Pożegananie Jacka Kaczmarskiego
Mówił o sobie i czasie mu danym. Wcale nie o „Solidarności”, nie o Wysockim, ani nie o stanie wojennym. Interesował go Jacek Kaczmarski i jego twarz odbijająca się w tysiącach luster: obrazów, filmów, książek. Teraz go nie ma, ale pozostał mit, z którym zmagał się przez wiele lat i którego – ostatecznie – nie udało mu się przezwyciężyć, a tym bardziej zakwestionować.
Nazywano go „głosem pokolenia”, „wice-Herbertem lat 80.”, „posągiem sarmackiego patriotyzmu”, a najczęściej – „bardem Solidarności”. Pisał i śpiewał o malarzach, politykach i wodzach, wojnach i rewolucjach, ale nie po to, by kogokolwiek pouczać – taka edukacja dokonywała się zresztą sama przez się – lecz żeby historii i kulturze przefiltrowanej przez jego wrażliwość i jego widzenie świata nadać własne, indywidualne piętno.
Człowiek z pawiem na kolanie
Poznałem Jacka w 1976, 1977 roku, na pewno przed wygraną na Festiwalu Piosenki Studenckiej, na eliminacje do którego przyprowadziła go… babcia. To był dobrze ułożony, dobrze na swoje lata wykształcony, kulturalny chłopiec. Tym bardziej dziwiła fama, jaka szybko się rozniosła po uniwersytecie i okolicach: o buntowniku, lekkoduchu, birbancie. Kończyłem wtedy polonistykę, Jacek ją zaczynał. Zetknęliśmy się na lektoracie z łaciny, który zaliczaliśmy w niejakich bólach, mordując się z „Wojną galijską” Cezara.
Polska na punkcie Kaczmarskiego oszalała w sierpniu 1980 r., a w niecały rok później artysta zaszokował wszystkich pamiętnym „Epitafium dla Włodzimierza Wysockiego”. W środowisku akademickim był już wtedy od dawna gwiazdą pierwszej wielkości. Wygrał trzy festiwale studenckie w Krakowie, gdzie równie jak „Obława”, „Przybycie tytanów”, „Przedszkole” czy „Manewry” podobały się jego piosenki bankietowe w rodzaju „Hymnu wieczoru kawalerskiego, czyli żali polonistycznych degeneratów”, z refrenem, który szybko zrobił karierę: „A my damy banię
A my damy w szyję
Człowiek z pawiem na kolanie
Dowie się, że żyje”.
Jego pierwszy program „Mury”, grany wspólnie z Przemkiem Gintrowskim, zaczął być pokazywany w miejscu niezwykłym – w Teatrze na Rozdrożu. To wtedy Jacek wyrwał się z kręgu kultury studenckiej i, przynajmniej w jakiejś mierze, sprofesjonalizował się. Położonym tuż obok Łazienek teatrem zarządzał Marcin Idziński, po latach spiker Radia Wolna Europa. Człowiek był obrotny i sobie znanymi sposobami doprowadził do przedziwnej umowy między Zjednoczonymi Przedsiębiorstwami Rozrywkowymi, władzami miasta i Socjalistycznym Związkiem Studentów Polskich. W każdym razie już było gdzie śpiewać „Mury”, a na występ zaprosił na przykład Andrzeja Wajdę z Krystyną Zachwatowicz.
Niestety, koncertom przysłuchiwali się również pilnie aparatczycy z niedalekiego „Białego Domu”, co spowodowało, że młodzi artyści długo nie pośpiewali. Jacek, już jako obiecujący, a przy tym sprawdzony na zawodowej scenie artysta, trafił do kabaretu Jana Pietrzaka Pod Egidą. Wcześniej zrobiłem z nim długi, spisany mową ezopową – jak nam sie zdawało – wywiad, który miał opublikować popularny tygodnik młodzieżowy. Nie opublikował. Na konto tego wywiadu przegadaliśmy kilka godzin w mieszkaniu matki Jacka koło Sejmu. Pierwsze pytanie zadał jednak mój rozmówca: – Napijemy się wódeczki? Trochę mnie rozśmieszył, wydawał się bowiem ze swoją dziecinną jeszcze twarzą o wiele do tej wódki za młody, zresztą studenteria – tradycyjnie – preferowała wino. Po kilku kieliszkach zorientowałem się, że i w piciu przekroczył barierę studenckości. To był profesjonalizm, który stać się miał niebawem jego przekleństwem.
