Jedni go zamknęli w „Murach”. W tym, co pisał i śpiewał do 1989 roku. Dla innych pozostanie piewcą poezji Wysockiego. Dla dzisiejszych nastolatków jest starszym panem śpiewającym martyrologiczne pieśni.
Autor kilku książek, z których autobiograficzny „Autoportret z kanalią” przysporzył mu wielu przeciwników. Sportretował w nim znajomych w barwach, które oni sami mieli przeznaczone dla swoich wrogów. Twórca kilkuset wierszy, piosenek i ballad. Mówiono o nim – bard „Solidarności”. Przez 25 lat wyśpiewał kilkaset pieśni. W mieszkaniach – dla kilku słuchaczy. I w salach koncertowych – dla kilku tysięcy. Nagrał ponad dziesięć albumów. Niektóre z nich wspólnie z Przemysławem Gintrowskim i Zbigniewem Łapińskim. Po latach obecności na estradzie ma wciąż swoich fanów, ale i przeciwników.
Karnawał
Sierpień 1980. Po podpisaniu porozumień sierpniowych Andrzej Wajda zawozi Kaczmarskiego z gronem muzyków do Stoczni Gdańskiej. Po raz pierwszy śpiewa dla tłumów. Po raz pierwszy – dla publiczności, o której w jego rodzinnym domu mówiono „klasa rządząca” Choć już od dawna wiedzieli, że „klasa” tkwi w totalitarnym uścisku Jacek Kaczmarski, znany do niedawna garstce słuchaczy laureat festiwalu piosenki studenckiej z 1977 roku, zdobywa z dnia na dzień popularność. Wyśpiewuje się w społeczne nastroje, nadzieję. Nazywają go bardem „Solidarności”. Jego pierwsze „albumy” to nagrania rejestrowane przez słuchaczy podczas „fabrycznych” koncertów. Kopiowane z magnetofonu na magnetofon. Wcześniejsze utwory barda nabierają innych znaczeń. A tekst „Mury”, napisany przez niego dwa lata wcześniej, staje się nieomal hymnem antypeerelowskiej Polski. Słowa refrenu: „A mury runą, runą…” trafiają jako hasło na mury robotniczych dzielnic. Fani utożsamiają jego utwory z nim samym i wkładają w pudełeczka z napisem – legenda.
Bard jeździ ze strajku na strajk. Śpiewa aż do zdarcia głosu. Do ostatniej kropli wódki w butelce. Wyniesiony przez Sierpień, staje się dla wielu autorytetem moralnym. Z czasem przyzwyczaja się do tej roli. W biegu pisze. Smaga oskarżycielsko kontynuatorów carskiego zniewolenia: PZPR-owskich włodarzy. W 1980 roku powstają takie utwory jak „Rejtan”, „Somosierra”, „Wieszanie zdrajców”. Jeździ z koncertu na koncert. Z fabryki do fabryki. W ciągu jednej doby daje dwa koncerty w Rzeszowie, trzy w Szczecinie. Jako symbol buntu śpiewa zarówno w czasie uroczystości odsłonięcia pomnika Ofiar Grudnia 1970 w Gdańsku, jak i odsłonięcia tablicy poświęconej ofiarom masakry w Gdyni.
– Byliśmy młodzi; mówię o Przemku Gintrowskim i Zbyszku Łapińskim – wspomina. – Przede wszystkim upajało nas to, że tłumy chcą nas słuchać. Dla nas najważniejsze były przekaz artystyczny i pasja. Polityka była na drugim planie. Co nie znaczy, że to, co się działo, było mi obojętne. Miałem świadomość, że ten „karnawał” nie może długo trwać. Nie jest przypadkiem, że w pewnym momencie skłoniłem kolegów do wycofania się na pozycje historiozoficzne i napisałem program „Muzeum”.
