Czy to już koniec poezji śpiewanej?

Wyjątkowo uroczyście obchodziła Polska 20 rocznicę śmierci Włodzimierza Wysockiego. Koncerty, filmy, artykuły w prasie zaświadczać miały, że rosyjski artysta wciąż otoczony jest u nas kultem. Poniekąd przy tej okazji przypomnieliśmy sobie o istnieniu rodzimych bardów, tych wciąż aktywnych na scenie i tych, którzy porzucili śpiewanie, by zająć się czym innym.

Parę tygodni temu Jacek Kaczmarski dał koncert w prywatnym mieszkaniu. Było prawie jak przed laty, kiedy przyjaciele i znajomi schodzili się w umówione miejsca, by posłuchać piosenek nieobecnych w oficjalnych mediach. W ten właśnie sposób rozwijała się w Polsce kultura drugiego obiegu, której ważnym elementem, oprócz podziemnych wydawnictw, okazała się politycznie opozycyjna twórczość piosenkarska.

Jacek Kaczmarski

Kaczmarski, wybrawszy po 1981 r. emigrację, nie uczestniczył w tym podziemnym życiu kulturalnym, co nie przeszkodziło uznawać go powszechnie za barda Solidarności. W stanie wojennym na prywatkach śpiewano, że „mury runą”, zaś „Obławie”, trawestacji pieśni Wysockiego „Ochota na wołkow”, przypisywano znaczenie na wskroś polityczne.

Bo czasy były polityczne i większość fanów Kaczmarskiego częściej utożsamiała jego twórczość z opozycyjną manifestacją niż z głosem poety. Nie przypadkiem. Był wszak gwiazdą Festiwalu Piosenki Prawdziwej, zorganizowanego w gdańskiej Olivii latem 1981 r., śpiewał też podczas solidarnościowej blokady warszawskiego ronda na Marszałkowskiej. Dopiero po latach, już w nowej Polsce, zaczęto mu wypominać, że w najgorszych czasach wybrał wygodną wolność na Zachodzie.

W kraju pozostali inni. Na przykład Przemysław Gintrowski, którego zrazu traktowano jak zastępcę Kaczmarskiego, albo reprezentanci „pokolenia 68” Jan Kelus czy Jacek Kleyff. W tych ponurych czasach słuchaliśmy marnie nagranych kaset z ich piosenkami i było jasne, że pieśni bardów lepiej pasują do sytuacji niż przeboje ulubionych zachodnich zespołów rockowych.

Trzeba jednak powiedzieć, że moda na bardów zaczęła się dużo wcześniej. Przyszła do nas z Francji w czasie popaździernikowej odwilży w 1956 r., kiedy w Krakowie i w Warszawie otwierano pierwsze piwnice artystyczne, w których oprócz jazzu słuchało się na przykład naśladowców Jacques’a Brela czy Juliette Greco. Obowiązywał styl egzystencjalistyczny: czarne swetry, brody i palenie Extra Mocnych, które udawały francuskie Gitany. Piosenkę poetycką silnie popularyzował warszawski STS i krakowska Piwnica pod Baranami. Nie było w tym jednak żadnych akcentów politycznych, rozbiła się za to bania z poezją, aczkolwiek niedługo potem młody Wojciech Młynarski śpiewał teksty z aluzjami, jak choćby ten o miasteczku, w którym „na jednego mieszkańca jeden szeryf przypadał”.

Kultura piwnic rozwijała się bujnie w latach 60. i to wtedy właśnie zaczął w Polsce zdobywać popularność Bułat Okudżawa, a wkrótce zaczęły docierać, przeważnie nie z Rosji, lecz z Francji, taśmy z piosenkami Włodzimierza Wysockiego. Po polskim Marcu i praskiej wiośnie, po burzliwej końcówce lat 60. zainteresowani zdobywali nagrania innych Rosjan, a także Czechów, spośród których najbardziej znany stał się Karel Kryl. Piosenkę „Jego Wysokość Kat” śpiewał po polsku nasz Salon Niezależnych Jacka Kleyffa, Michała Tarkowskiego i Janusza Weissa: „(…) I w tym to dziwnym państwie, jak można się spodziewać/wnet zakazali pisać, zakazali śpiewać/A było im to mało, więc nauczyli dzieci/by każde z nich klękało, kiedy przechodzi kat (…)”.

