Prawie 300-stronicowa książka poety, pieśniarza, legendy kultury alternatywnej, po Sierpniu ’ 80 okrzykniętego mianem barda „Solidaności”, jest, najkrócj mówiąc, autobiograficzną powieścią z kluczem. Sarkastyczna, gorzka, trochę nieprzyjemna, ale też ironiczna i momentami groteskowa.

– Ludzie, którzy słuchali moich piosenek, często zarzucali mi, że jest w nich mało mnie, że wciąż chowam się za sztafaż historyczny i rozważania o kulturze. Postanowiłem więc poszukać innej formy. Poza tym chciałem się oczyścić z niepokojów i dyskomfortu, jakie niesie za sobą status osoby publicznej. Pracując nad tą książką, miałem dużą frajdę z oglądania swojego życia z zewnątrz. To był także rodzaj autoterapii. Po jej napisaniu poczułem się wolny – powiedział Jacek Kaczmarski podczas promocji swojej powieści „Autoportret z kanalią”.

Jej akcja zaczyna się na studiach w latach 70., a kończy na emigracji we Francji po wprowadzeniu stanu wojennego. Przewijają się przez nią studenci i profesorowie, działacze opozycji, twórcy drugiego obiegu, znane postaci solidarnościowej – i nie tylko – emigracji, wiele kobiet.

– Większość historii opisanych w książce przeżyłem albo ja, albo moi znajomi, ale są to dzieje postaci fikcyjnej. To taka gra z samym sobą. Rodzaj „lewej”, zafałszowanej autobiografii – mówił Jacek w wywiadzie dla „SM”. Pisząc tę książkę starałem się wykorzystać doświadczenia kilkunastu lat własnego życia do opisania stanu świadomości młodego człowieka, który w zawirowaniu historii znalazł się w sytuacjach przerastających go.

Bohater, Daniel Błowski, porte parole autora, jest w powieści przyjacielem pojawiającego się pod własnym nazwiskiem Jacka Kaczmarskiego. Obaj czerpią z życia pełnymi garściami.

Kaczmarski bezlitośnie obnaża często intymne szczegóły życia bohaterów. Ich słabości, brak moralnego kręgosłupa, pociąg do alkoholu i kobiet, koniunkturalne podejście do życia. Nie oszczędza nikogo. Najmniej siebie.

– Autocenzura włączała się u mnie tylko wtedy, gdy obawiałem się kogoś skrzywdzić. W mojej książce można domyślić się prototypów postaci. Nie chciałem się z nikim rozliczać, to miało urealnić opisywaną rzeczywistość.

Zapytany podczas spotkania promocyjnego, czy nie boi się, że po lekturze książki pryśnie jego mit, przez co może stracić część słuchaczy, odpowiedział, że na takich słuchaczach mu nie zależy.

Dziecko szczęścia

Od dziecka chowany był na artystę. Nie pisarza, malarza czy muzyka konkretnie, ale właśnie artystę. Z czasem sam miał zdecydować, jaką formę wyrazu wybierze. Na razie wspierani przez babcię rodzice, oboje artyści plastycy, stosowali wychowanie przez sztukę. Starali się by grał na fortepianie – czego nie lubił – dużo czytał, oglądał obrazy.

– Prawie nie miałem zabawek – powie później w jednym z wywiadów.

Z tego okresu pozostała mu wrażliwość na swiat w przetworzonej formie – literaturę, malarstwo, muzykę – który z czasem stanie się główną inspiracją jego twórczości. Z kolei dziadek, przedwojenny komunista, wpajał mu od dziecka, że należy bronić słabszych.

– Moje późniejsze zaangażowanie w obronę pokrzywdzonych, koncerty na rzecz KOR, to był impuls z dzieciństwa. Jeden z moich pierwszych utworów, „Starzy ludzie w autobusie”, powstał z takiej właśnie inspiracji.

Rodzice zajęci swoimi sprawami zawodowymi nie bardzo mieli czas dla syna. Widując się z nim rzadko, Jacek pisał dla nich wiersze i opowiadania, relacjonując w nich, co się z nim dzieje. Potem zaczął do tego dokładać muzykę. Wcześnie sięgnął również po poważniejsze formy. Zainspirowany powieścią Sienkiewicza – „Krzyżacy” w wieku 11 lat napisał poemat „Bitwa pod Grunwaldem”. W 1973 roku fragment jego nadesłanej na konkurs prozy opublikowało „Życie Literackie”. Ciągle jednak nie mógł się zdecydować co będzie robił w życiu. Zdając do liceum im. Żmichowskiej, wybrał klasę o profilu matematycznym, bo do niej właśnie wybierała się dziewczyna, w której był akurat beznadziejnie zakochany. Niewiele brakowało, a pozostałby przy pierwiastkach i całkach. Na szczęście trafił na wspaniałą polonistkę, Barbarę Brydę, która przywróciła go na łono sztuki.

Epitafium dla Wysockiego

Wzrastał w atmosferze kultury rosyjskiej. Rodzice, studiujący w Związku Radzieckim, jej część przenieśli do własnego domu. Jako młody chłopak zaczytywał się w Dostojewskim. Podczas gdy jego rówieśnicy pierwsze fascynacje muzyką rockową, on słuchał Okudżawy, Galicza, Wysockiego.

Z Włodzimierzem Wysockim po raz pierwszy zetknął się osobiście w 1974 roku. Jego koncert w prywatnym mieszkaniu zrobił na młodym poecie ogromne wrażenie. Niedługo potem powstała legendarna już „Obława”, wzorowana na „Polowaniu na wilki”. Dziś przyznaje, że wszystko co napisał w latach 1974-78 było pod wpływem Wysockiego, zarówno w materii poetyckiej jak i w sposobie wykonania. Kilka lat później Wysockiemu zadedykował jeden ze swoich najważniejszych songów – „Epitafium”, w którym zawarł kwintesencję całej swojej wiedzy o Rosji. Ten przejmujący utwór zrobił wrażenie nie tylko na publiczności, ale i jurorach festiwalu opolskiego, dzięki czemu – pozostający dotąd na uboczu – Kaczmarski wszedł w obieg kultury oficjalnej.

