Wielki Kaczmarski – napisał „Czas Krakowski”. Fenomen Kaczmarski – dał tytuł na całą kolumnę „Obserwator Wielkopolski”. Megaloman w salonie – ocenił „Tygodnik Gdański” (w tym samym „Tygodniku”: Przykro mówić gwieździe, że mowa jego przypomina balon. Nadmuchiwany).
Komu zaufać?
Towarzyszyłam Jackowi Kaczmarskiemu w jego pierwszym po stanie wojennym tournee po kraju. Trudno mi napisać cokolwiek o artystyczno-muzycznej stronie koncertów i mogę tylko powtórzyć za recenzentami, że bardzo wysoko oceniano akompaniament koncertującego po latach w Polsce Zbyszka Łapińskiego. Wspomniany „Czas Krakowski” podkreślał również sugestywną recytację Stanisława Elsnera Załuskiego, który w połowie występu Kaczmarskiego czyta jego poemat „Lot, czyli epitafium dla emigrantów”. (To epitafium trwa dokładnie dwanaście minut. Jedyne dwanaście minut, kiedy Kaczmarski może się rzucić na fotel albo na krzesło – w wędrownych garderobach nie zawsze jest się na czym położyć – I w przerwie dwu, trzygodzinnego koncertu posiedzieć trochę samotnie, nieobecny, z przymkniętymi oczyma i wyrazem bólu na twarzy). Pojechałam w ten objazd (Kraków, Wrocław, Olsztyn, Gdańsk, Poznań, Lublin, Warszawa) żeby zobaczyć, czy w Polsce, która przeszła przez 13 grudnia, przez rozpacz, beznadziejną niewiarę, rozpad moralny i etyczny i dezintegrację społeczną, kogokolwiek obchodzi jeszcze Źródło, czy komukolwiek potrzebna jest Zbroja. Kaczmarski pisze wiersze kasandryczne: o nędzy człowieczej, o ludzkim występku, o ludzkiej słabości i o występkach całych narodów („Jałta”, „Katyń”, „Czerwony autobus”, „Limeryki”). Świat jego poezji jest okrutny, męski, bezwzględny. Nie ma w nim grzeczności, układów, kompromisów. Nie ma kłamstwa i nie ma eleganckich układów pod adresem odbiorcy. Ale w tym okrutnym świecie zbudowanym przez Człowieka rosną małe, wątłe roślinki wartości moralnych, etycznych, które właśnie syntetyzuje „Zbroja” – jeszcze nie wszystko stracone, jeszcze jest nadzieja, choć trzeba być świadomym, że czeka nas ciemność i zatrata. W pewnym sensie jest Kaczmarski poetą religijnym, poetą Wiary. Nie jest mu obojętne, jak każdy z nas spędzi czas na ziemskim padole. Ale – czy to jeszcze obchodzi młodych ludzi w Polsce? Czy ich w ogóle interesuje polityczne przesłanie Kaczmarskiego, owo bezkompromisowe odkrywanie Zła w każdym kłamstwie, w każdej próbie manipulowania masami ludzkimi, w deformowaniu sensu, pojęć i słów? Co to ma za znaczenie dla pokolenia 1990, które zajęte jest już (albo będzie za chwilę) wyłącznie zdobyciem wizy na Zachód i drobnym handlem na ulicach Berlina? Pojechałam na tournee żeby sprawdzić, czy młodzi ludzie w Polsce chcą, by im poeta mówił o sławie i infamii, o wierze i nadziei, o traktacie moralnym i o dziejach honoru.
Oto ta relacja
Były w trakcie tego tournee koncerty bardziej i mniej udane, były także całkiem nieudane (z punktu widzenia samych wykonawców). Zdarzyło się w hali Oliwii, że Jacek przerwał „Obławę” po pierwszej zwrotce. W Olsztynie jeden występ odwołano, w Szczecinie przełożono na następny dzień. W Gdańsku doszło do histerycznych scen na prestiżowym spotkaniu w restauracji „Staromiejska”. Było już po trzygodzinnym koncercie, po godzinnym rozdawaniu autografów, prawie północ. Jacek piekielnie zmęczony, pół żywy, zgodził się spotkać w „Staromiejskiej” i porozmawiać z publicznością – ale ta publiczność nie chce spotkania ani rozmowy, tylko żąda by ją piosenkarz ubawił. Nie kupili biletów na koncert, tutaj ma dać im koncert. Ma im śpiewać i koniec. A skoro nie chce i do tego dodaje, że traktuje tę trasę koncertową jako pożegnanie z występami, naraża się na pytania: A w Ameryce będziesz śpiewał? – niby, że za dolary. Kaczmarski, rzeczywiście w złej formie, odpowiada bez sensu, prowokuje jeszcze większą agresję. Chaos, awantura, krzyki, pretensje. Wychodzimy z poczuciem ogromnego niesmaku. Następnego dnia nasza ekipa przypomina sobie niektóre momenty (Jestem lepszym poetą od pana – jęczał rozdzierająco jeden z gości) i zaśmiewamy się do łez w samochodzie-furgonetce, który służy do przewozu ludzi i aparatów nagłaśniających, płyt i taśm i dwóch gitar (gdyby się jedna zepsuła) a nocami – jako ruchoma sypialnia dla Jacka i Staszka. Bo tego dnia koncert jest z kolei niezwykle, niesamowicie udany. Kamień spada z serca wszystkim, a głównie organizatorom (Agencja „Helikon” z Krakowa). Potem jeszcze kilka razy będą chwile straszliwego załamania, takie chwile, kiedy się