W ciszy i spokoju, bez nachalnej reklamy i wielkich tytułów na pierwszych stronach gazet, w ciągu pierwszych dwudziestu dni listopada, przemierzyli kraj ze swoim nowym programem Przemysław Gintrowski, Jacek Kaczmarski i Zbigniew Łapiński. Decydując się na wyprawę do Bielska-Białej, by zobaczyć jeden z tych koncertów, miałem oczywiście świadomość czego mniej więcej możemy się spodziewać od strony estetycznej. O tym, że są oni nadal w świetnej formie przekonało chyba wszystkich dobitnie ubiegłoroczne retrospektywne widowisko „Mury w Muzeum Raju”, zawierające wybór najciekawszego materiału z ich pierwszych trzech słynnych programów. Tym razem jednak mieli przemówić nowym głosem i zastanawiałem się czy legendarni bardowie polskiej rewolucji będą mieli dzisiaj coś jeszcze do powiedzenia, czy w zupełnie innych przecież czasach znajdą odpowiednią formę i słowo. Jak się okazało, były to obawy bezzasadne – to, co przedstawili w ciągu ponad półtoragodzinnego koncertu zabrzmiało chyba nawet mocniej, pełniej i bardziej dojrzale niż przed laty, a dla mnie w warstwie intelektualnej i artystycznej wystarczająco przekonująco, by uznać to za wydarzenie kulturalne numer jeden mijającego 1992 roku.
Kiedy w 1990 roku powrócił triumfalnie do Polski po wielu latach nieobecności Jacek Kaczmarski, przyjąłem ten come back z mieszanymi uczuciami. Potężne zainteresowanie środków masowego przekazu jego ówczesną trasą i kombatancka otoczka stwarzana wokół tych występów przez organizatorów i dziennikarzy, dla wszystkich wiernych zwolenników twórczości Jacka, wychowanych na koncertach z lat 1980-1981 i nagraniach przemycanych z Zachodu w latach stanu wojennego, musiały brzmieć nieco fałszywie. Przypuszczam, że i sam Jacek czuł się w tej dziwnej atmosferze niezbyt ciekawie, rozdwojony między podnoszącym każdego artystę na duchu gorącym aplauzem publiczności wypełniającej wielkie sale (któż tego nie lubi?) a ciągle obecnym pytaniem: z jakiej okazji tak naprawdę są te igrzyska i co po nich pozostanie? .
Tym razem było zupełnie inaczej. Na szczęście zniknął (co pokazała już ubiegłoroczna trasa koncertowa) niedawny, zupełnie niepotrzebny, polityczny kontekst. Nic na kredyt. Z jednej strony, skoncentrowana, wyciszona, wsłuchana w każde nowe słowo, raczej nieprzypadkowa publiczność, szczerze i uczciwie oceniająca poszczególne utwory oklaskami. Z drugiej, trójka autentycznie zaangażowanych w to co robią artystów, próbujących w ascetyczny sposób, bez niepotrzebnych gestów, przekazać swoje artystyczne credo. Rezultat – wspaniały, a momentami nawet porywający spektakl, pozostawiający obok ulotnych estetycznych wzruszeń sporo ważnych myśli i pytań dotyczących najważniejszych kwestii egzystencjalnych, a więc zawierający to, co stanowi (stanowić powinno) jądro każdej sztuki.
Całość, na pozór bardzo eklektyczną (m.in. bogate inspiracje historyczne, od średniowiecza po współczesność, i plastyczne – Rembrandt, Breughel, Bosh), łączy podstawowe pytanie o zakres i sens ludzkiej wolności. Ta podstawowa kategoria, zawsze bardzo ważna w tekstach Jacka Kaczmarskiego, tym razem otrzymała jednak nowy, głębszy wyraz. Nie chodzi już o fundamentalne stwierdzenie, kiedyś w odmiennych warunkach – wcale nie banalne, że lepiej jest być wolnym niż zniewolonym, oraz idący w ślad za tym apel o rozbicie klatki i wyjście na otwartą przestrzeń. Mury runęły, lecz okazało się, że wytęskniona wolność, to jeszcze nie rozwiązanie problemu, jak zdawało nam się w rewolucyjnym uniesieniu, lecz dopiero problem do rozwiązania.
