Siedzi i miętosi w rękach chińskie metalowe kulki, żeby nie obgryzać skórek u paznokci. Mężczyzna, a skórki obgryza. No, dobrze. Skórki grubieją od gry na gitarze. Mówi, że od kilku lat nosi się z tym, żeby skończyć ze śpiewaniem.

Kiedy przyjechał do Polski w maju 1990 roku po dziewięciu latach nieobecności, powiedział w wywiadzie dla miesięcznika “Res Publika”: “Nie będę już robił “tras” i traktował śpiewania jako zawodu czy nawyku. Jeśli kiedykolwiek coś napiszę i zaśpiewam, to w studio albo dla przyjaciół czy swoich dzieci.”. Minęło prawie pięć lat i jakoś nie może przestać “robić tras”. Śpiewa trochę z rozpędu, trochę z poczucia obowiązku wobec stałych słuchaczy, trochę dla pieniędzy (przecież z tantiem nie utrzyma rodziny), no i trochę na pożegnanie.

Śpiewa jeszcze z powodów dydaktycznych. Kończył studia polonistyczne jako nauczyciel i chociaż niby nie lubi uczyć, pokusa dydaktyczna gdzieś w nim jednak drzemie. Bo zdarzają się czasem po koncercie licealiści, którzy mówią, że choć to było fajne, nie bardzo zrozumieli, o czym śpiewał i proszą o spis lektur.

To nieprawda, że jest idolem swoich rówieśników trzydziestoparolatków. Ci są albo biznesmenami, albo dziennikarzami, albo politykami, albo muszą zarobić, albo się zakręcić, albo, jak mówi bard, mają po prostu takie same jak on wątpliwości intelektualne czy egzystencjalne i wymiana poglądów nic nikomu nie daje. Więcej niż połowa jego koncertowej publiczności to ludzie, którzy nie skończyli jeszcze dwudziestu lat. Ciekawe, że reszta publiczności na koncertach to pięćdziesięcio- i sześćdziesięciolatkowie.

O śpiewaniu Jacka Kaczmarskiego pisał w magazynie “Gazety Wyborczej” sam wielki profesor Jerzy Jedlicki: “Śpiewy te (mowa o cyklu songów zatytułowanychSarmacja) pisane były ku przerażeniu serc.(…) Jego cykl jest satyrą, prowokacją i gorzkim, romantycznym z ducha moralitetem. Sarmacja jest w nas, w duszyczkach ciurów historii”.

Pan Marek Karlsbad zobaczył go po raz pierwszy na koncercie w końcu lat siedemdziesiątych. Do dziś pamięta, że po artystach przebranych za artystów, z koralikami w uszach, którzy śpiewali nie wiadomo co i nie wiadomo o czym, wyszedł na scenę normalnie przystrzyżony, normalnie ubrany facet, który w ogóle nie wyglądał na artystę, i normalnie zaczął śpiewać.

– Zaśpiewał Obławę, a mnie w krzesło wbiło – mówi pan Karlsbad. Po paru latach napisał pracę magisterską: Mit, legenda, stereotyp w tekstach piosenek Jacka Kaczmarskiego. Siedemdziesiąt bitych stron wraz z bibliografią i przypisami. Ówczesny magistrant zbadał, że na 107 piosenek 44 poruszały problem wolności, niewoli, walki o wyzwolenie, co – jak obliczył – daje około 42 procent.

– Jego piosenki – mówi pan Karlsbad – są po prostu o ludziach, władzy i Bogu. Po prostu.
“Po ustalonych raz na zawsze drogach
Płynie nad nami ślepe oko Boga”

To kawałek piosenki Birkenau.

A co bard sam mówi o swojej twórczości? Czy to są piosenki, czy może, nie daj Boże “utwory”? Bo teraz nie ma już piosenek. Przecież byle piosenkarz rockowy nie śpiewa piosenki, tylko “wykonuje utwór”. Otóż bard odpowiada, że niektóre piosenki uważa za poezję, a niektóre wiersze po prostu za teksty. A jeśli już jesteśmy przy muzyce rockowej, to zdaniem barda jest ona zagrożeniem dla człowieka. Tak powiedział o rocku Witold Lutosławski i on całkowicie się z tym zgadza. Najbardziej lubi słuchać chyba Mozarta.