Wilk wolny wyje
W klubach studenckich grywał nadal; były to miejsca, gdzie można było powiedzieć więcej, nie licząc się z cenzurą. Ciekawostka, że w organizowaniu niektórych z tych koncertów pomagał Włodzimierz Czarzasty, wtedy działacz akademickiej, SZSP-owskiej kultury. Po latach w kierowanej przez Czarzastego Muzie wyda Kaczmarski powieść „Plaża dla psów”. W tym samym wydawnictwie zatrudniony będzie bliski znajomy Kaczmarskiego z lat „burzy i naporu” – Carlos Marrodan Casas, świetny tłumacz literatury hiszpańskiej i iberoamerykańskiej. Wspominam o tym, bo to od Carlosa dostał Jacek płytę z utworami Luisa Llacha, na której ten kataloński bard śpiewał m.in. „L’estaca”. W utworze tym chodziło o pal, do którego wszyscy są przywiązani. Jacek z pala zrobił mury, ukazał samotność artysty wobec tłumu, zdystansował się od zbiorowych emocji i tego wszystkiego, oczywiście, nikt nie zauważył. Dostrzeżono natomiast w „Murach” świetny materiał na pieśń rewolucyjną.
Takich nieporozumień z interpretacją utworów Kaczmarskiego miało być więcej. Pisze m.in. o nich Krzysztof Gajda w wydanej w zeszłym roku książce „Jacek Kaczmarski w świecie tekstów”. Ten poznański naukowiec w 2002 roku obronił pracę doktorską zatytułowaną „Jacek Kaczmarski wobec koniunktur ideowych i komunikacyjnych”. Autor zwraca uwagę na niesłychanie płytki odbiór piosenki Jacka o Bobie Dylanie. Utwór ten, przyjmowany owacyjnie na koncertach, uważano powszechnie za kpinę z twórcy „Blowin’ in the Wind”, któremu w 1985 r. zdarzył się, rzeczywiście, tragiczny występ w Filadelfii, gdzie nie tylko fałszował, nie stroiła mu gitara, ale i wyłączała mu się świadomość. Pastisz Jacka mówił jednak o czymś innym i bardziej opowiadał o nim samym niż o Dylanie:
„Patrz jak piją i żrą
Twoją żywiąc się krwią
I żonglują słowami twych pieśni
Lecz nic nie śni im się
A najlepiej wiesz że
Nie istnieje wszak to co się nie śni”.
Mało kto też wie, że istnieją aż cztery „Obławy”. Trzy z nich Kaczmarski wykonywał na koncertach, a „Obławy IV” – nie. Napisał je w 1990 r. Oto fragment:
Myśliwy jeszcze ma broń i trzyma smycze
Lecz las jest nasz i łąki też są nasze!
Wilk wolny – wyje, na smyczy pies – skowycze
I bać się musi i swych braci straszyć.
Po lasach jeszcze wciąż żyją wilki młode
Porozpraszane przez bezrozumne salwy.
Silne i wściekłe, i strasznej zemsty głodne
I ja je kocham i tak mi bardzo żal ich.
Zapowiadała ta pieśń całą serię konfliktów artysty ze środowiskiem, z którym był związany, z „Solidarnością”, z nową władzą, niestety – z wieloma przyjaciółmi. Mury runęły, śpiewak pozostał sam.
Za zdolny na własne dobro
Na Zachód wyjechał Jacek w październiku 1981 r. Stan wojenny zastał go we Francji. Wszedł w skład paryskiego Komitetu Solidarności z „Solidarnością”. W marcu 1982 r. Seweryn Blumsztajn powiedział mu, że nie ma sensu, by siedział w biurze, gdyż powinien jeździć po świecie i koncertować na rzecz związku.
