To, co dla publiczności było narodową ikoną walki z komuną, dla Jacka było symbolem jego niezrozumienia i osamotnienia. A jednak mimo cierpień Jacek potrafił pogodzić rolę narodowego barda i wysublimowanego poety, choć nieraz widzieliśmy u niego z tego powodu rozpacz.

Ta hiobowa wieść zastała nas w Gdańsku. Jacek Kaczmarski zmarł w szpitalu – odległym o kilkaset metrów od naszego rodzinnego domu – na gdańskiej Zaspie. Rodzinne spotkanie, święta i my dwaj osłupieni i osieroceni. Nie tylko my. Nasze telefony komórkowe co chwila odbierają SMS-y od wszystkich tych, którzy na twórczości Jacka wyrośli. Cała generacja dzisiejszych trzydziesto-, czterdziestolatków jest dziś w żałobie, choć życie płynie dalej. SMS-y o treści: “O Boże, odszedł Jacek”, “Żałoba i megadół” albo “Każdy Twój wyrok przyjmę twardy” przeplatały się z wielkanocną cepelią tych, którzy jeszcze nie wiedzą, lub tych, dla których śmierć Jacka nie jest niczym istotnym, w rodzaju: ” Sto mazurków i królików, pełen koszyk smakołyków..” Już wiemy, że nam, przedstawicielom pokolenia stanu wojennego, te święta miną pod znakiem Jacka, że nieodparcie staną przed oczyma obrazy.

Budujcie Arkę przed potopem

Rok 1981 – Przegląd Piosenki Prawdziwej w gdańskiej Olivii. Apogeum solidarnościowego karnawału. Na scenie roi się od świeżo nawróconych artystów-antykomunistów, którzy licytują się, kto mocniej przywali komunie. Tłumy przyjmują to owacją. Jacek, który już w 1974 roku napisał “Obławę” według Włodzimierza Wysockiego i w ten sposób w wieku lat siedemnastu rozpoczął opozycyjną twórczość i występy, nie śpiewa pod publikę ani ku pokrzepieniu serc. Rzuca profetycznie:

“Budujcie arkę przed potopem, (…)
zostawcie kłótnie swe na potem,
wiarę przeczuciom dajcie raz.
Budujcie arkę przed potopem,
zanim w końcu pochłonie was”

jakby obsadzał siebie w roli bohaterów swoich pieśni “Stańczyka” i “Kasandry” na próżno alarmujących o zbliżającej się katastrofie, lekceważonych, niesłuchanych. Ten festiwal był zapowiedzą twórczego dramatu Jacka, który nie opuścił go już do końca życia. Jego przenikliwość, intelektualna subtelność i nieokiełznana wyobraźnia były propozycją zbyt wyszukaną dla ludzi, którzy widzieli w nim jedynie barda z solidarnościowych barykad śpiewającego o tym, że “Mury runą”. Pieśń kończy się frazą, że “mury rosną, a śpiewak zawsze jest sam”. “Mury”, których wykonanie wymuszała na nim publiczność pod koniec jego koncertów, stały się symbolem jego niezrozumienia i osamotnienia. A jednak mimo cierpień Jacek potrafił pogodzić rolę narodowego barda i wysublimowanego poety, choć nieraz wiedzieliśmy u niego z tego powodu rozpacz.

Jaja w kraju nie wyjęte

Stan wojenny zastał Jacka we Francji. Gdy sezonowi antykomuniści z Przeglądu Piosenki Prawdziwej zamilkli, Jacek wykrzyczał cały swój bunt. Każda kaseta z koncertu Jacka z Sydney, Johannesburga, Toronto czy Chicago przeszmuglowana do kraju stawała się wydarzeniem, taśmą matką, z której w warunkach i technologiach urągającym dzisiejszym standardom jakości dźwięku, powielano tysiące kopii. Tak wybuchł fenomen fascynacji twórczością Jacka, do tego stopnia, że niektóre podziemne pisma nosiły tytuły zaczerpnięte z refrenów jego tekstów, choćby “Mury runą” czy ukazujące się we Wrocławiu “A źródło wciąż bije”.

Spędzaliśmy całe noce na odszyfrowywaniu nieczytelnych fragmentów piosenek, na dobieraniu odpowiednich akordów. To dzięki Jackowi tysiące młodych ludzi w Polsce chwyciło za gitary. My także szarpaliśmy struny, choć nigdy wcześniej nie przyszłoby nam to do głowy. Śpiewanie Kaczmara oznaczało bunt przeciw rzeczywistości stanu wojennego, a wykonywanie go publicznie – w górskich schroniskach, na obozach, przy ognisku, na pielgrzymkach, akcjach protestu – było realną formą walki z systemem. Bezpieka świetnie zdawała sobie z tego sprawę. Przy każdej rewizji konfiskowała nam jego wiersze i piosenki. Po kolejnym przeszukaniu jeden z nas (Jarek) okleił krajowy reprint paryskiego wydania tekstów Jacka okładką z książki oficjalnego obiegu autorstwa Witolda Tyrakowskiego “Traperzy nauki”. Zabieg odarcia ze skóry Bogu ducha winnej książki sprawił, że bęcwały z bezpieki, choć wertowały zbiór piosenek Jacka dały się nabrać, dzięki czemu mamy go do dziś.