Prywatny salon

Salon Niezależnych istniał oficjalnie do połowy lat 70. i raz nawet wystąpił na festiwalu w Opolu. Nieustanne kłopoty z cenzurą spowodowały jednak, że Kleyff i jego koledzy musieli się rozstać z estradą publiczną i zadowolić sporadycznymi koncertami prywatnymi. Tylko tak mógł natomiast koncertować w latach 70. Jan Kelus, weteran Marca 68, później członek KOR. Jego piosenki, prześmiewające mit małego Fiata, nudę prowincji i gierkowską propagandę sukcesu, można było usłyszeć z dużej sceny dopiero w okresie 16 miesięcy pierwszej Solidarności. Potem Kelus wyjechał z Warszawy i zajął się produkowaniem miodu. W zeszłym roku ukazała się jego pierwsza i jedyna jak do tej pory płyta. Gdyby nie to, najpewniej nikt prócz wąskiego kręgu znajomych o Kelusie by nie pamiętał.

W pewnym momencie bowiem nastąpił kryzys popularności bardów. Stało się tak na początku lat 90., kiedy jeszcze nie osłabły echa boomu polskiego rocka, a już rozpoczynała się nowa epoka triumfu popu i disco polo, a wreszcie ekspansji dużych firm fonograficznych. Jacek Kleyff, który już wcześniej zaczął grać zupełnie inną muzykę, ogłosił, że nie chce, by przypominano mu kombatancką przeszłość, piosenki zaś w starym stylu Salonu uznał za zamknięty rozdział osobistej biografii. Jacek Kaczmarski, który po latach grania dla Polonii niemieckiej, francuskiej i australijskiej coraz częściej koncertował w kraju, musiał uporać się z wciąż funkcjonującą, a coraz mniej wygodną, etykietą pieśniarza Solidarności, co przychodziło tym trudniej, że ludzie nawiedzający jego koncerty domagali się nieustannego powtarzania „Murów” i, niczym inżynier Mamoń z filmu „Rejs”, pozostawali głusi na nowe piosenki.

Przemysław Gintrowski

Coraz częściej w publicznych dyskusjach o muzyce hasło „bard” kojarzono z nudnym smędzeniem przy gitarze akustycznej albo z nieznośnym, a dla młodego pokolenia całkiem egzotycznym, kombatanctwem. Powoli gasły tak niegdyś jasne gwiazdy Elżbiety Adamiak, Piotra Bakala i licznych śpiewających reprezentantów tak zwanej kultury studenckiej. Niewiele pomógł lansowany przez radiową Trójkę koncept „piosenek z krainy łagodności”, gdyż ograniczył się do wąskiej niszy miłośników poezji śpiewanej, a przy tym okazało się, że poezja taka o wiele atrakcyjniej przedstawia się w rockowym wykonaniu Macieja Maleńczuka czy Marcina Świetlickiego niż na przykład Bakala.

Ciśnienie nowych czasów okazało się na tyle dojmujące, że Przemysław Gintrowski, który przedtem starał się subtelnie odtwarzać poezję Zbigniewa Herberta, porzucił gitarę akustyczną na rzecz elektronicznego instrumentarium, zapewne w nadziei, że pomoże mu to przekrzyczeć rockmanów i hiphopowców. Jacek Kleyff natomiast jeszcze wcześniej, bo w latach 80. zaprzyjaźnił się z perkusistą i producentem bębnów Jerzym „Słomą” Słomińskim, zafascynował się muzyką reggae i zaczął popularyzować posthipisowską kulturę alternatywną. I pomyśleć, że kiedyś drwił z polskich hipisów, zwracając się do nich w piosence „ach, muzułmanie moi drodzy, hipisów krewniście ubodzy”… Teraz zespół Kleyffa realizuje nurt muzyki ekologicznej, natomiast stare piosenki Salonu Niezależnych wykonuje Kuba Sienkiewicz ze swoimi Elektrycznymi Gitarami.

Śpiewnik oszołoma

Pojawiła się za to inna odmiana bardyzmu „prawicowo-partyjna”. Jej głównym reprezentantem jest Leszek Czajkowski, związany z Ligą Republikańską obrońca „wartości narodowych”. Zajmuje się on głównie składaniem politycznych kupletów piętnujących Unię Wolności, prezydenta Kwaśniewskiego, euroentuzjastycznych liberałów oraz, jakże by inaczej, Żydów i masonów. „Gazeta Polska” uhonorowała go nagrodą za „Śpiewnik oszołoma”, zbiór tekstów, które młodzi ultraprawicowcy traktują jako własne wyznanie wiary.

Czajkowski czuje się artystycznym spadkobiercą Jacka Kaczmarskiego, „dawnego Kaczmarskiego” z epoki „Murów”. Wedle Czajkowskiego Kaczmarski dzisiejszy poszedł na lep „różowych hien”, uległ politycznej deprawacji, bo zapomniał o imperatywie antykomunizmu i zamiast, jak dawniej, tępić pieśnią czerwonych, składa publiczne oświadczenia wymierzone przeciw prawdziwym Polakom. A Czajkowski ma się właśnie za prawdziwego Polaka, czemu zawsze daje wyraz na organizowanym co roku przez Wojciecha Cejrowskiego Zlocie Ciemnogrodu w Osieku na Kociewiu. Kaczmarski natomiast na pytanie, co sądzi o fenomenie „barda oszołomów”, odpowiada, że Czajkowski ma talent liryczny, ale potrafił go już zmarnować w toku produkowania „politycznych czastuszek”.