– Zarówno Janek Pietrzak, który przejechał moimi śladami Amerykę, jak i pewna dziennikarka z „Gazety Wyborczej”, która była w Paryżu, jednym głosem stwierdzają, że gdziekolwiek przyjeżdżali po mnie, zastawali ruiny i zgliszcza – opowiadał Kaczmarski. – Miałem wtedy jakieś niespożyte pokłady energii, które się wyżywały nie tylko w śpiewie, ale i w życiu towarzyskim – bez przerw, bez spoczynku.
Sygnał, że jego sposób życia budzi wątpliwości, nadszedł do niego ze strony prasy polonijnej. Przeczytał w niej artykuł stawiający pytanie, czy artyście wolno wszystko i czy to, co robi w nocy, też jest sztuką.
– Uważałem wówczas, że moje śpiewanie jest absolutnie najważniejsze, wszystko inne musi być na drugim planie. Sądziłem też, że za to, co robię, należy mi się całkowita wolność, w której mieszczą się imprezy nocne, panienki i wódka. Po tym tekście z jednej strony zawstydziłem się, z drugiej – przeraziłem, że moje życie wygląda tak właśnie. Między rokiem 1981 a 1990 Jacek pomieszkiwał w Skandynawii, Francji i – najdłużej – w RFN, w Monachium, gdzie był etatowym pracownikiem Radia Wolna Europa. Utrzymywał, że dostał się tam dzięki Jerzemu Giedroyciowi. Zdzisław Najder twierdzi, że było inaczej:
– Dowiedziałem się, że jest w Paryżu, umówiłem się i zacząłem go namawiać. Wtedy wyciągał żonę z Polski, więc musiał być ostrożny. Po paru tygodniach przyjął propozycję, której mi Celt, uważający Kaczmarskiego za bezbożnika, nigdy nie wybaczył… I to ja namówiłem, z niejakim trudem, Giedroycia na wydanie jego tomu; pan Jerzy trochę się otrząsał, bo to nie w jego guście, jak pisał.
– Jacek Kaczmarski był jednym z tych ludzi w Wolnej Europie, którzy – niestety – musieli robić nie to, co powinni, do czego predestynowały ich zdolności i zamiłowania – mówi Zdzisław Najder. Poza „Kwadransem Jacka Kaczmarskiego” opracowywał i prowadził inne audycje, wykonywał normalną pracę redakcyjną. Był w tym znakomity, świetnie znał języki, miał też naturalny dar lapidarnego ujmowania tematu. Niewątpliwie rygory pracy redakcyjnej były dla niego trudne do zaakceptowania, przez co dochodziło do konfliktów. Był ogromnie zdolny, w wielu kierunkach – za zdolny na własne dobro. Także jego picie – miałem z nim problemy – wynikało nie z chęci ucieczki chyba, ale właśnie z bulgotania nadmiaru energii.
W porównaniu z okresem paryskim Monachium i tak uchodzić mogło za względnie stabilną i spokojną przystań. Pytany o przyjaciół z tamtego czasu, Jacek Kaczmarski na pierwszym miejscu wymieniał Andrzeja Koszyka, mieszkającego w Niemczech filmowca, którego poznał przez Agnieszkę Holland. Właśnie Agnieszka, Jacek Petrycki, Antoni Krauze i – oczywiście – Krzysztof Kieślowski, całe kino moralnego niepokoju było tym środowiskiem, które w końcu lat 70. ukształtowało go i – jak twierdzi – przyspieszyło jego rozwój.
– Andrzej Koszyk w jakimś sensie mnie usynowił, w pierwszym okresie emigracji opiekował się mną, organizował mi koncerty, woził po całej Europie. Dopasowaliśmy się do siebie jako biesiadnicy, obaj Barany, buszowaliśmy po Paryżu za jego pieniądze, potem się musiał wygrzebywać z długów. Wydał mi płytę „Karmaniola ’82”. Nie zapomnę naszego wspólnego pobytu u Jana Lebensteina, kiedy to obaj zastanawiali się nad tym, co ze mnie będzie.
