tym samym jako artystyczne forum „męskiej” dyskusji o życiu i świecie (i automatycznie skonstatował, że jednak dziewczyny stanowią nie motor świata, a ozdobę – co niechże mi wybaczą wszystkie dziewczyny).

Jury, pod przewodnictwiem Wojciech Młynarskiego, postanowiło przyznać trzy równorzędne nagrody główne. Oto one: Wrocławska grupa „B-complex” – za opracowanie i wykonanie piosenki Maleńka moja (solista Jan Błyszczak – wyróżnienie indywidualne); Zbigniew Książek z Krakowa za kontynuację nurtu kabaretowego w piosence studenckiej; Grzegorz Tomczak z Poznania – za debiut autorski.

Wyróznienia, będące oczywiście formą regulaminowych nagród, otrzymali: Grupa „Sklep z ptasimi piórami” ze Szczecina, Marek Materna z Krakowa, grupa „Wędrujące plecaki” z Wrocławia, Zbigniew Bogdański z Łodzi, Maria Krukowska z Białegostoku (debiut wykonawczy – jedyna nagrodzona dziewczyna!).

Nagrodę Ministerstwa Kultury i Sztuki dla najlepszego środowiska prezentującego się na festiwalu (a było ich ok. 20), w wysokości 30 tys. zł otrzymało środowisko krakowskie.

Maleńka moja Błyszczaka i grupy „B-complex” to świetny pastisz estradowej dętej maniery, tu – parodia Krzysztofa Krawczyka. Wykonany znakomicie, ale z pełną szansą, by stać się tylko szlagierem, efemerydą w twórczości tej grupy. Zbigniew Książek – ostre, satyryczne teksty, w konwencji kabaretowego niby-śpiewania, lecz w sumie bez siły przebicia, wróżącej dłuższe życie artystyczne. Najciszek, najskromniej, najmądrzej śpiewał swe ballady Grzegorz Tomczak. I temu debiutowi autorskiemu wróżę najdłuższy żywot artystyczny.

Istniają propozycje, by na jakimś osobnym koncercie w Opolu, zaprezentować przegląd, określający artystycznie studenckie śpiewanie na przestrzeni ostatnich lat. Co z tego wyniknie? Nie lansuje się u nas żaków-śpiewaków, ale to wcale nie odbiera ich twórczości siły przebicia. Oni i tak, przez cały rok w swoich klubach, a za rok – w Krakowie, śpiewać będą „swoje myślenie”.

"Scena", 1979r.

Nadesłała: Teresa Drozda
Przepisała: Anna Grazi