Jeden z utworów Kaczmarskiego w programie „Muzeum” – „Czerwony autobus” – zachwiał stworzonym przez fanów jednorodnym wizerunkiem barda. Podczas koncertu w Warszawie wygwizdano go jako autora i wykonawcę. Kilkadziesiąt osób wyszło z sali, gdy Kaczmarski grzmiał: „Pędzimy przez polską dzicz, wertepy, chaszcze, błota. Patrz w tył, tam nie ma nic, żałoba i sromota. Patrz w przód, tam raz po raz cel mgłą niebieską kusi. Tam chce być każdy z nas. Kto nie chce chcieć – ten musi. W Czerwonym Autobusie, w Czerwonym Autobusie, w Czerwonym Autobusie mija czas. Tu stoi młody Żyd. Nos zdradza Żyd czy nie Żyd. I jakby mu było wstyd, że mimo wszystko przeżył. A baba z koszem jaj już szepcze do człowieka: Wie o tym cały kraj, że Żydzi to bezpieka! Więc na co jeszcze czekasz! Więc na co jeszcze czekasz! Więc na co jeszcze czekasz! W mordę daj!”. Utwór kończy się zdaniem: „Za oknem Polska w tęczy! Jedźmy stąd!”.
– No i zarzucono mi, że namawiam ludzi do emigracji – opowiada dziś Kaczmarski. – Jakiś „prawdziwy Polak” mi to powiedział, a nie zdawał sobie sprawy z tego, że ta piosenka była wyrazem nastroju kilkudziesięciu procent młodych ludzi. Ludzi, którzy wówczas chcieli wyjeżdżać z Polski. A jeśli chodzi o Żyda… Wówczas już w tej, zdawać się mogło, jedności widziałem pewne podziały. Pewne zgrzyty w naszej „Solidarności”. Słyszałem irytujące teksty w rodzaju: „”Panie Jacku, świetna piosenka, ale żeby zaraz o Żydach śpiewać?. A przecież myśmy wszyscy marzyli o wolnym kraju. A wolny kraj to kraj dla wszystkich ludzi. I naprawdę to, że po wprowadzeniu stanu wojennego zostałem we Francji, było ironią losu.
Wzorzec
Rodzice Kaczmarskiego byli kontestującymi na komunistycznych salonach komunistami. Dziadek, jego wielki autorytet, również. Przekazywał wnuczkowi, że komunizm jest znakomitym ustrojem i że „partia ma rację, tylko są niedociągnięcia”. Język rosyjski był w domu dziadków i rodziców drugim językiem. Rodzice studiowali w ZSRS. W bagażach przywieźli płyty Galicza, Okudżawy, Wysockiego i sentyment do rosyjskiej inteligencji w sowieckim wydaniu.
Jacek Kaczmarski dorastał w warszawskich kamienicach „getta” dla komunistów. W 1968 roku, jako jedenastolatek, z nagła dowiedział się, że ustrój afirmowany przez jego bliskich nie jest już tak doskonały. Z warszawskiego podwórka, nieopodal Politechniki Warszawskiej, obserwował coś, co później zostanie nazwane Marcem 1968. Widział „pałowane” rozmowy pomiędzy klasową milicją a studentami. Tego samego roku przeżył następny szok. Dowiedział się, że jest Żydem. Obserwował, jak niektórzy przyjaciele rodziców wyjeżdżają z Polski, a grono jego kolegów znacznie się kurczy. W jego rodzinnym domu zaczęły straszyć sprzęty po emigrujących na Zachód. Stare lodówki, tostery.
Jacek od najwcześniejszych lat bywał z rodzicami na warszawskich salonach komunistów: odsuniętych od władzy, pozostających przy władzy, rewizjonistów i dysydentów, którzy niebawem dojdą do władzy. Dojrzewał w atmosferze rusofilskiej nostalgii przywiezionej do kraju nad Wisłą po 1945 roku. Tu, już jako trzynastolatek, u Jerzego Hoffmana słuchał koncertu radzieckiego, koncesjonowanego opozycjonisty Władimira Wysockiego. To przeżycie zadecydowało o przyszłym życiu nastolatka. Po koncercie pisze swoją wersję „Obławy” Wysockiego. – Uświadomiłem sobie wówczas – wspomina Jacek Kaczmarski – że ten niewielki człowieczek z gitarą może być dynamitem. I postanowiłem, że będę siebie w przyszłości wyrażać tak jak on.