Skłócony naród, król niepewny, szlachta dzika

Kaczmarski był nie tylko naszym buntem, był też naszą inspiracją. Tak jak nie dało się zrozumieć przesłania programu “Raj” bez wnikliwej lektury Starego Testamentu, nie dawało się zrozumieć programu “Muzeum” bez dotarcia do każdego historycznego obrazu, który był dla Kaczmarskiego kanwą tekstu. W ten sposób Jacek uwrażliwił nas na tę dziedzinę zainteresowań. Takie obrazy jak np. “Wiosna 1905 r.” według Masłowskiego, “Somosierra” według Michałowskiego czy “Czerwony autobus” według Linkego znamy w każdym detalu. Nasza dociekliwość poszła tak daleko, że przyłapaliśmy Matejkę na niekonsekwencji. W “Raporcie ambasadora”, który jest poetyckim opisem protestu posła Tadeusza Rejtana wobec pierwszego rozbioru Polski zatwierdzonego na Sejmie 1773 r., pewien młodzieniec wymachuje trójbarwną wstążką – symbolem zrewoltowanej Francji. Jak wiadomo, do burbońskiej błękitno-białej flagi Wielka Rewolucja dodała kolor czerwony. Stało się to jednak szesnaście lat po zilustrowanym przez malarza wydarzeniu. Kiedy dotarliśmy wreszcie do Monachium, gdzie mieszkał i pracował Jacek, triumfalnie obwieściliśmy mu o naszym odkryciu. Nie krył zachwytu.

Pozytywna szajba wobec wszelkich odniesień do Kaczmara działała na nas tak mocno, że jeden z nas (Jacek) będąc w Anglii, specjalnie pojechał do National Gallery w Londynie, by obejrzeć jeden tylko obraz – “Ambasadorów” Hansa Holbeina młodszego – nęcący opisaną przez Jacka w piosence niezwykłą optyką. (Chcecie sprawdzić o co chodzi? Sprawdźcie, a wówczas pojmiecie stosunek Kaczmara do śmierci, która w tę Wielkanoc przyszła i do niego).

Co Ty tam robisz jeszcze na zachodzie?

Jako pierwszemu z nas udało się dotrzeć do Kaczmara Jarkowi. Było to w 1986, roku specyficznym. W kraju opór “Solidarności” przygasał. Pogłębiał się marazm i poczucie beznadziei. Po latach emigracyjnych tournee pełnych sukcesów na wszystkich kontynentach z wyjątkiem Antarktydy Jacek osiadł w Monachium. W polskiej sekcji Radia Wolna Europa miał swój autorski program “Kwadrans Jacka Kaczmarskiego”. Czuliśmy, że apatia panująca w kraju podważa jego wiarę w sens tego, co robi. Czuliśmy, że tę wiarę przywracają mu spotkania z ludźmi z Polski. W grupie monachijskiej przyjaciół dał nam prywatny koncert, który utrwaliliśmy na taśmie. Czasem zdarzało się, że pomylił wersety albo zapomniał słowa, natychmiast mu je podrzucaliśmy. Kiedy odstawił gitarę, z wyraźnym podnieceniem powiedział: – Kurcze, oni znają na pamięć wszystkie moje teksty!

I on, i my wiedzieliśmy, że jego poezja adresowana jest do takich, jak my, młodych ludzi z kraju. Dusił się już w emigracyjnym sosie. Opowiadał, jak witał go przewodniczący Polonii w jakimś australijskim mieście: “Panie Kaczmarkiewicz, Polonia jest z Pana dumna. Pańskie nazwisko jest tu powszechnie znane”. Po jednym z koncertów podeszła uduchowiona starsza pani: “Panie Jacku ja pana uwielbiam, bo Pan tak charczy, dyszy i pluje. Pan jest dla mnie pierwszy po Koconiu”. Te anegdoty Jacek opowiedział nam podczas innego suto zakrapianego wieczoru, na którym najwyraźniej pragnął zrzucić z siebie uwierający gorset narodowego barda. Uwielbiał knajackie, a nawet obsceniczne piosenki. Wówczas było w nim coś z Witolda Gombrowicza czy Andrzeja Bobkowskiego. Śpiewał wtedy teksty Stanisława Staszewskiego, Grzesiuka, Dylana, Brassena oraz własne, w tym “Pijanego poetę”:

“Pijany poeta ma za złe, że klaszczą, że patrzą na niego ciekawie
Że każdy mu nietakt łaskawie wybaczą, poeta wszak wariat jest prawie
(…) A oni się wtedy po cichu rozzłoszczą, że nie dba, gdy
w krąg jego siedzą,
Lecz czegoś mu jednak naprawdę zazdroszczą, lecz czego
zazdroszczą, nie wiedzą”

Zrobiliśmy z tego koncertu unikatową, niskonakładową kasetę “Pijany poeta, czyli Jacek Kaczmarski inaczej”. Podziemna polityczna poprawność zawyła, ale Jacek był zachwycony, że wreszcie udało mu się obsikać własny pomnik.