13 grudnia zeszłego roku, w rocznicę ogłoszenia stanu wojennego, w warszawskiej Sali Kongresowej odbył się koncert „wielkiej trójki” Kaczmarski, Gintrowski, Łapiński. W zamyśle ów powrót bardów miał być hołdem złożonym anonimowym bohaterom dawnej opozycji: drukarzom, kolporterom podziemnej prasy. Wyszła ceremonia z udziałem dostojnych gości liderów AWS, premiera Buzka i prymasa Glempa, co spowodowało, iż wbrew intencjom artystów koncert stał się akademią ku czci aktualnie rządzących. Kaczmarski powiada, że czuł się jakby go nagle zapisano do partii.

Dla fanów bardyzmu koncert ten był jednak innego rodzaju zaskoczeniem. Panowała bowiem opinia, że Kaczmarskiego i Gintrowskiego dzielą nie tylko osobiste doświadczenia z lat 80., ale też poglądy, w związku z czym mało kto wierzył, że będą mogli ze sobą zagrać. Rzeczywiście, Przemysław Gintrowski czasem dawał wyraz swojej postawie konserwatywnej, co mogłoby się wiązać z opcją prawicową, traktowaną przez Kaczmarskiego raczej nieufnie, ale sam Kaczmarski uważa, iż Przemek Gintrowski nie jest bynajmniej śpiewakiem politycznym i trudno byłoby go, tak jak stało się z młodym Czajkowskim, zaangażować partyjnie.

A jednak nie da się do końca zignorować pewnie niesłusznej, ale wciąż pokutującej opinii, wedle której dawna obecność w drugim obiegu kultury raz na zawsze ustawia danego twórcę politycznie, zaś jakakolwiek późniejsza ewolucja „czy to światopoglądowa, czy artystyczna” postrzegana jest w kategoriach kontynuacji albo odstępstwa. Może dlatego na tegorocznym jubileuszowym festiwalu FAMA zabrakło Jacka Kleyffa, choć był obecny jako reżyser wieczoru kabaretowego Michał Tarkowski. Nawiasem mówiąc, żaden z występujących tam artystów nie sprawiał wrażenia, iżby chciał być spadkobiercą dawnych bardów. Nawet Piotr Bukartyk, nie tak dawno mieszkaniec „krainy łagodności”, wystąpił z kapelą rockową i nikomu nie przychodziło do głowy, by afiszować się z taką czy inną postawą polityczną, co wszak nie przeszkodziło w ubocznym wykorzystaniu festiwalu dla kampanii wyborczej Aleksandra Kwaśniewskiego.

Głos niknący w zgiełku

Los barda w czasach dzisiejszych nie jest przeto łatwy. Nie tylko dlatego, że świat współczesny dał bezwzględny prymat kulturze masowej i głos śpiewającego poety niknie w zgiełku sezonowych przebojów. Przede wszystkim coraz trudniej jest się przebić z przesłaniem, które określa artystyczną i intelektualną indywidualność. Ba, nawet niepowtarzalny Wysocki odbierany jest dziś cokolwiek osobliwie, czego dowodem może być rocznicowy koncert jego piosenek zorganizowany w lipcu w Koszalinie. Śpiewali głównie aktorzy i aktorki, zaś ich popisy sprawiały wrażenie, jakby w ogóle nie wiedzieli, na czym polegała siła zmarłego przed 20 laty artysty. W tych nowych polskich interpretacjach piosenki Wysockiego zabrzmiały jak nieudolnie wykonane wprawki, ucieleśniając wszelkie negatywne skojarzenia wokół hasła piosenka aktorska. Aktorska, czyli udawana, nie zaś przeżywana.

W opublikowanym w zeszłym roku w „Polityce” wywiadzie Jacek Kaczmarski wyznał, że jego marzeniem jest powolne przejście od pisania piosenek do prozy powieściowej, czym zajmuje się już od lat kilku. Teraz jednak nagrał nową płytę „Dwie skały”, która ma się niebawem ukazać. Dużo tam erotyzmu inspirowanego „Baśniami z tysiąca i jednej nocy”, dużo ironicznego dystansu wobec „polskich problemów”, co zapewne znów narazi autora na zarzuty ze strony prawdziwych Polaków. Jedno jest pewne pieśni tyrtejskie, które jeszcze kilkanaście lat temu krzepiły rogate polskie dusze, tracą rację bytu. Bard dzisiejszy ma do wyboru ton osobisty albo zmianę stylu.

Mirosław Pęczak
"Polityka" nr 33/2000 (2258), 8 XII 2000r.