Na własnym rozrachunku
– Był zawsze inteligentny. Zdolny. Zarozumiały. Nieśmiały w kontaktach z koleżankami. Zadawał nauczycielkom nietuzinkowe pytania. Przyprawiał je o płacz. Myślał, że mu wszystko wolno, bo ma ustosunkowanych rodziców. Zdaje się, że jakaś nauczycielka przyłapała go, jak pisał wiersze pod ławką. Wydało się wówczas, że pisze, ale wtedy co drugie z nas coś pisało. Z gitarą chyba widziałam go już na pierwszej wycieczce – opowiada po latach A. B., koleżanka Kaczmarskiego z Liceum im. Żmichowskiej w Warszawie.
– To był rodzaj mniej lub bardziej spontanicznego wybuchu ekspresji, która gromadzi się w ludziach wrażliwych – wspomina Kaczmarski. – Brało się to z młodzieńczych przemyśleń o bezradności wobec świata. Ten wątek zresztą przewija się do dzisiaj w mojej twórczości. Bolałem, że inni mają dziewczyny, a ja nie. Że inni mają łatwość nawiązywania kontaktów z płcią przeciwną, a ja nie. Cisnęła mnie „urawniłowka” w szkole. Wychowano mnie na indywidualistę. Byłem przekonany o swej wyższości intelektualnej i uważałem, że jestem niedoceniany, choć dobrze się uczyłem. Śpiewając, nie myślałem jednak o jakimś politycznym proteście. Polityka nie była moim dominującym zmartwieniem, choć docierały do mnie echa wydarzeń politycznych. Czytałem literaturę, która oficjalnie nie była dostępna. Bywałem na salonach, które odwiedzali przyszli korowcy.
Jacek Kaczmarski startował w olimpiadach szkolnych. Jako olimpijczyk dostał się bez egzaminów na studia polonistyczne. Pracę magisterską pisał u profesora Zdzisława Libery na Uniwersytecie Warszawskim. Temat: „Ulotna poezja polityczna okresu stanisławowskiego”. Znajomość tego okresu będzie procentować w jego własnej twórczości.
W rok po wydarzeniach radomskich Kaczmarski „Obławą” wyśpiewał pierwszą nagrodę na Festiwalu Piosenki Studenckiej i Poetyckiej. Przestał mieć kłopoty z nieśmiałością wobec dziewcząt. Zaczęły się problemy z estradową tremą. Rozwiązywał ją wzorem doświadczonych artystów: seta przed koncertem. Później trzy. Aż do zerwania koncertu. – Nadal jednak nie ciągnęło mnie do polityki. Śpiewałem na salonach opozycji, ale i w cenzurowanym kabarecie Pietrzaka – przyznaje przyszły bard „Solidarności”. – Nie pchałem się do działalności politycznej. Może byłem za młody. Kiedyś Antek Pawlak nazwał to „siedzeniem okrakiem na barykadzie”. A Kellus napisał w swojej książce autobiograficznej, że kiedy mi proponował w 1978 roku wydawanie kaset w obiegu niezależnym, to się nie zdecydowałem. Chyba tak było.
– Poznałem go w 1977 roku, na koncercie u znajomych – wspomina Andrzej Zozula. – To nie był jeszcze żaden bard. Ale mimo młodego wieku miał już bardzo dojrzały repertuar. Był zauważalnym zjawiskiem w piosence.
