O poezji Jacka Kaczmarskiego
„Czekały na mnie przecież od początku: Skała szaleństwa i skała rozsądku”.
Jacek Kaczmarski „Dwie skały”

Nie ma co ukrywać: jakieś dziesięć lat temu przestałem słuchać nagrań Jacka Kaczmarskiego. Pojawiła się myśl: „swoje zrobił”, kopie niegdyś nielegalnych kaset magnetofonowych umieściłem w trudno dostępnym miejscu. Na zasadzie pamiątek z dawno minionej przeszłości. I pojawiło się pytanie o sens wyrywania murom zębów krat.

Wychowany w kulcie poezji romantycznej to Poetę skłonny byłem obwiniać o wszystko, co się wydarzyło, także o sprawy złe. A chodziło tu o Poetę o wyjątkowej sile oddziaływania. O Jacka Kaczmarskiego, którego przecież nie tylko ja przyzwyczaiłem się odbierać bardzo jednoznacznie. Jako tego, który: „[…] dodawał pieśnią sił, śpiewał, że blisko już świt”. Nawet Murów do końca nie chciałem zrozumieć. Dopiero płyta z nagraniem programu Dwie skaty zmusiła mnie do uwagi, później ktoś mnie przekonał do posłuchania płyty Między nami; wreszcie zacząłem Kaczmarskiego czytać. I to chyba na przekór jemu samemu, a przynajmniej na przekór jego interpretacjom: zamiast krzyku próbowałem wyobrazić sobie szept. Jakże inaczej zabrzmi tu wiersz napisany według obrazu Edwarda Muncha, w słowach: „mój własny krzyk ogłusza mnie” słychać rozpacz. A nie jest to tylko rozpacz norweskiego szaleńca. To rozpacz artysty, któremu dana jest świadomość własnego losu. Bardzo nieporęczny jest albumowy zbiór wierszy, wydany w roku 2002, ale dla mnie stał się on możliwością poznania innego Jacka Kaczmarskiego. „Innego” – to nie znaczy tego, który zrywał z heroiczną legendą barda rewolucji, niekiedy nawet bełkocąc na mocno biesiadnej, nagranej w Monachium kasecie (dalipan, nie pomnę, jakim cudem w moich zbiorach się znalazła). Innego – to znaczy stale obecnego za włożoną na samym początku romantyczno-heroiczną maską. Nieprzypadkowo motyw kalectwa i ułomności tak często pojawia się w jego utworach.

Na skrzydełku ostatniej książki autora cyklu Obław znajduje się następująca notka: „Tom Tunel jest pierwszym zbiorem wierszy (a nie piosenek) Jacka Kaczmarskiego”. Nie wiem, czy jest to spostrzeżenie fortunne -niechaj mi Antoni Pawlak wybaczy tę uwagę. Problem polega na tym, że przyzwyczailiśmy się przez lata do wizerunku Kaczmarskiego z gitarą. Ten, kto z gitarą publicznie się pokazuje w naszym kraju, gdzie najwyżej ceni się poezję – zaraz po kiszonych ogórkach i medaliku – na miano poety jednak nie zasługuje. Skoro Tunel musimy sami czytać, co więcej, nie towarzyszy temu tomikowi zestaw kilku chwytów gitarowych, to jednak wiersze. Jednak potrafię wyobrazić sobie Kaczmarskiego śpiewającego i te teksty Ostatecznie pojawia się tutaj, ten sam, jakże indywidualny rytm, pojawiają się nieobce frazy poetyckie. I ironia ta sama – aż po jakże osobistyOddział chorych na raka a la polonaise A.D. 2002, jeden z najbardziej przejmujących utworów o stanie ducha i umysłu polskiego dzisiaj. Po raz kolejny bardzo prywatne doświadczenie staje się punktem wyjścia do namysłu.

Bowiem rzecz nie w gorzkim stwierdzeniu ze Śmierci Jesienina:

„Znajoma Rosjanka nad kieliszkiem twierdzi,
Że poeta – poetą – staje się po śmierci”.

Na płycie pt. Głupi Jasio owa Śmierć Jesienina, której na próżno szukać nawet w zbiorze Ale źródło wciąż bije… , recytowana jest przez Stanisława Elsnera Załuskiego. Podobnie jak kilka innych utworów Kaczmarskiego. Nawet bez krzyku słowa Kaczmarskiego wdzierają się w naszą pamięć. Chyba taka jest istota poezji. Zupełnie niepostrzeżenie do skarbnicy moich prywatnych skrzydlatych słów weszła fraza z Wakacyjnej przypowieści z metafizycznym finałem (z programuDwie skały): „idziemy po muszelki”. A nie jest to przecież jedyna fraza poetycka Kaczmarskiego, która na stałe zagnieździła się w podświadomości. Nie tylko mojej przecież. Krzyk jednak wymyka się formie, zaś słowa zostają z towarzyszeniem rytmu, niekiedy wbrew intencji autora. Niekiedy czas musi upłynąć, by słowa odzyskały swój sens.