Powrót sentymentalnej panny “S”

4 maja 1988. Strajk w Stoczni Gdańskiej. Zakład odcięty jest od miasta i otoczony przez kordony ZOMO. Jeden z nas (Jacek) o trzeciej nad ranem wraz z grupą strajkujących postanawiają dokuczyć milicji, wyśpiewując, wręcz wykrzykując jej prosto w twarz piosenki Kaczmarskiego. I oto następuje rzecz zdumiewająca, pod mur jak pod scenę schodzi się widownia złożona z uzbrojonych po zęby zomowców na szerokości kilometra obstawiających Stocznię. Nienawiść ustępuje miejsca zasłuchaniu, a złośliwy zamysł, by podenerwować milicjantów, zamienia się w koncert z ich udziałem.

“Rozbrojenie” zomowców poezją Kaczmarskiego było symboliczną zapowiedzią nadchodzącego przełomu w Polsce. Po roku odbyły się kontraktowe wybory. Dwa lata potem, w maju 1990 roku, Jacek przyjechał do kraju na pierwsze po dziewięciu latach tournee. Bał się go potwornie. Bał się wszystkiego – niezrozumienia, odrzucenia, pustych sal. Niepotrzebnie. Witano go jak wieszcza i słuchano jak wieszcza. Jacek cały czas szukał artystycznego komentarza do rzeczywistości. Choć nasze pokolenie nadal wielbiło go przede wszystkim za stare piosenki, zyskiwał nowych odbiorców. Wszyscy oni okazywali mu swoją solidarność, gdy Jacek toczył pełną godności walkę z rakiem krtani. Perfidny los odebrał Jackowi jego medium – głos. To tak, jakby malarzowi odebrano wzrok, a kompozytorowi słuch. Bo siła poezji Jacka wyrażała się w ekspresji jej autorskiego i wokalnego wykonania. Byliśmy zdumieni, gdy okazało się, że znalazł odbiorców wśród naszych dzieci. Nasi synowie urodzeni już w demokratycznej Polsce (roczniki 1989, 1991) słuchają go i śpiewają “Bajkę o głupim Jasiu” z cyklu “Baśnie z dzieciństwa”. Czy w ostatniej zwrotce odnajdą natchnienie, które wiodło ich ojców przez całą dekadę lat osiemdziesiątych:

“Głupi Jasiu, Głupi Jasiu
Rozumiałeś mowę ptasią
Ale więcej już rozumiesz dziś:
W baśniach śpią prawdziwe dzieje;
Woda Życia nie istnieje,
Ale zawsze warto po nią iść.”

Wrócę, gdy zacznie się dzień!

Jako ostatni widział Kaczmara i rozmawiał z nim krótką chwilę Jacek. Było to w lutym, w przerwie występu Comedie Francaise w gdańskim Teatrze Wybrzeże. Kaczmar był prawie nieobecny. Było widać, że cierpi. Odchodził. Sam. Nawet w tym momencie śpiewak musiał i chciał być sam. Odszedł bez pożegnania, wiedząc, że już wcześniej się z nami pożegnał:

“Pamiętajcie wy o mnie co sił! Co sił!
Choć przemknąłem przed wami jak cień!
Palcie w łaźni, aż kamień sie zmieni w pył –
Przecież wrócę, gdy zacznie się dzień!”

Ten dzień zaczął się nazajutrz po jego śmierci. Ta śmierć bowiem, jakkolwiek tragiczna, w jego wypadku jest zarazem głęboko oczyszczająca. Jest wyzwoleniem z cierpienia, które odebrało mu głos, wyzwoleniem z ósmego kręgu, w którym nie ma już nic, i wyniesieniem do narodowej legendy.

To wspomnienie z całą świadomością napisaliśmy razem. Nasze wybory po 1989 roku diametralnie się różnią – Jacek jest dziś politykiem Ligi Polskich Rodzin, wiceprzewodniczącym sejmiku pomorskiego, Jarosław – dziennikarzem “Gazety Wyborczej”. Choć tak odmiennie oceniamy ostatnie piętnaście lat w Polsce, choć głosujemy zawsze na kogoś innego, to jednak razem śpiewamy piosenki Jacka Kaczmarskiego, a dziś wspominamy Jacka z dojmującym poczuciem, że w równym stopniu osierocił nas obu.

Bracia Jacek i Jarosław Kurscy
"Gazeta Wyborcza" nr 87 (wyd. warszawskie), 13 IV 2004r. s. 4-5.

PS. Śródtytuły są wyimkami z tekstów Jacka Kaczmarskiego