Szczytem ówczesnej kariery, w 1978 roku, było zaangażowanie Kaczmarskiego wraz z grupą współpracujących muzyków do teatru Na Rozdrożu. Spowodowało to pewną konsternację w środowisku artystycznym. Honoraria, jakie zaproponowano „śpiewającej młodzieży”, wykraczały daleko poza zwyczajowe stawki. W środowisku aktorów warszawskich mówiono wówczas, że „młodzież dała się kupić”. Ale i angaż ten był środowiskową profanacją. Dyrektorem teatru bowiem i inicjatorem zatrudnienia był Marcin Idziński, były współpracownik Ryszarda Filipskiego, postrzeganego przez niektóre środowiska jako antysemita.
W teatrze Na Rozdrożu, mieszczącym się w pocarskich koszarach, powstał najlepszy według fanów Kaczmarskiego recital – „Mury”. – Było trochę kwasów – opowiada Jacek Kaczmarski. – Ale prześlizgnęliśmy się przez sito niezauważalności. Zdarzył się jednak nieprzyjemny incydent związany z tym spektaklem. Byliśmy na wakacjach i w pewnym momencie zostaliśmy ściągnięci do Warszawy, by dać specjalny koncert dla wydziału Kultury KC PZPR. Przyszło z dwudziestu towarzyszy z ochroniarzami. Po koncercie na bankiecie podszedł do mnie towarzysz Mielczarek i powiedział: „Mamy wspaniałą młodzież, szkoda, że będziemy musieli ją zniszczyć”. Poczułem się nieswojo. Ale teatru jeszcze nie zamknęli. Zbliżał się rok 1980.
Koniec karnawału
Stan wojenny zastaje Kaczmarskiego we Francji. Wchodzi w skład założonego tam Komitetu Solidarności z „Solidarnością” i zagrzebuje się na kilka tygodni w papierach. Niektórzy jego wielbiciele uznają, że stchórzył. Ich zdaniem powinien być w Polsce na barykadach. Przez megafon wyśpiewywać protest songi. Pisać, drukować i rozrzucać ulotki. Obrażeni wielbiciele pozbyli się z trudem zdobytych jeszcze niedawno nagrań idola. Darują mu winy dopiero, kiedy zacznie współpracę z radiem Wolna Europa.
– Ja nie mam sobie nic do zarzucenia – zapewnia Jacek Kaczmarski. – Zostałem, bo było oczywiste, że trzeba coś utworzyć we Francji. Sewek Blumsztajn czy Mirek Chojecki rychło się zorientowali, że ja do papierów się nie nadaję i wysłali mnie z gitarą na objazd Francji. Do związkowców, a później w świat.
– Kiedy znaleźliśmy się w grudniowym potrzasku, on był wówczas siłą napędową dla wielu działań – wspomina Mirosław Chojecki, działacz „Solidarności” w latach osiemdziesiątych. – Byliśmy bez jakiejkolwiek znajomości tego, co się dzieje w Warszawie. Mimo to jakoś trzeba było sobie radzić. On miał znakomitą umiejętność nawiązywania kontaktów.
Kaczmarski od 1984 roku rozpoczął pracę w Radiu Wolna Europa. Zajął się redagowaniem informacji napływających z kraju. Co tydzień też przygotowywał swój autorski program. Po sześciu latach przyjechał do Polski na swój pierwszy koncert. Przez cztery kolejne lata jeszcze wielokrotnie koncertował i nagrywał w kraju. W 1995 wyemigrował do Australii.
