W historię „Murów” – pieśni, która stała się hymnem Solidarności, są zaplątani generał Franco, pewien kataloński fryzjer, dwóch śpiewających poetów, dziennikarz, tłumacz i autor niniejszego tekstu.

W 1976 roku, kiedy zwiedzałem autostopem południe Francji, wszędzie słyszałem pieśń w nieznanym mi języku. Szczególnie wpadła w ucho fraza: „segur que tomba, tomba, tomba”. Nie znałem dziejów pieśni, nie mogłem też przewidzieć, że czeka ją drugie i trzecie życie w Polsce. I że sam będę do tej historii przypisem.

Gdyby policzyć wszystkie wersje tego utworu, moglibyśmy pęknąć z dumy, że hymn naszej Solidarności śpiewany był po katalońsku, hiszpańsku, baskijsku, angielsku, niemiecku, francusku, prowansalsku, grecku i włosku… Jak zapowiadają media, na zbliżających się gdańskich uroczystościach związanych z ćwierćwieczem Sierpnia słynne „Mury” Jacka Kaczmarskiego zagra sam Jean Michel Jarre. Ironia losu wpisana jest w niemal każdy rozdział dziejów tej piosenki. Będzie nią więc i to, że na obchodach ku czci polskiego zrywu narodowego francuski instrumentalista będzie grał nuty skomponowane w Katalonii.

Wszystko zaczęło się w miejscowości Besalú u stóp Pirenejów, niedaleko granicy z Francją, gdzie w zakładzie fryzjerskim pracował niejaki Narcís Llansa, zdrobniale nazywany Siset. Ów Siset, machając nożyczkami i grzebieniem, przyglądał się dramatycznej historii kraju i świata. Przegrana wojna o Kubę (1898), I wojna światowa, wojna domowa (1936) i długie lata dyktatury – te wydarzenia skłaniały skromnego fryzjera do refleksji na temat losu, historii i hierarchii wartości. Na starość przeniósł się do miasteczka Verges. I tam za sprawą swego wnuka fryzjer Siset spotkał chłopaka, który stawiał pierwsze kroki jako śpiewający poeta.

56-letni dziś Lluís Llach wspomina wspólne rozmowy: – Chodziliśmy razem na ryby, ale zamiast zająć się łowieniem ryb, chciwie łowiłem każde jego słowo. Dziś mógłbym to nazwać lekcjami filozofii, historii i życia. A przepaść pokoleniowa – Llansa miał prawie osiemdziesiąt lat! – okazała się dobrodziejstwem.

Rozmowy musiały wywrzeć na Llachu ogromne wrażenie, skoro stary Siset stał się bohaterem piosenki, jaką 20-letni pieśniarz nagrał i wydał na małej płytce w 1968 roku. Jej tytuł „L’estaca” oznacza pal. Taki do jakiego pasterze przywiązują na pastwiskach owce. Czytelna metafora zniewolenia. A wedle Siseta przywiązani do pala byli wszyscy, dlatego „ty musisz pociągnąć tu, ja tam, pal na pewno runie, runie, runie, a my zdołamy się wyswobodzić”.

Llach należał w tym czasie do ruchu La Nova Canćó (Nowa Pieśń), którego orężem walki z dyktaturą było śpiewanie w ojczystym języku. Według generała Franco Hiszpania była jednolitym krajem, gdzie nie ma miejsca na nieczyste dialekty i gwary, za jakie oficjalnie uważano baskijski czy kataloński. Dlatego sam fakt mówienia czy tworzenia po katalońsku był dla tego wielkiego narodu świadectwem odwagi i lekcją patriotyzmu. Skąd my to znamy? Płyty nagrywane przez katalońskich pieśniarzy nie osiągały wysokich nakładów, ale i tak „L’estaca” trafiła do serc Katalończyków, co nie uszło uwadze cenzury. Tekst został objęty zakazem, wobec czego Llach jął wykonywać pieśń jedynie w wersji instrumentalnej. W końcu pieśniarz okupił sukces utworu emigracją. Na stałe wrócił do Katalonii dopiero po śmierci Franco w 1975 roku. 15, 16 i 17 stycznia 1976 roku dał w barcelońskim Pałacu Sportu serię koncertów, udokumentowanych płytą „Barcelona gener de 1976” (Barcelona styczeń 1976). 30-tysięczna publiczność może zostać śmiało uznana za współwykonawcę – podchwytuje każdą pieśń. Największy entuzjazm budzi, pierwszy raz nieocenzurowana, piosenka o palu i Sisecie. Stary fryzjer nie zdołał doświadczyć sławy „L’estaca” i spływającego nań splendoru. Owdowiał, zamknął się w sobie. Zmarł w 1983 roku.