„Wojna postu z karnawałem”, toczy się we wnętrzu każdego z nas, a zasadnicza linia frontu – ujmując sprawę w największym uproszczeniu – przebiega między ulatującą w powietrze, spragnioną światła idei duszą, a zdecydowanie ciążącym ku przyjemnościom doczesności ciałem. Osadzone w tej filozoficznej problematyce teksty Jacka poruszają, bo bardzo mocno zahaczają o teraźniejszość. Świetna muzyka (w mniej więcej równych proporcjach indywidualne kompozycje Gintrowskiego, Kaczmarskiego i Łapińskiego) wzmacnia ich wyrazistość. Są czytelne, choć zarazem dalekie od pretensjonalnego dydaktyzmu.
Słyszałem je w większości po raz pierwszy, dlatego trudno w tym miejscu o jakąś głębszą, analizę. Mocno pozostał mi w pamięci, bardzo ciepło przyjęty przez publiczność, przejmujący song Gintrowskiego skierowany przeciw zalewającej nas zewsząd fali nietolerancji – głos w obronie prawa do odmienności („Ja”). W innym utworze („Marcin Luter”), przypomnienie postaci wielkiego reformatora chrześcijaństwa stało się pretekstem do bardzo aktualnej politycznie wypowiedzi na temat czystości i wolności wiary, którą – jak pokazuje historia – zabija każda próba monopolizowania kontaktu człowieka z Bogiem przez dogmatyczne i biurokratyczne instytucje. Niezwykle charakterystyczny dla podstawowego przesłania widowiska był dwugłos o poszukiwaniu sensu życia i wolności – krytyce poddany został („Bankierzy”) rodzący się zmaterializowany świat, w którym rolę naczelną zaczyna odgrywać pieniądz, spychając na daleki plan wszelkie inne wartości, takie jak piękno i miłość, widoczne coraz rzadziej w postawie nielicznych „pomyleńców”, którym jeszcze udaje się jakoś bronić własne wnętrze przed uniformizującą presją społecznego otoczenia („Epitafium dla Sowizdrzała”).
„Wojnę postu z karnawałem” mogli zobaczyć mieszkańcy kilkunastu miejscowości w Polsce, na północy i południu, bardzo różnych, od Warszawy i Krakowa po Sokółkę Podlaską. W praktyce było to jednak zapewne zaledwie kilkanaście tysięcy osób, bardzo niewiele, by uczynić z tego spektaklu prawdziwy fakt artystyczny. Pozostaną kasety i płyta kompaktowa, jakieś fragmenty na taśmach video, zapewne organizator koncertów – Kompania Muzyczna „Pomaton” – wyda wkrótce także nowe teksty Jacka Kaczmarskiego, z których składał się program. Ale to oczywiście będzie tylko namiastka tego, co można było zobaczyć na żywo. Na zakończenie – dygresja na tematy czysto lokalne. Otóż, kiedy po koncercie zapytałem Jacka Kaczmarskiego, dlaczego tak trudno mieszkańcowi np. Katowic zlokalizować i trafić na ich koncert (w ubiegłym roku trzeba było sporo szczęścia i intuicji, by dostrzec dwa prawie konspiracyjne występy w Gliwicach, w tym roku nie obeszło się bez telefonu do „Pomatonu” i wyprawy do Krakowa lub Bielska), odpowiedział prosto i przekonująco: „Jesteśmy tam, gdzie nas zapraszają. Z Katowic nie mieliśmy żadnego takiego sygnału. Może następnym razem…”. Myślę, że to głęboko zasmucające. Ciekawe, czym zajmują się w takim razie liczni „animatorzy kultury” zatrudnieni w państwowych, społecznych i prywatnych instytucjach mających dbać o to, by Śląsk przestał być wreszcie artystyczną pustynią? Kluby studenckie niemal upadły, ale przecież ktoś powinien wypełnić tę lukę. Czy może istnieć środowisko akademickie, które wypiera się lub nawet tylko lekceważy własną tradycję? A przecież twórczość tria Gintrowski-Kaczmarski-Łapiński to integralna i – co najważniejsze – wciąż żywa jej część. To oczywiście pytania retoryczne. Trawestując tytuł recenzowanego spektaklu, można stwierdzić, że na naszym katowickim podwórku, w wojnie postu z karnawałem zdecydowanie zwyciężył post. Żal mi tych wszystkich, którzy musieli obejść się smakiem…
Zbigniew Kantyka, "Gazeta Uniwersytecka", miesięcznik Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, nr 3, grudzień 1992 r.
Nadesłał: thomas.neverny