Zniszczona zbroja
Pierwszy program Jacka Kaczmarskiego w wolnej Polsce – „Wojna postu z karnawałem” – w 1992 roku podzielił jego dawnych zwolenników na wrogów i przyjaciół. Część odbiorców i krytyków uznała ten program za antykościelny. Odpowiadając na te zarzuty, Kaczmarski wykręcał się opowiastkami filozoficznymi. Kluczył. Złośliwi komentowali: Rozpił się i nie panuje nad sytuacją. Inni byli bardziej wyrozumiali: Kilka lat poza krajem pozbawiło go wyczucia Polski. – Postanowiłem, że pierwszy program w wolnej Polsce będzie historyczno-egzystencjalny, a nie zwycięsko-patriotyczny – mówi dziś Jacek Kaczmarski. – I moim zdaniem był to kolejny przełom w moim dojrzewaniu artystycznym. Uświadomiłem sobie też, że moje dojrzewanie artystyczne w jakimś stopniu związane było z przełomami politycznymi w Polsce. Dopiero po wyjeździe do Australii zdałem sobie sprawę, że przez całe życie albo byłem niesiony wydarzeniami, albo reagowałem na wydarzenia.
Zaprzecza, jakoby wyjeżdżał do Australii obrażony na Polskę. Planował osiedlenie się tam już w 1988 roku. Chciał kraj „u dołu globusa” potraktować jako wielką pracownię. Rozpoczął leczenie z alkoholizmu. Bał się, że jeśli zostanie w kraju, presja życia politycznego i krąg znajomych wtopią go w alkoholowe uzależnienie i spazmatyczne dni pozbawione refleksji. Chciał po raz kolejny zerwać z etykietą barda. Kopał, gryzł, kiedy go tak nazywano w połowie lat dziewięćdziesiątych.
Zamieszkał w australijskim Perth z rodziną. Ale początki, choć były idylliczne, jak mówi Kaczmarski, zaczęły przemieniać się w nieporozumienia. Jego żona przygodę z Australią chciała potraktować po mieszczańsku. Tymczasem życie wymagało pieniędzy, które się skończyły. Bard poszedł na półroczny „socjal”. Ciągle też chciał tworzyć i przyjeżdżać z tym, co napisał w „pracowni”, na sprawdzian do Polski. W jakiś czas później rodzinna idylla się rozpadła.
Progamy, z którymi w drugiej połowie lat 90. przyjeżdżał do Polski, miały i wiernych słuchaczy, i krytyków. Już jego program zaprezentowany publiczności tuż przed wyjazdem do Australii, „Pochwała łotrostwa”, spotkał się z chłodnym przyjęciem. Pisano, że „niewiele wykracza ponad przeciętność”. Kilka książek prozatorskich, które powstały w Australii, też nie zyskało wielu czytelników. Natomiast olbrzymią popularnością cieszył się wydany w 1998 roku zbiór jego wierszy, pieśni i ballad „A śpiewak także był sam”, powstałych w ciągu ponad dwudziestu lat twórczości.
Błędny rycerz
Powroty Kaczmarskiego to kolejne koncerty w Polsce dla wielbicieli, którzy go zaakceptowali po australijskiej przemianie. To kolejne nagrania starych i nowych utworów. Powroty Kaczmarskiego to również wybory polityczne. Kaczmarski nie ukrywa, że jego sympatie leżą po stronie Unii Wolności. Tam ma kolegów, z którymi dorastał. Politycznych idoli i guru. Podczas kolejnej wizyty, w 1998 roku, zaskoczył grono swoich zwolenników i przeciwników. Przystąpił do Ruchu Świadomej Tolerancji, organizacji animowanej przez współpracownika tygodnika „NIE”. W tezach, które miały być rozlepione m.in. na drzwiach warszawskiej katedry, Kaczmarski postulował, legalny dostęp młodych ludzi do miękkich narkotyków, „ponieważ tłamsi ich szara rzeczywistość”. Zalecał dzieciom kontestowanie autorytetu rodziców. A warszawskiej młodzieży szkolnej – strajk. W kilka dni później wycofywał się z pomysłu. Dziś zapewnia, że każdy ma jakieś ślepe uliczki.
– Ta jego „akcja tolerancji” była jakimś skrajnym idiotyzmem. I to na kilka dni przed promocją książki – mówi Adam Borowski, wydawca zbioru utworów Kaczmarskiego „A śpiewak także był sam”. Doszło między nami do potwornej awantury. Uznał wówczas, że popełnił błąd. Ale to już podważyło nieco moje do niego zaufanie.