Zanim to się jednak stało, Kaczmarski – zresztą za namową babci – z powodzeniem wystartował na Studenckim Festiwalu Piosenki. W 1977 roku zdobył tam pierwszą nagrodę, spiewając w duecie z Piotrem Gierakiem, z którym pracował w ramach działającej przy klubie „Remont” grupy „Piosenkariat”. W 1978 powtórzył ten sukces solo. Już wtedy jednak nie mieścił się w schemacie piosenkarza studenckiego. Jan Pietrzak zapraszał go do kabaretu „Pod Egidą”, ale z jego propozycji skorzystał dopiero kilka lat później.

Wkrótce rozpoczął współpracę z Przemkiem Gintrowskim i Zbyszkiem Łapińskim, których też znał z „Piosenkariatu”. Przygotowali wspólnie trzy programy – odczytane jako apologia wolności „Mury”, oparte na wątkach biblijnych, „Raj” i „Muzeum” – 18 refleksji na temat znanych polskich obrazów.

Tytułowe „Mury” zaczęły z czasem żyć własnym życiem, nabierając zupełnie innego niż zmierzał autor, sensu. Skierowana przeciw wszelkim ruchom masowym opowieść o samotności intelektualisty, któremu tłum skradł pieśń, stała się hymnem 10-milionowej „Solidarności”, a Kaczmarskiemu przydomek jej barda. 9 lat później napisał drugą jej wersję.

Emigrant mimo woli

„Każdy spotka tego diabła, którego się boi” – napisał w jednej ze swych piosenek. Śpiewał „A my nie chcemy uciekać stąd”, wyrażając tym swój stosunek do emigracji, a niedługo potem sam stał się emigrantem.

Stan wojenny zastał go w Paryżu. Miał wówczas 24 lata. Wyjeżdżając z Polski był „młodym zdolnym”, którego wszyscy nosili na rękach. Na zachodzie znalazł się w zupełnie nowej dla siebie sytaucji. Cudem ściągnął żonę i rozpoczął żywot emigranta, który – jak mówił – specjalnie mu nie doskwierał.

Został członkiem Komitetu Solidarności z „Solidarnością”. Przez dwa lata jeździł po świecie z koncertami, mobilizując przy okazji opinię publiczną do działań na rzecz Związku. W 1984 roku skorzystał z propozycji Zdzisława Najdera i zaczął pracę w Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa w Monachium, za co ostro skrytykowała go „Trybuna Ludu”, a także „Dziennik Telewizyjny”.

W 1990 roku przyjechał do Polski po raz pierwszy po 9 latach emigracji, by „skonfrontować się ” z mitem, który tu zostawił. Towarzyszył mu syn – 6-letni wówczas Kosma, który stwierdził, że tu jest ciekawiej niż w Monachium.

– Zaskoczyła mnie moja własna reakcja w tym pierwszym momencie, na lotnisku. Czułem się w nie znany dotąd sposób wzruszony, a jednocześnie rozbity. Rozpłakałem się… – wyznał któremuś z dziennikarzy.

Dwutygodniową trasę przeżył na „emocjach i alkoholu”. Dziś przyznaje, że niewiele pamięta z tamtego okresu. Mówiło się o alkoholizmie, kompletnej depresji załamaniu psychicznym. Zdarzały się wpadki – fatalny wystep w hali „Olivii”, gdzie był kiedyś jednym z bohaterów Przeglądu Piosenki Prawdziwej, i w Szczecinie. Z hotelu dzwonił do żony do Monachium, żeby przyjechała i zabrała go do domu. Zapowiadał, że przestanie śpiewać…

W poszukiwaniu Arkadii

Z czasem otrząsnął się, przestał pić. Uporządkował sprawy rodzinne. Podczas wieczoru promocyjnego „Autoportretu z kanalią” stwierdził, że okres destrukcji ma już za sobą. Jest w tej chwili w świetnej formie twórczej. Wspólnie z Przemkiem i Zbyszkiem dwukrotnie objechali Polskę z kolejnym programem – „Wojna Postu z Karnawałem”. Niedawno – we współpracy z Łapińskim – powstała „Sarmatia”, cykl piosenek inspirowanych okresem złotej wolności szlacheckiej, wyszydzających ksenofobię, megalomanię, szlachecką butę, zaściankowość. Jacek jest też autorem nowego kanonu kolęd pod wspólnym tytułem „Szukamy stajenki”. Po jego koncertach tłumy coraz młodszych słuchaczy wciąż klaszczą na stojąco. Trafił też do podręcznika literatury polskiej dla szkół średnich. Stał się klasykiem. Niektórzy uważają go za kolejnego wieszcza narodowego.

Kaczmarski wraz z drugą żoną Ewą i 6-letnią Pacią wrócił do Polski. Kupili domek w Gorcach, gdzie Jacek zamierzał schować się przed światem i pisać. Po kolejnej podróży do Australii, w lutym tego roku, podjął jednak kroki by osiedlić się tam na stałe.

– Szukamy miejsca na życie i chowanie dzieci – tłumaczy. – Nie wiem jeszcze, co z tego wyjdzie. Na pewno jednak będę przyjeżdżał do Polski i występował tutaj.

Małgorzata Szniak
Sztandar Młodych, 17-19 VI 1994r.

Nadesłała: Sendona
Przepisał: stopawel