W Polsce zostawił wiernych słuchaczy, których przybywało. To z songów Kaczmarskiego młodzież lat 80. uczyła się historii Polski: z „Ballady wrześniowej”, „Katynia”, „Jałty”. I tak jak wcześniej „Murami”, dodawał sił „Zbroją”:
Goreją świeże rany
Hańbiona płonie twarz
Lecz nam do obrony dany
Pamięci pancerz nasz
Więc choć za ciosem pada cios
I wróg posiłki śle w konwojach
Nas przed upadkiem chroni wciąż
Zbroja
Trzosy pełne, a serca próżne
W 1981 r. na Festiwalu Piosenki Prawdziwej w hali Olivii, gdy piosenkarska konkurencja prześcigała się w wysiłkach, by bardziej „dokopać czerwonemu”, Kaczmarski z Gintrowskim i Łapińskim budzili trwogę „Zesłaniem studentów” i „Wigilią na Syberii”. Pytano wówczas: „Wejdą? Nie wejdą?”, ale oni stawiali już pytanie następne: „Co będzie, jak wejdą?” I tu Kaczmarski, charakterystycznie dla siebie, odwołując się do historii i literatury, budził sumienia. Czynił to zresztą już wcześniej. W 1978 r. kompletnie niecenzuralny utwór „Świadkowie”, opowiadający – przypomnę – dramatyczną historię pewnej marynarki w angielską kratę, która młodemu sowieckiemu lejtnantowi „papała prosto darom”, kończył wezwaniem:
„Wejdźmy głębiej w wodę kochani
Dosyć tego brodzenia przy brzegu”.
Jakie mogłyby być skutki takiego apelu? Nie wiem, ale nie zapomnę pewnej pani, która w 1981 r. na warszawskim koncercie w Sali Kongresowej, będącym okrojoną wersją festiwalu z Gdańska, po występie tria Kaczmarski – Gintrowski – Łapiński powtarzała jak w transie: „Tak musieli wyglądać paryscy komunardzi”.
No tak, byli „młodzi, genialni”, tyle że „ręce łańcuch im skuł”. Jaki mógłby być ich koniec? Czyżby taki sam jak Brunona Jasieńskiego?
Gdy dwadzieścia lat później w wolnej Polsce chciano zorganizować Przegląd Piosenki Prawdziwej, awantura wybuchła właśnie o piosenki Kaczmarskiego. Ale już te nowe, w których wcale nie chciał – jak związkowy przywódca – targać się po szczękach z komuną, nie wyciągał ukrytych teczek z ubeckich archiwów, ale na odlew uderzał… w swoich:
Muszkieterowie – już nie ci sami –
Dojrzałości pożółkli goryczą
Zaczęli liczyć się z realiami,
Choć realia się z nimi nie liczą…
Psieje świat, czy może właśnie psieją oni,
Psiocząc na to, co ich dziełem w takim stopniu?
Co się stało z dawnymi wielbicielami „Sentymentalnej panny S”?
„Trzosy pełne, a serca – próżne
Fałszu zeskrobać z prawdy – nie sposób”.
A „Panna S. – kontynuował wieczny kontestator – do swych amantów nie ma szczęścia,/ Chociaż raz po raz o krok jest od zamęścia. / Lecz co z którym się obejmie/ Ledwie go umieści w Sejmie – Uczuć tyle co w pretensjach, albo w pięściach” (1995).