Poeta, prozaik, pieśniarz, dramaturg, librecista. Seweryn Blumsztajn nazwał kiedyś niektóre jego piosenki “kupletami dla Wolnej Europy”, a Marek Karpiński nazwał naszego barda rapsodem – wędrownym, jak w starożytnej Grecji, recytatorem poematów epickich, który głosi prawdy uniwersalne odwołując się do konkretnych wydarzeń. Sam Jacek Kaczmarski na pytanie dziennikarza “Głosu Ameryki”, czym dla niego są piosenki, które pisze, odpowiedział, że są rodzajem baśni, które sam sobie i przyjaciołom opowiada o świecie. Teraz siedzi, miętosi w rękach chińskie metalowe kulki i mówi, że po pierwsze skończmy z tym bardem. Etap barda ma za sobą. Skończmy zwłaszcza z bardem Solidarności. Uważa, że jego twórczość ma niewiele wspólnego z polityką, a już nic nie ma wspólnego z ruchem masowym. W jego piosenkach był po prostu historyzm i moralizatorstwo, co pasowało do ideałów 1980 roku. Według niego, to nie są teksty polityczne, raczej egzystencjalne. Poza motywem cierpiącego i zagrożonego człowieka nie widzi w swej twórczości żadnej konsekwentnej linii politycznej.

A po drugie. Ma teraz potrzebę porządkowania, spokoju, wyciszenia. Wraca powoli to swej prawdziwej postaci – samotnika i artysty, a nie człowieka publicznego. Lepiej mu wszystko wychodzi, gdy jest skupiony, sam ze sobą, gdy nie wygrzebuje wolnych chwil między występami, towarzyskimi imprezami i reprezentowaniem samego siebie w mass mediach. Mówi, że nie cierpi roli publicznej. Mówi, że ją odchorowuje. Za każdym razem występuje z dużą tremą. Kiedyś tłumił ją alkoholem, dziś papierosami. W szkole i na studiach przed każdym egzaminem dostawał z tremy trzydzieści siedem z kreskami. W trzeciej klasie liceum (im. Narcyzy Żmichowskiej) doszedł do finału olimpiady polonistycznej: Sytuacja tragiczna na podstawie wybranych utworów literackich. Pisał o Kartotece Różewicza i Hamlecie, o tym, jak widzi różnicę między tragizmem kanonu szekspirowskiego a naszym codziennym, współczesnym. A potem wyłożył się z tremy na ustnym. Skoro tak, to po co bard pchał się na scenę? Bard mówi, że wychowany był bardziej w atmosferze sztuki niż codziennej rzeczywistości. W domu nie było żadnych zabawek oprócz płyt, książek i obrazów.

– Rodzice, artyści plastycy, podgrzewali skłonności do swobodnej ekspresji.

Wcześnie zaczął pisać, rzeźbić, brzdąkać na gitarze, bo do gry na pianinie raczej był przymuszany. Wychowany w dużej mierze przez dziadków, pisał do rodziców raporty o tym, co przeczytał, zobaczył i przeżył. A potem, to co napisał, zaczął wyśpiewywać. Gry na gitarze uczył się słuchając taśm Brassensa, Dylana i Okudżawy. Miał zdolności do stylizacji, parodii, podróbek. Czuł, że ma ucho na rytm frazy. Wiedział, że jest niecierpliwy i, jako jedynak, łasy na pochwały. Mówi, że łasy jest do dziś.

W 1974 roku miał siedemnaście lat, kiedy spotkał Wysockiego, który w drodze do Paryża zatrzymał się w domu państwa Hoffmanów. Ten domowy koncert u reżysera był wielkim przeżyciem. A jeszcze większym była cała otoczka. Tu Wysocki, a tu warszawski światek.

