Mit, legenda, głos sumienia swojego pokolenia. Głos drżący i ochrypły. W ostatnich latach to, czy będzie śpiewał wydawało się dla niego ważniejsze od tego, czy będzie żył. Walczył z nowotworem przełyku. Choroba pokonała go w minioną sobotę, dzień przed Wielkanocą.

Jego piosenki niemal każdy spotkał na swej drodze. Najczęściej ci, którym przyszło świadomie przeżywać lata pierwszej „Solidarności”. Strajkujący robotnicy upodobali sobie jego „Mury”, czyniąc z nich swoisty hymn bojowy. Śpiewano tę pieśń ukradkiem, w każdym schronisku, przy każdym ognisku. Kaczmarski mówił po latach: „Z jednej strony byłem dumny, z drugiej rozczarowany, że ludzie nie zrozumieli tego, co napisałem…”. „Mury” w istocie przestrzegały przed niebezpieczeństwami, jakie niosą wszelkie ruchy masowe.

Uznano go za pieśniarza politycznego, choć bez przerwy twierdził, że z polityką nie ma nic wspólnego, że z nią nie jest mu po drodze i kontekst polityczny piosenek nie był jego intencją. Przeszedł do salonów opozycyjnych, ciesząc się ogromną atencją publiczności. Wiersze Kaczmarskiego, wydawane w drugim obiegu, przekazywane były z rąk do rąk w atmosferze tajemnicy i niezwykłości i wyrażały bunt wobec zastałej rzeczywistości.

Na emigracji bez reszty oddał się „Solidarności”. Zadumany nad losem człowieka krzepił serca i rozdrapywał rany, a własne życie kleił alkoholem. Nie ukrywał tego.

Tymczasem w kraju rodził się mit barda z gitarą, który porywa słuchaczy dzięki atmosferze swoich piosenek. Nie był wirtuozem gitary, ale miał charyzmę. Nie śpiewał idealnie, ale porywająco, z nienaganną dykcją i charakterystyczną chrypką w głosie nawiązującą do jego mistrza – Włodzimierza Wysockiego. Na swój użytek wymyślił „kosmopolaka”, któremu wszędzie dobrze, ale postanowił wrócić do kraju, choć bał się konfrontacji z publicznością. Niepotrzebnie. Gdy samotny, w czarnej koszuli, z gitarą stanął na scenie Teatru Śląskiego na początku lat 90., nie było osoby, która nie potrafiłaby zanucić choć kilku jego strof. „Łotr niech łotra stoczy, będzie miejsce dla nas” – śpiewał. Był sentymentalny, liryczny, ale z czasem coraz bardziej zgorzkniały, coraz więcej budził kontrowersji. Nie przestawał być idolem.

Dzielił swój świat między Monachium, Warszawę, Perth, Gdańsk i ciągle tworzył. Zarabiał koncertami w Polsce, żył w Australii z zasiłku. Nieprzewidywalny, wiecznie zbuntowany.

Reakcja publiczności i kolegów ze sceny na wieść o jego śmiertelnej chorobie była imponująca. Dzięki również ich szczodrości mógł pozwolić sobie na kosztowną terapię w Austrii. Wybrał metody zachowawcze, bo operacyjne usunięcie guza w przełyku łączyłoby się z wycięciem zdrowej krtani i musiałby pożegnać się ze śpiewaniem. Taki był jego wybór. Odżywiał się przez specjalną sondę i śnił o smakach zwykłych potraw, np. czarnym chlebie z masłem i śledziem z cebulą w oleju. Zawsze lubił się objadać.

Gdy dotarła do niego wiadomości o tegorocznej nagrodzie muzycznej – Fryderyku, był już po dwóch reanimacjach, pod ciągłym wpływem morfiny.

„Byłem już zdrajcą i pomnikiem” – śpiewał w „Testamencie”. Pozostanie bardem i symbolem pierwszej „Solidarności”, bo nigdy nie uwolnił się od tej politycznej etykiety.

T. Semik
"Dziennik Zachodni" nr 90, 2004r., s. 17.