wydaje, że Jacek już nigdy nie wyjdzie na scenę, już nie będzie w stanie niczego zaśpiewać, już nie zniesie ani jednej rozmowy i ani jednego kontaktu z tłumem. Wygląda na to, że przełamując się w końcu i startując od nowa oddaje im – publiczności – pół życia. Ale z kolei sam też nie może żyć bez nich, bez tych owacji na stojąco, długich, wielominutowych, bez tych wpatrzonych, często zapłakanych twarzy, bez ich okrzyków, żeby wrócił, żeby śpiewał, żeby znów wziął gitarę do ręki. Góra i dół, upojenie sukcesem i kompletne załamanie w obawie przed klęską, radość porozumienia z nimi i obawa, czy ono się sprawdzi także następnego dnia. To jest właśnie ten objazd, ta trasa, to spotkanie po dziewięciu latach. To jest cena, jaką Jacek musi zapłacić za sukces i za owacje. Nie jest to po prostu mądry piosenkarz, idol pokolenia. Jest to wyraziciel treści, którymi żyje naród w całym swoim przekroju („Obserwator Wielkopolski”). Nigdy nie widziałem Kaczmara na żywo – jestem młodszy dokładnie o tyle lat, ile trwała jego emigracja. „Obława” – i niemal histeryczny krzyk tłumu! Nikomu już nie przeszkadzało, że się mylił, gubił tempo. „Mury” śpiewaliśmy już wszyscy. Jeszcze tylko „Zbroja” – i już po koncercie. Owacja, jakiej ta hala nie widziała od lat, a ja nie widziałem nawet na koncertach młodzieżowych idoli rocka… Chciałbym, by moje pokolenie miało takiego idola, by był nim mój rówieśnik. Lecz czuję, że porwał nas Jacek i konkurować z nim nie sposób. Jesteś nasz, bez względu na to, gdzie. Twój fan. („Gazeta Festiwalowa” XXVI Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie). Kaczmarski koncertował (na specjalne zaproszenie) w rozmaitych środowiskach. Na przykład w jednostce wojskowej. Albo w więzieniu na Montelupich w Krakowie (śpiewał tam między innymi „Mury”, a więźniowie, w tym ciężcy recydywiści, wypytywali go, jak ocenia Polskę po ostatnich politycznych przełomach). W Olsztynie wziął udział w radiowej audycji na żywo i odpowiadał na telefony słuchaczy. W Warszawie koncertował na rzecz dzieci upośledzonych. Telewizja nadała transmisję (nudną, w ogóle nie odtwarzającą nastroju sali, być może nie daje się tego zrobić), kilkanaście albo może kilkadziesiąt pism wydrukowało wywiady (w końcu wszystko się powtarzało w tych wywiadach, co można każdorazowo wymyślić nowego?). Za dużo ludzi kręciło się bez przerwy koło niego. Od samego odpowiadania na pytania i rozmawiania można było zwariować. W każdym mieście meldowały się setki znajomych, kolegów, byłych kolegów. Przy wejściach do garderoby trzeba było stawiać rodzaj straży porządkowej. Po każdym koncercie na podpis czekały tysiące chętnych. Pojawiły się setki chyba nielegalnych, czyli wykonanych bez wiedzy artysty, wydawnictw, kaset, reprintów, fotografii w formie pocztówki z przygotowanym miejscem na podpis. Na jednej Jacek jako kilkuletni chłopiec z główką śmiesznie owiniętą chusteczką, na innej – nie wiedzieć czemu – małpa (goryl) pod drzewem i, rzecz jasna, miejsce na autograf. – Podpiszesz na małpie? (po koncercie na Uniwersytecie Warszawskim). Ale – być może takie albo podobne rzeczy zdarzają się na wszystkich koncertach, wszystkim artystom, na każdej trasie.
Żadnych awantur
Fenomen Jacka Kaczmarskiego polega na tym, że na te koncerty przychodziła głównie (choć nie jedynie) młodzież w wieku 13-18 lat. (Trochę starsza na KUL-u w Lublinie, oczywiście w warszawskiej „Riwierze”, na Uniwersytecie i w Sali Kongresowej w Warszawie). Nigdy Kaczmara poprzednio nie widzieli. Znali go z kaset i audycji RWE. Zasiadali w wielotysięcznych halach. Czekali na sygnał. Jacek wychodził, kłaniał się, brał gitarę. Zbyszek zasiadał przy fortepianie. Od tego momentu rozpinała się jakaś niewytłumaczalna, nieopisywalna nić pomiędzy nimi a widownią. Żadnych Awantur, żadnej zadymy, żadnych wrzasków. Ci młodzi ludzie najczęściej siedzieli spokojnie w swoich krzesłach, hipnotycznie wpatrzeni w oświetloną scenę. Część powtarzała za śpiewakiem słowa piosenek. Część tylko bezgłośnie poruszała wargami. Oni znają tę piosenki na pamięć. Także te, które napisał na emigracji. Także te, które śpiewał w końcu lat siedemdziesiątych. Ta poezja, tak jednoznaczna w wyborach wartości politycznych i moralnych jest widocznie dla nich ważniejsza niż anarchistyczne teksty albo bezmyślne skandowanie pozbawionych znaczeń rytmów. A więc może źródło wciąż bije?
Alina Grabowska
"Po Prostu" nr 22, 1990r.
Nadesłała: Michał Stanek
Przepisała: Szaman