Tu dramatyczne teksty, a tu, jak mówi Jacek Kaczmarski, zmysłowe laleczki. I pułkownik Załuski, który tłumaczy Wysockiemu: “oni was nie ponimajut, ja was ponimaju”. Jacek pamięta, że wtedy bardziej czuł, niż rozumiał fałsz całej sytuacji. Napisał nawet na ten temat młodzieńczy dramat. Ale zrozumiał na pewno, że śpiewanie piosenek może być czymś więcej niż uprzyjemnianiem ludziom życia. Że może być, jak dziś mówi, aktem egzystencjalnym, bo wtedy oczywiście by tego tak nie nazwał. W tym samym roku napisał dwie piosenki, które zadecydowały, jak twierdzi, o całym jego życiu: Balladę o przedszkolu, która była jeszcze w poetyce Wojciecha Młynarskiego i Obławę na motywach tekstu Wysockiego. Dwa lata później pomimo niechęci do egzaminów i publicznych występów, z ambicji i chęci sprawdzenia się wystartował w eliminacjach Festiwalu Piosenki Studenckiej, które wygrał. – Los się przesądził – mówi Jacek Kaczmarski.

Z Balladą o przedszkolu, Obławą i Przybyciem tytanów wygrał w 1977 roku Festiwal Piosenki Studenckiej, przyciągając życzliwą uwagę Wojciecha Młynarskiego i profesora Aleksandra Bardiniego.

No i poszło. Poczuł się zdolny i ważny.

Występował w kabarecie Jana Pietrzaka, wraz z Przemysławem Gintrowskim i Zbigniewem Łapińskim śpiewał w teatrzyku “Na Rozdrożu” i szybko zawędrował do opozycyjnych salonów.

Stan wojenny zastał go we Francji i wtedy poszło jeszcze bardziej. Mówi, że robił za “solidarnościową małpę”, ale robił to z dużym przekonaniem. Koncerty w Stanach, Australii, Afryce Południowej, audycje telewizyjne, słowem, musiał się jednoznacznie określić. W 1984 roku dostał propozycję pracy w Wolnej Europie. Luksusowe, służbowe mieszkanie, pensja wyższa niż niejednego niemieckiego dziennikarza. Jak na pensję i stanowiska był, sam przyznaje, za młody i zbyt zabawowy. Pozwalał sobie na przykład na wódkę i piwo przed południem.

– A w ogóle był zarozumiały i – pani Ewa Volny-Kaczmarska szuka słowa – co tu owijać w bawełnę, był po prostu rozbestwiony. Jak niejeden trzydziestolatek, któremu wydaje się Bóg wie co. Szczeniak. Poznali się właśnie w Wolnej Europie, gdzie pani Ewa była omnibusem pionu administracyjnego. Wolnoeuropejski romans rozwijał się długo, bo pani Ewa długo miała naszego barda za pozera. Nasz bard wcale jej się nie podobał!

Dziś mają siedmioletnią córeczkę Patrycję. Pani Ewa uznała w końcu, że nasz bard musi być po prostu okropnie nieśmiały, bo przecież ona, jak sądzi, nie należy do kobiet, które onieśmielają mężczyzn. Nie, zupełnie nie.

– Jacuś – mówi pani Ewa – lubi być zaopiekowany. Najbardziej zaopiekowany lubi być psychicznie.

– Ona mnie długo lepiła – mówi pan Jacek. – Lepiła mnie tak, żebym nie poczuł, że jestem lepiony i wydobyła w końcu dobre cechy, które były ukryte pod postacią byczka i gwiazdora. Ona po dwóch rozwodach, on po jednym (pierwsza żona z jedenastoletnim synem Kosmą mieszka w Monachium). Ona lubi grać w brydża, on nie. On ją bezskutecznie prosi, żeby nosiła kok, a ona jego, żeby nie nosił obcisłych spodni. On przepada dzielić się z nią swoimi zachwytami, a ona woli zobaczyć czy przeczytać coś sama. On lubi restauracje, ona tylko dobre jedzenie. Ona nie lubi, kiedy podczas meczu piłkarskiego klepie ją z emocji i szczypie w kolana. On nie lubi zup ze śmietaną. Ona nigdy nie lubiła jego, jak to określa, felietonów politycznych i denerwuje ją , kiedy bez przerwy chrypi, kiedy ciągnie bez sensu i popisuje się głosem. A on przed każdym występem papieros, coldrex, papieros, coldrex – właśnie, żeby zachrypieć. Teraz już raczej nie chrypi, a śpiewa, ale jak śpiewa piosenkę o lumpie, to trudno, żeby nie chrypiał. Zgodnie przytakują, że strasznie kłócą się w kuchni. Ona mówi, że on gotuje jajko na twardo i cała kuchnia jest zdemolowana, a on, że kiedy tworzy i idzie na żywioł, ona wchodzi i mówi : przykręć gaz.