Zarzucano mu – bardowi „Solidarności!” – jeśli nie hańbienie etosu, to wyraźne jego nadwątlanie. Coś było na rzeczy… W 1998 r. podpis Jacka znalazł się pod listą beznadziejnych pomysłów Ruchu Świadomej Tolerancji, który podburzał młodzież do strajków szkolnych i zalecał legalizację miękkich narkotyków. Kaczmarski wycofał się z poparcia tej inicjatywy, ale trudno było mu odtąd odpierać zarzuty dotyczące zbytniej sympatii dla lewej strony naszej sceny politycznej, a nawet dla lewaków. Po drodze było mu najbardziej z Unią Wolności. Pokpiwał sobie wprawdzie z Tadzia „Pioruna”, Kuronia w „Autoportrecie z kanalią” nazywał Chrypiąca Paszczą, spierał się z Michnikiem, ale to było jego środowisko.
– Po powrocie do Polski w roku 1990 w Krakowie na spotkaniu ze studentami o orientacji KPN-owskiej zapytano mnie – opowiadał – dlaczego przyjaźnię się z Adamem Michnikiem, skoro to Żyd. Odpowiedziałem przekornie lub z chęci zamknięcia tematu: „Bo ja też jestem yd”. Zapadła grobowa cisza, potem ktoś z boku zaklaskał, żeby rozładować napięcie, i spotkanie potoczyło się dalej.
Paradoksalne, że gdy napisał „Między nami” jako piosenkę wyborczą dla Unii Wolności, jego polityczni przyjaciele podziękowali mu, wybierając… Lady Pank. Z wiadomym skutkiem elekcyjnym.
Niezmieniony ani na jotę
Hamletyzowano za to, gdy w 2000 r. Kaczmarski przyjął z rąk Aleksandra Kwaśniewskiego Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. Rzecz sama w sobie była idiotyczna. Jacek twierdził, że dopiero w Pałacu Prezydenckim zorientował się, że order otrzymał za… działalność w Socjalistycznym Związku Studentów Polskich, w której to organizacji nigdy nie był. Kwaśniewskiego nie znał, w „Karnawale w Victorii” nazwał go „Słodkim Olem”, co to „wysila polot: czy zmieszać harę z kokakolą”, ale był to w końcu jego – demokratycznie wybrany – prezydent. Mógł spodziewać się, że odznaczenie przyznano mu za walkę o wolność czy za osiągnięcia artystyczne. Ale mógł też wyjść z pałacu.
Wiktor Ostrowski, działacz „Solidarności”, dziś wydawca i hurtownik książek, wspomina, że po koncercie Kaczmarskiego w Zabrzu rozmawiał z nim o orderze prezydenckim: – Doszliśmy do wniosku, że najpierw nas zamykali i zabierali albo unieważniali paszporty, a teraz przypinają nam medale. – „No popatrz, a myśmy się przecież nie zmienili ani na jotę” – powiedział Jacek.
A to, co o SZSP myślał, napisał już w 1979 r., w „Liście ojca do syna”, inaczej zwanym „Korespondencją klasową”:
Zapisałem się do takich, co tym interesem kręcą,
Mówią, że się to opłaca i pomaga w studiowaniu!
Muszę składki płacić, chodzić na zebrania i nic więcej,
Za to wezmą pod uwagę mnie przy każdym typowaniu.
Mówią, że jak wytypują, to zbić można szmal niewąski,
I tak samo bez kolejki można dostać tu mieszkanie!
Lepsze to niż trzymać świnie, bo się nie ubabrzesz w łajnie,
Tylko w samym tym, że jesteś – swoje mam wyrachowanie.
Parę miesięcy przed śmiercią wściekł się, gdy z „Gazety Wyborczej” dowiedział się o swojej przynależności do Stowarzyszenia „Ordynacka”. – Nie wiedziałem – pisał – że występowanie w obronie klubu Remont (gdzie debiutowałem) i wydanie powieści w wydawnictwie Muza p. Czarzastego oznacza automatyczne wciągnięcie na listę członków. Należałoby ostrzec panów Marqueza, Perez-Reverte i Puzo… Czy śmierć tego ostatniego nie wiąże się aby z odkrytą przezeń rewelacją ? Znana z innej epoki praktyka wykorzystywania Martwych Dusz mówi bardzo wiele, jeśli nie wystarczająco wiele, o charakterze Stowarzyszenia „Ordynacka”.