Mało kto wie, że Lluis Llach rok później odwiedził Polskę i m.in. wystąpił w naszej reżimowej telewizji. Program nigdy nie trafił do emisji, ponieważ śpiewająca obok Llacha inna pieśniarka katalońska, Maria del Mar Bonet, wykonała tam piosenkę „Que vol’n aquesta gent” (Czego chcą ludzie ci). Jej treść podejrzanie przypominała historię tragicznej śmierci studenta Stanisława Pyjasa. Lewicowy reżim ocenzurował lewicowych pieśniarzy z Katalonii. A Llach i jego przyjaciele pobrali nową, osobliwą lekcję „filozofii, historii i życia”.

Minął rok. W Sali Kongresowej w Warszawie, podczas uroczystego rozpoczęcia roku akademickiego 1978/79, wystąpił student trzeciego roku polonistyki i, jak się okazało, niezwykły poeta. Jego piosenka „Krajobraz po uczcie” dosłownie wbijała w fotel. Wkrótce, pewnego listopadowego wieczoru, na spotkaniu u mieszkającej na warszawskim Mokotowie Włoszki Silvany, która organizowała towarzyskie spotkania dla młodej inteligencji, pojawił się doktor historii Ryszard Schnepf, specjalista od dziejów Ameryki Łacińskiej. Atrakcją prywatki był jeden z wielu nieformalnych koncertów, jakie dawał właśnie Jacek Kaczmarski. Historyk i poeta od razu znaleźli wspólny język.

Przed Gwiazdką 1978 Schnepf, wykładowca w Katedrze Iberystyki, zaprosił Jacka do mieszkania swej babci przy ul. Izabeli na warszawskich Piaskach. Gośćmi spotkania byli także: kolega Schnepfa, wychowany w Polsce Hiszpan, wybitny tłumacz Carlos Marrodán i grupa wyjątkowo aktywnych studentów z pierwszego roku iberystyki, m.in. Joanna Kozińska (dziś konsul w Barcelonie), Jarosław Gugała (dziennikarz i dyplomata) i niżej podpisany. – Niektórzy słyszeli o Kaczmarskim – wspomina Schnepf – inni znali jego niektóre utwory kopiowane na szpulowych magnetofonach, ale słuchać na żywo? Tego nikt nie oczekiwał. Rzeczywiście, słuchaliśmy jak urzeczeni. Po recitalu Kaczmarski zaczął rozmawiać z Carlosem Marrodánem. Podczas rozmowy padło słowo „Llach”.

Na prośbę Jacka Jarek Gugała i ja (przy pomocy Marrodána) przetłumaczyliśmy „L’estaca”. I jeszcze przed sylwestrem ten tekst i sławna płyta „Barcelona gener de 1976” – prezent od Carlos – stały się własnością Kaczmarskiego. Poeta w rozmowie z Grażyną Preder, opublikowanej 10 lat temu w książce „Pożegnanie barda”, powiedział: „Była to autentyczna pieśń o wolności, z cudowną melodią, porywającą tak bardzo, że tłum śpiewał wspólnie z artystą paląc przy tym świece. Mnie to natychmiast skojarzyło się z rewolucją bolszewicką, o której ktoś na Zachodzie powiedział, że nie zwyciężyłaby, gdyby nie porywające pieśni. No i napisałem „Mury”, czyli słowa do istniejącej melodii, mówiące o tym, jak utwór przestaje być własnością autora, staje się własnością tłumu”.

Otóż i kolejna odsłona ironii losu, która kazała skrajnie sceptyczną i indywidualistyczną pieśń Kaczmarskiego uczynić nieoficjalnym hymnem masowego ruchu Solidarność. W 1980 i 1981 roku wszyscy chcieliśmy wyrywać murom zęby. Metafora pozwala podstawić pod nią zbiorowego wroga – komunę i jej moskiewskich mocodawców, a nie – jak sugerował polski autor słów – wewnętrzne uprzedzenie i bariery nietolerancji („a mury rosły, rosły, rosły”).

Gdy na początku stanu wojennego z obozów w Jaworzu, Strzebielinku czy Drawsku napłynęły kasety ze śpiewami działaczy związkowych, uderzyła w nich poprawka do tekstu „Murów”, której dokonali internowani. Otóż po pesymistycznym finale, jak gdyby chcąc zatrzeć niewygodne, niehurrapatriotyczne wrażenie, powracali do triumfalistycznego refrenu o wyrywaniu murom zębów krat. Stanowczo odrzucano gorzką wymowę Jackowego oryginału. A melodia, do której żaden Polak ręki nie przyłożył, stała się sygnałem podziemnego Radia Solidarność w Gdańsku.