– Miał wystąpić z koncertem w naszej redakcji – wspomina naczelny „Tygodnika Solidarność” Andrzej Gelberg. – Kiedy się ludzie dowiedzieli o jego wyczynach, wielu odmówiło przyjścia na koncert. Byli też tacy, którzy mówili, że przyjdą, ale tylko po to, by mu dać w gębę. W końcu Jacek odwołał swoje gadania, przeprosił publiczność i dał znakomity koncert.
Medal za służbę
Kolejny etap podziału na zwolenników i przeciwników barda nastąpił w 2000 roku. Kaczmarski przyjął Krzyż Kawalerski OOP nadany mu przez Aleksandra Kwaśniewskiego. „Bard Solidarności” oburza się na określenie odznaczenia „medalem za służbę”, za porównanie przyjęcia medalu z michnikowskim „od… się od generała”. Mówi: – Kiedy zadzwonili do mnie z Kancelarii Kwaśniewskiego i zapytali, czy przyjmę medal, to nie miałem żadnych wątpliwości, że przyjmę. Występowałem przeciwko systemowi komunistycznemu. Walczyłem o to, by był normalny kraj. A w wolnym kraju wola wyborcy jest święta. Cokolwiek się myśli o Kwaśniewskim, to jest to prezydent tego kraju. A ja jakieś tam osiągnięcia mam. Więc należy mi się uznanie. Podczas wręczania medalu doszło do pewnej manipulacji.
Dowiedziałem się, że dostałem medal nie za swoje osiągnięcia, ale za osiągnięcia w działalności w ZSP, w którym nigdy nie byłem. Zdecydowałem się jednak na przyjęcie medalu z pełną świadomością, bo chciałem powiedzieć młodym ludziom, którzy mi wierzą, że jest to ich państwo i demokratycznie wybrany prezydent.
– Medal, jaki otrzymał, uważam za jego prywatną sprawę – mówi wieloletni przyjaciel Kaczmarskiego, kompozytor i pieśniarz Przemysław Gintrowski. – Jeśli sumienie Jackowi na to pozwala, to jego sprawa. Ja nie jestem jego sumieniem. Sam zresztą przy tej okazji zostałem wrobiony. Nie wiem, czy Jacek o tym wiedział czy nie, ale braliśmy udział w koncercie dla uczczenia rocznicy ZSP dla różnych towarzyszy z SLD.
– Jacek, jak wynikało z jego tekstów, walczył o prawdę – mówi były przyjaciel Kaczmarskiego Adam Borowski. – Przyjmując medal od Kwaśniewskiego i dając koncert z okazji pięćdziesięciolecia ZSP, wpisał się w kłamstwo. Pomijając inne aspekty tego wydarzenia, to przecież kłamstwem jest, że ZSP ma 50 lat.
– Ja nie miałem żadnych złudzeń wobec Jacka – mówi Andrzej Gelberg, w podziemiu wydawca kaset z nagraniami Kaczmarskiego. – To świetny poeta, ale jego wybory życiowe stoją w istotnej opozycji wobec tego, co tworzy. Kiedy poszedł do Kwaśniewskiego po blachę, powiedziałem: tego już za dużo. Zerwałem z nim przyjaźń. Widać ta blacha ma dla niego większą wartość niż stare przyjaźnie.
Dałeś mi Panie zbroję
Dawny kuł płatnerz ją
W wielu pogięta bojach
Wielu ochrzczona krwią
W wykutej dla giganta
Potykam się co krok
Bo jak sumienia szantaż
Uciska lewy bok
Lecz choć zaginął hełm i miecz
Dla ciała żadna w niej ostoja
To przecież ważna rzecz
Zbroja
Mateusz Wyrwich
"Życie", 8 VI 2001r.
Nadesłał: Jacek Pechman