„Spieszcie się kochać ludzi tak szybko odchodzą” – napisał poeta ksiądz Twardowski. Jego słowa w tym cholernym 2004 roku nabierają szczególnego wymiaru: dopiero co Niemen, teraz Jacek Kaczmarski.
Niemena spotkałem raz w życiu przypadkowo, za to z Jackiem łączyło mnie wiele. Dość powiedzieć, że przez dłuższy czas byłem jego menedżerem. Przyjaźniliśmy się, setki godzin spędziliśmy na niekończących się rozmowach o wszystkim i na niszczeniu kolejnych butelek ginu, za które zawsze płacił ON, bo ja w owych czasach nie mógłbym pomarzyć o kupnie dolarów u cinkciarza pod Peweksem.
Zmarł Jacek po długiej, nierównej walce z chorobą, która zaatakowała to, co miał najcenniejszego – głos. Ot, taki żart Pana Boga.
Teraz zacznie się wielka, narodowa stypa po Kaczmarskim, od której dostanę torsji. Telewizja pokaże kilka programów „na okoliczność”, a na Festiwalu Piosenki Aktorskiej poświęci się MU jeden dzień. Przy okazji kilka osób opowie przed kamerami, jaki to ON był wielki i ile Polska straciła po JEGO śmierci.
Rzeczywiście był wielki, ale innym rodzajem wielkości – nie pomnika, tylko niebywałego talentu. Jacek zmarł w sobotę, a ja już od niedzieli słyszałem w telewizji i radiu, że odszedł największy bard „Solidarności”, poeta i balladzista podziemia, tworzący i śpiewający poza ówczesnym oficjalnym obiegiem. Ba… nawet wbrew niemu Sumienie Narodu!
Guzik prawda! Kaczmarski tworzył rewelacyjne teksty i jeszcze lepiej je wykonywał, ale za pieniądze. I wcale nie pytał, kto za to płaci. Często natomiast pytał, „ile płaci”, a targować to ON się umiał. Nie widzę w tym zresztą nic nagannego – talent powinien być wartością tak samo wymierną finansowo, jak jest nią na przykład umiejętność murowania prostych ścian czy perfekcyjnego spawania.
Był rok 1981. Czekałem na Jacka, marznąc na peronie. W końcu przyjechał odziany w gigantyczny kożuch. Natychmiast zażyczył sobie pokazania najlepszej knajpy i… zaczęło się.
Dlaczego o tym piszę? A dlatego, że Kaczmarski przyjechał wówczas na Podkarpacie zaproszony przez Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą, zaś umowę na kilkadziesiąt koncertów podpisał z nim Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej. Pierwszy koncert w jego wykonaniu był imprezą zamkniętą i BARD grał tylko dla „nastojaszczich kamunistów”. Przyszło ich coś ze dwie setki. Po odśpiewaniu „Murów” i „Obławy” dostał nieśmiertelne goździki, a na zapleczu zaliczkę „na przeżycie”. Część zaliczki zaraz „upłynniliśmy” w pobliskiej restauracji.
Dawał z siebie podczas występów wszystko. Skroplony pot – dosłownie! – kapał mu z czoła na gitarę „a on wciąż śpiewał i grał”. A jednak nawet gdy wziął do ręki instrument w prywatnym mieszkaniu mojej przyjaciółki, gdzie gromadziło się ze czterdzieści luda, zanim uderzył w struny i opowiedział nam o „Źródle”, puścił w obieg kapelusz.
Przenosiliśmy się z koncertu na koncert przemierzając setki kilometrów w czarnej wołdze wypożyczonej przez Komitet Wojewódzki PZPR. Jacek wyłączał się na całe godziny i „pisał” teksty. Słowo pisał wziąłem w cudzysłów, bo ON układał je w głowie, mamrotał coś niezrozumiale pod wąsem, a czasem zagadnął, czy mam jakiś pomysł na sprytny rym. W ten sposób kilka słów w powstającym wówczas cyklu „Muzeum” jest mojego autorstwa. W mordę…
A jednak mimo licznych wad – materializmu, kłótliwości, skłonności do alkoholu – był wielki. Udowodnił mi to w Sandomierzu. Ktoś zorganizował tam kolejny koncert, a inny idiota w tym samym miejscu i czasie wynajął salę na wesele. Myślałem, że mnie szlag trafi, ale Kaczmarskiego nic nie trafiło – No to co, że wesele? Zagram na weselu!
I zagrał, a podchmielone towarzystwo, które czekało na przyśpiewki „do kotleta”, nagle zamilkło, znieruchomiało i tak trwało przez półtorej godziny. Patrzyłem oniemiały na twarze słuchaczy. Nie do wiary… nikt nie nalał sobie „kolejnego”, nikt nie krzyknął „gorzko”. Później były owacje, łzy i… balanga do samego rana.
I taki był własnie prawdziwy Jacek. Genialny i zwyczajny zarazem, co może bardziej podkreśla jego wielkość, niż obecne dęte panegiryki. Dajcie więc sobie, „uczeni w piśmie”, spokój z bardem „Solidarności”, z „represjami” cenzury (dostał wówczas oficjalną zgodę na koncerty), z podziemiem i songami śpiewanymi szeptem. To wszystko nieprawda. A jaka jest prawda? Taka:
On natchniony i młody był
Ich nie policzyłby nikt
On im dodawał pieśnią sił
Śpiewał, że blisko już świt.
Marek Szenborn
"Fakty i Mity" nr 16, 22 IV 2004r.