Bywa, że melodia zrodzona daleko staję się kanwą dla patriotycznego tekstu. W czasie okupacji hitlerowskiej znany meksykański szlagier „Cielito lindo” zyskał swojsko brzmiącą wersję „Kto handluje, ten żyje”. Z kolei autorem muzyki pieśni Powstania Warszawskiego „Pałacyk Michla” jest zapomniany dziś słowacki kompozytor J.Štiastny. Jednak wyjątkowo się zdarza, by na barykady wiodły słowa, które przed takim spontanicznym marszem przestrzegają! Jak wspominał Kaczmarski w cytowanej już rozmowie z Grażyną Preder: „Oczywiście Polacy oczekiwali wtedy pozytywnych wskazówek i dlatego refren, który pisany był w cudzysłowie, przyjmowali dosłownie. I odrzucali pointę”.

Trzecie życie piosenki „L’estaca”/”Mury” zaczęło się w 1983 roku. Gorący doping Carlosa Marrodána sprawił, że dwaj studenci iberystyki, Jarek Gugała i niżej podpisany, oraz student Politechniki Adam Jamiołkowski (dziś dziennikarz pisma „Auto-Świat”) oraz polonista Marek Karlsbad założyli Zespół Reprezentacyjny. Wkrótce mieliśmy w repertuarze kilkanaście piosenek, ale wciąż omijaliśmy tę najsłynniejszą. Wyszliśmy z założenia, że wersja Kaczmarskiego jest popularna, dobra i wymowna, po co więc wprowadzać bałagan pojęciowy. Kiedy jednak nasza koleżanka z roku, Agnieszka Rurarz, przyniosła nam tłumaczenie, również wykorzystujące znośniejszą u nas metaforę muru zamiast pala, włączyliśmy tę wierną adaptację do programu.

Szybko okazało się, że „Mur” (taki tytuł nosiła pieśń w wersji Agnieszki) i Llach sprawiają kłopoty cenzurze. Najpierw w Urzędzie Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk usłyszeliśmy, że to wywrotowe teksty. Zgoda, ale nie mieliśmy zamiaru tego głośno przyznawać. Nasz menadżer Marek Karlsbad wciskał kit, mówiąc: „To piosenki antyfranksistowskie, a przecież wiadomo, Franco to prawica…” – na co cenzor kiwał głową i mówił: „Pan i ja, jako ludzie inteligentni i oczytani to wiemy, ale ci głupi widzowie gotowi nam tu demonstrację po waszym koncercie zmajstrować”.

W 1984 roku, po uzyskaniu przez nasz zespół II nagrody i Nagrody Dziennikarzy za „wartości ideowe” na Studenckim Festiwalu Piosenki, Wojciech Młynarski zaprosił nas do kabaretu Warsztat. Mieliśmy śpiewać co wieczór cztery piosenki, w tym także „Mur”. A ponieważ wtedy, jak kiedyś w Hiszpanii, sama melodia powodowała gęsią skórkę u władzy, na cenzorskiej kolaudacji przedstawienia zwalnialiśmy tempo, fałszowaliśmy, a tekst podawaliśmy bełkotliwie. Udało się, choć kierownik muzyczny kabaretu Tadeusz Suchocki rwał włosy z głowy, co to za beztalencia Młynarski zaprosił…

W tym samym roku Jarek Gugała pojechał do Barcelony, gdzie udało mu się spotkać z samym Lluisem Llachem. Legendarny bard ugościł go wspaniale i dał przy tym pisemną zgodę, by jego piosenki były publicznie śpiewane po polsku i nagrywane. Nie wiedzieliśmy wówczas, że wieści o polskich losach jednej z nich dotarły doń wcześniej, i to w Stanach Zjednoczonych. Historię tę wspomniał Llach dopiero w 1999 roku, kiedy przyjechał jako gwiazda specjalna Ogólnopolskiego Przeglądu Piosenki Autorskiej. Podczas występu w warszawskim Teatrze na Woli, który miałem zaszczyt zapowiadać, powiedział: „Znajomy z uśmiechem podarował mi kasetę, na której – według opisu – znajdowały się tradycyjne polskie piosenki. Powiedział, że na pewno będę nią zaintrygowany. I rzeczywiście – skądś znałem jedną wykonywaną tam melodię… Pozwólcie Państwo, że wyrażę swoją radość z tego, że stałem się twórcą polskiej pieśni ludowej…” I zagrał refren, który śpiewaliśmy wraz z nim.

Godna to pointa bogatej i pełnej ironii opowieści, której początki sięgają pewnego zakładu fryzjerskiego. Teraz nurtują mnie pytania: Gdy Jarre zagra w Gdańsku znany refren, jakie słowa odezwą się w duszach słuchaczy? Czy te mury runęły czy wyrosły? A jeśli runęły, to czy ktokolwiek będzie świadom, że tu mury budowali generał Franco i jego zachowawcza klika, by odebrać narodowi katalońskiemu ochotę do posługiwania się własnym językiem? Katalończykom, którzy przez resztę Hiszpanów bywają nazywani „los polacos” – Polacy. Przez nieustanną skłonność do buntu…

Filip Łobodziński
"Newsweek" nr 34, 2005r., s. 87-88.

Przepisał: Michał Mańka