Świat mu dawał po gębie
Studia polonistyczne ukończył w 1980 roku. Magisterium pisał z ulotnej poezji politycznej okresu stanisławowskiego. Gdyby ktoś pytał, gdzie należy szukać źródeł „Krajobrazu po uczcie” czy „Snu Katarzyny II”, to w tej poezji właśnie i skutecznej perswazji prof. Zdzisława Libery, który namówił artystycznie uzdolnionego studenta do zainteresowania się właśnie Oświeceniem, epoką tradycyjnie uchodzącą za najnudniejszą. No i młody artysta naczytał się antyrosyjskiej bibuły…
Piosenki Jacka Kaczmarskiego towarzyszyły powstawaniu opozycji demokratycznej w Polsce, później „Solidarności”. Na emigracji zaczął uprawiać wręcz publicystykę śpiewaną, w której reagował na bieżące wydarzenia polityczne, za cel swych filipik biorąc a to Jaruzelskiego, a to Rakowskiego, to znów Passenta czy Urbana. Napisał wtedy dużo gorzkich utworów, nie zawsze czytelnie rozpoznając sytuację w kraju, w którym – jak pisał w 1982 r.:
„Spawacz gra w bambuko z Glempem
Partia trzyma się na pałach”.
Nie ulega wątpliwości, że część z tych piosenek od strony artystycznej pozostawia wiele do życzenia. Ale to właśnie w tamtym czasie powstała „Nasza klasa”, nieco później „Tradycja” czy piękne „Rozbite oddziały”:
Po klęsce – nie pierwszej, podnosząc przyłbice
Przechodzą, jak we śnie, ostatnie granice.
Przez cło przemycają swój okrzyk bojowy
I kulę ostatnią, co w ustach się schowa.
Przy stołach współczucia nurzają się w winie
I obcym śpiewają o Tej, co nie zginie.
W wolnej Polsce miał nadzieję, że wreszcie będzie mógł pisać o sobie i swoich problemach, a nie reagować na to, co przychodzi z zewnątrz, a z czym godzić się nie potrafił. Kiedy nadzieje te okazały się złudne, wyjechał do Australii, szukać harmonii ze sobą i światem. Początkowo myślał, że ją znalazł. W wywiadzie mówił mi: – Zdystansowałem się do tego, co tak długo mnie napędzało, ale jednocześnie niszczyło. Myślę tu o rytmie życia człowieka publicznego, na wiele różnych sposobów związanego z polityką, co niejednokrotnie zamieniało moją twórczość w rodzaj pojedynku bokserskiego. Świat mi dawał po gębie, to ja mu oddawałem cios piosenką.
Australia nie była ucieczką. To był akt świadomej woli, podjęty – przyznawał Jacek – „z dużym udziałem żony, bardzo praktycznej krakuski”. – Dotychczas bowiem – mówił Kaczmarski miałem poczucie, że jestem rzucany przez burze dziejowe na różne odpowiedzialne lub nieodpowiedzialne „stanowiska” i manipulowany, niekoniecznie nawet przez polityków, ale przez publiczność. Może przesadnie czułem na sobie jej oczekiwania. To było bardzo męczące, a przede wszystkim zacierało różnice między tym, co rzeczywiście chciałem powiedzieć, a tym, co mówiłem, bo tego ode mnie oczekiwano. To jest subtelna różnica, ale w kulturze, zwłaszcza polskiej, istotna i niedobrze się jej przysługująca. Wielu bardzo mądrych ludzi w naszej kulturze wie, jakie są wymogi przyzwoitości i co należy mówić, żeby być po słusznej stronie, a to upodabnia ich wypowiedzi artystyczne i krzywdzi sztukę.
– Dlaczego?
– Może to zabrzmi dziwnie w moich ustach, ale wydaje mi się, że sztuka niewiele ma wspólnego z moralnością i z przyzwoitością polityczno-społeczną. Poczucie obowiązku, by zachować się w sposób właściwy, paraliżuje, przycina skrzydła, a przynajmniej ogranicza pole widzenia.