– Wpadam wtedy w szewską pasję.

Poza tym się nie kłócą.

Pani Ewa przyznaje, że on rzeczywiście, choć nabałagani, świetnie gotuje. Do dziś pamięta kolację sylwestrową sprzed kilku lat. Aperitif na bazie szampana, tartinki z fois gras i pastą łososiową, a potem absolutny przebój: zupa z melona w melonie z dodatkiem jakiejś zmiksowanej ryby.

– To była zupa z dyni w melonie.

Po zupie z melona w melonie…

– Z dyni w melonie

… było główne danie – cielęce medaliony na grzankach z ananasem i serem gorgonzolla. Pan Jacek przyznaje, że choć szybko wpada w szewską pasję, równie szybko z niej wychodzi. A pani Ewa zamyka się jak muszla, więc żadna kłótnia nie ma w zasadzie sensu. Bo przecież kłótnia ma sens, kiedy obie strony się boksują. Wtedy jest dopiero frajda. Pobrali się niedawno, przez wiele lat żyli na kocią łapę. Pani Ewa postawiła twardy warunek: koniec z piciem. Była zupełnie bezradna. Bo on, jak zresztą sam uważa, nie był jeszcze pijakiem, był już alkoholikiem. Mówi, że będziemy o tym pisać jasno, bez ogródek, bo jest to przestroga dla innych. A, jak pamiętamy, nasz bard ma dydaktyczną skazę. Problem zaczął się w połowie lat osiemdziesiątych. Cały dzień na rauszu, wieczorem się upijał, a rano nie pamiętał. Robaczków i myszek jeszcze nie widział, czego trochę żałuje, bo by go to jako pisarza nawet interesowało. Poranne lęki i kace nie były wcale takie straszne. Nawet je lubił, bo to były chwile dystansu wobec siebie. Człowiek leży, bo nic innego nie może robić. Leży i myśli. A te myśli są całkiem ciekawe bo bezlitosne.

– To były po prostu wagary od życia – mówi pani Ewa.

Kiedy przyjechał w 1990 roku na koncerty do Polski, ledwo udało mu się przetrwać. Po koncercie pił, rano pił na kaca, potem szedł do sauny, żeby wytrzeźwieć, potem śpiewał, potem pił, rano pił na kaca i wreszcie się rozsypał. Dwukrotnie był w szpitalu na odwykówce, aż wreszcie sam uznał, że jest to również problem odpowiedzialności za rodzinę. Uważa, że przez te wszystkie sukcesy, które tak szybko przyszły, miał opóźniony proces dojrzewania, a wszystko mu samo wchodziło w ręce. Wychodzenie z alkoholizmu było pierwszym prawdziwym egzaminem dojrzałości. Zmagania trwały cztery lata.

Mieszkają w wynajętym mieszkaniu w Warszawie. Po przyjeździe do Polski w styczniu 1994 roku kupili dom w Gorcach. Myślał, że tam się wyciszy, że będzie tam sobie żył i pisał, ale to się okazało zupełnie niemożliwe. Każdy kto chciał wpaść, wpadał, a jego odkąd przestał pić, życie towarzyskie zaczęło śmiertelnie nudzić. Piekło tych samych tematów.

Lubi pisać. Największą frajdę ma z pisania małych form. Morduje się przy prozie, ale pisanie powieści Autoportret z kanalią było ciekawym doświadczeniem. Okazało się, że po kilkunastu stronach bohaterowie się usamodzielniają i pisanie dalszych stron jest wspaniałą grą. Frajdę sprawiło mu również pisanie libretta doKuglarzy i wisielców.

Lubi sam zwiedzać obce miasta, a potem kogoś bliskiego po nich oprowadzać.

Lubi być sam ze sobą i książkami. Czyta wszystko – od powieści po eseistykę. Wielkie wrażenie zrobił na nim cykl Ren Girarda. To zabawne, ale i dziś niektóre książki podsuwają mu rodzice. Mówi, że ma z nimi rewelacyjny kontakt intelektualny.

Lubi rozmawiać z żoną, bo nie traci, jak mówi Antoni Słonimski, na każdej wymianie poglądów.

Lubi łowić ryby. W Australii wyprawił się na dużą rybę i od razu złowił szesnastokilową płaszczkę, a należy dodać, że płaszczka należy do rekinowatych.

Lubi kobiety. Lubi po prostu obecność kobiet, bo go inspirują. Ciekawe. Do czego? Do wszystkiego. Uważa kobietę za znacznie ciekawszą konstrukcję niż mężczyznę. Jest kochliwy, lubi podobać się kobietom i obdarza je dużym zainteresowaniem. Ciekawe. Co na to żona?

– Żona nigdy nie wyrzucała mi kontaktów z innymi kobietami.
– Naprawdę?
– Naprawdę.
– Jeśli Jacek daje do zrozumienia jakiejś kobiecie, że ona mu się podoba, wszystko jest w porządku. – mówi pani Ewa – Głupi flirt nie zagraża prawdziwej miłości. Jeśli to będzie ukryta propozycja, będzie koniec.
– Noszę kajdany jej zaufania.

Lubi kamizelki z dużą ilością kieszeni.

A w sobie lubi to, że jest szczery.

Tak więc to wszystko, łącznie z kajdanami, nasz bard lubi, choć niekoniecznie w tej kolejności. Ale na pewno, jak mówi, najbardziej w życiu lubi seks.

Mieszkają w wynajętym mieszkaniu, w którym stoi duże łóżko kupione w IKEI i walizki. Zdecydowali wyjechać się na stałe do Australii. Do Perth, małego miasta, gdzie żyje się o połowę taniej niż w innych australijskich miastach. A to dla nich ważne, bo nie mają z pracy w Wolnej Europie żadnych oszczędności.

Zdaje się, że naprawdę żegnamy barda.

Był w Australii trzykrotnie i zakochał się. Mówi, że tam człowiek ma kontakt z metafizyczną stroną istnienia, że nie może go opuścić twórcze nastawienie do życia. Wstaje się o szóstej rano, kąpiel w oceanie, śniadanie, praca. Przestrzeń, czyste powietrze, które, jego zdaniem, ma kolosalne znaczenie dla funkcjonowania umysłu, żadnej agresji i poczucie harmonii z rytmem dnia. Tego nie zrozumie nikt, kto tam nie był. Sprawdził, że w Australii może pracować i przebywać miesiącami bez ludzkiego towarzystwa. A właśnie zależy mu na tym, żeby mieć spokój, popracować dla siebie, pomyśleć, zmierzyć się ze sztuką tak, by poznać swoje ograniczenia. Bo czas produkcji na pokaz i łykania pochwał ma za sobą. Chce zająć się wyłącznie pisaniem i ma już dokładną wizję dzieła życia. Wielotomowa książka poświęcona Beniowskiemu, przebojowemu, a nie cierpiącemu i płaczącemu Polakowi, w dodatku uwikłanemu we wszystkie procesy historyczne swojej epoki. Napisze to prozą, a także w formie poetyckiej, bo to będzie polemika ze Słowackim.

Uważa, że nie jest pyszny. Mówi, że zawsze rozmawiał z mistrzami. Napisze to w Australii. A co będzie robiła żona? Żona będzie prowadziła dom.

– Zamknięty – dodaje Jacek Kaczmarski. Przecież mówił, że jest szczery.

Barbara N. Łopieńska
"Twój Styl" nr 11, 1995r., s. 94-100.

Nadesłali: Karolina Sykulska, Szymon Podwin
Przepisała: Teresa Mach