A jednak po wprowadzeniu stanu wojennego od innych domagał się nie czego innego, lecz przyzwoitości polityczno-społecznej właśnie. W dedykowanych Andrzejowi Wajdzie „Artystach” pisał:
„Więc rozważnie odważni, z grymasem cierpienia
W pełen znaczeń zbroimy się spokój.
A jak brzmi_ w naszych ustach wymowne milczenia
A jak lśnią nam niechciane łzy w oku”.
Kaczmarski tłumaczył potem, że miał wtedy żal do wybitnego reżysera, który we Francji odmawiał komentowania sytuacji w kraju. Widział w tym oportunizm. W tym miejscu należałoby też dodać, że australijskie Two Rocks (Dwie Skały) nie były tak całkowicie azylem udręczonego poety. W ówczesnych życiowych planach Jacka mieściła się bowiem i służba dyplomatyczna. Mrzonki, powie ktoś, i będzie miał rację, ale takie pomysły też mu chodziły po głowie. W końcu wrócił do Polski, rozwodząc się z „praktyczną krakuską”.
Niejedną twarz mu los przyprawił
To Jacek Kaczmarski był jednym z tych pracowników RWE, którzy najenergiczniej sprzeciwiali się wizycie w rozgłośni monachijskiej Jerzego Urbana, na który to pomysł wpadł w końcówce PRL ówczesny rzecznik prasowy rządu. Autor „Pożegnania” wyjaśniał, że nie chodziło mu wyłącznie o polityczną rolę, jaką odegrał Urban w stanie wojennym i latach następnych. To jest po prostu osobnik, którego nie wpuszcza się za próg.
Jako redaktor naczelny „Nie”, Urban nie pozostawił na Kaczmarskim suchej nitki, nazywając solidarnościowym szansonistą, rymopisem i porównując go do Kraszewskiego z racji nadzwyczajnej płodności pisarskiej. Łatwość pisania Jacek miał ogromną, może nawet za dużą. Niemniej jednak szkoda, że nie napisał więcej takich „odjechanych” piosenek jak „Romans historiozoficzno-erotyczny o princessie Doni i parobku Ditku ze wstawką etnograficzną”, w którym historia odbijająca się w krzywym zwierciadle, choć opowiada o sprawach wielce poważnych, używa do tego zgoła niepoważnego języka.
Ale najbardziej poruszał Kaczmarski, gdy z kamienną powagą głosił prawdy ostateczne. Miał do tego talent niebywały:
„A ty siej – powiadał w utworze” Niech z 1995 r. – „A nuż coś wyrośnie:
A ty – to, co wyrośnie – zbieraj.
A ty czcij – co żyje radośnie,
A ty szanuj to, co umiera.
I pamiętaj – że dana ci pamięć
Nie kłam sobie – a nikt ci nie skłamie”.
Jak duży znajdował posłuch – nie wiem. Z ostatnich koncertów Jacka, jakie widziałem, zapamiętałem długi wieczór w warszawskiej Harendzie, gdzie wypełniona sala słuchała jego tekstów w skupieniu, by nie uronić słowa, nie przegapić językowego żartu, właściwie odebrać puentę. Na sali przeważała młodzież, wcale nie rówieśnicy Kaczmarskiego. Które to już pokolenie? Ale pamiętam też występ Jacka w amfiteatrze w Koszalinie, na koncercie poświęconym 20. rocznicy śmierci Włodzimierza Wysockiego, gdy próbowano wyklaskać jego – przydługą pewnie, zdaniem wakacyjnej widowni – „Obławę”.
W 1995 r., naśladując Villona, napisał „Testament”, w którym znalazło się takie wyznanie:
„Niejedną twarz mi los przyprawił:
Byłem już zdrajcą i pomnikiem,
Degeneratem, bohaterem
A wszystkie twarze były szczere”. –
Krzysztof Masłoń
"Rzeczpospolita", 17 IV 2004r.
Nadesłał: Piotr Uba
Przepisał: lodbrok