Latem 1964 roku w klubie studenckim „Dziekania” Bułat Okudżawa zaczął swój występ następującymi słowami: „Nie jestem piosenkarzem ani gitarzystą. Jestem poetą. Więc mi wybaczcie”…

To prawda: „Piosenka pożegnania / Piosenką jest utraty”, ale przecież bez charakterystycznego głosu autora Trzech miłości moje życie byłoby uboższe. Niejednokrotnie fałszywą nutę grała gitara Okudżawy, niejednokrotnie głos zawodził Edwarda Stachurę, z towarzyszeniem rozstrojonego instrumentu wykonującego swoje utwory. Głos łamał się Aleksandrowi Galiczowi. Gitara, nie zawsze specjalnie rozstrojona, sprzeciwiała się woli Leonarda Cohena. Słowa niejednokrotnie z wysiłkiem wydzierały się z ochrypłego gardła Włodzimierza Wysockiego. Wiele trudu musiał sobie zadać Jim Morrison, by jego wstrząsający poemat pt. The American Prayer został wysłuchany, ale przecież także The Endniósł ze sobą wstrząsające przesłanie, jednak Morrison do samego końca podkreślać musiał nieustannie, że jest poetą. Chyba nieprzypadkowo The Walltowarzyszył symbolicznemu rozbijaniu Muru Berlińskiego. Jednak słowa Rogera Watersa nadal towarzyszą kolejnym pokoleniom. A Bob Dylan, niezbyt pozytywnie ukazany w jednej z piosenek z Bankietu? A George Brassens… A Konstanty Ildefons Gałczyński… A utwory składające się na Kabaret Starszych Panów… A Maciej Zembaty ze swoimi makabreskami… A Jan Wołek… A Karel Kryl… A Luis Lach, autor pierwowzoru Murów Kaczmarskiego, ale także Viatge a Itaca… A Jan Krzysztof Kelus…. A Jacek Kleyff… A tylu innych, po których zostają ich słowa…

Stajemy tu przed trudnym pytaniem: kiedy ostatecznie oficjalnie rozeszły się drogi poezji i muzyki? Pomijam tu historie współczesnych awangard. Jakby zapomniano, że Bolesław Leśmian pisał Słowa do pieśni bez słów. Aż oficjalnie zaczęło funkcjonować zjawisko określane mianem poezji śpiewanej, mianem – które w jakiś sposób, chyba nie tylko w perspektywie PRL-u – pozbawiało przekaz jego sensu. Natomiast miano kultury studenckiej w jakiś sposób zakładało wyrozumiałość ze strony ówczesnej cenzury.

I kwestia wtóra. Kiedy wykształcił się osobliwy wizerunek artysty, który nie może sobie pozwolić na komfort popularności, by nie zostać zaliczonym do grona twórców drugorzędnych, skazanych na etykietkę przedstawiciela kultury popularnej, czy – co gorsza: masowej? Nie przeczę. Jacek Kaczmarski był znakomitym wykonawcą swoich utworów. Prawda jest taka, że dawno już chciałem je usłyszeć w innym wykonaniu, może niekiedy bez patosu, może niekiedy bez krzyku. Myślę, że właśnie osobowość wykonawcy, przede wszystkim charakterystyczne brzmienie głosu w tym przypadku przyczyniły się do jednoznacznej interpretacji jego tekstów. To on sam narzucał nam kategorycznie pewną konkretyzację. Po wtóre – jak zawsze w tym kraju -wiele zawiniła polityka. W przypadku Kaczmarskiego był to świadomy wybór określonego gatunku literackiego – ulotnej poezji politycznej.

Jednak w twórczości Jacka Kaczmarskiego dominującą rolę odgrywa aluzja kulturowa. Także w przypadku poezji politycznej. Niejako na przekór dosłowności wielu innych artystów. Tutaj nie „idą pancry na Wujek”, tutaj pojawia się obiekt znany z życia codziennego „czerwony autobus”. Utwór pod tym tytułem przywołuje obraz B.W. Linkego – to po pierwsze. Po drugie jednak czerwone autobusy rzeczywiście jeździły po ulicach polskich miast i miasteczek; niebieskie autobusy przemierzały już dłuższe trasy. Pojawia się tutaj „poczekalnia”, „przedszkole”, „nasza klasa”, „szkoła”, „posiłek”, „krowa” (wywodząca się z opowieści wujka Ignasia), „dęby”, a wreszcie „autoportret z psem”. To zjawiska doskonale znane z życia codziennego składają się na metaforyczne obrazy losu polskiego. Składają się na podsumowanie zawarte w Amantach panny S., czyOdpowiedzi na ankietę „Twój system wartości”. Tutaj także pojawia się okrutny wiersz pt. Zabić kota, w moim przekonaniu będący polemiką z niegdyś jakże oklaskiwanym wierszem Wisławy Szymborskiej pt. Kot w pustym mieszkaniu. Nareszcie wiem, dlaczego wołano ze zgrozą: „spasajte ditki – Jarema idę”. Bohaterowie, znani z lekcji historii, z reprodukowanych niejednokrotnie obrazów zyskują tu zupełnie nowe oblicza. Zaiste, gorzka jest lekcja historii zaproponowana przez Kaczmarskiego. Nie pokrzepieniu serc ona służy, lecz dotarciu do prawdy z okrucieństwem na miarę Żeromskiego.

Gorzka też jest refleksja nad losami artysty, iście szatańska pycha Gombrowicza sąsiaduje tu bezpośrednio ze świadomością nędzy ostatnich lat Norwida. Nie chodzi o piękne nekrologi-pożegnania, poświęcone pamięci Wysockiego czy Okudżawy. Ani o naśladowanie Wielkiego Testamentu Villona, kilkakrotnie przecież Kaczmarski pisał swoje poetyckie testamenty, za każdym razem coraz pełniejsze goryczy i smutku. A jego testamenty poetyckie wiele mają wspólnego zSądem nad Goyą; nie mogę się oprzeć wrażeniu, że pointa, zamykająca ten utwór: „Goya myśli – miałem szczęście / Żem i żył i umarł – głuchy” zawiera w sobie pewną dozę zazdrości (głuchoty tyczącej, nie zaś talentu malarskiego). Bo to jednak jazgot polityczny sprawił, że mimo krzyku artysty, nie dało się posłyszeć elementarnej prawdy, że Jacek Kaczmarski był poetą, arcymistrzem języka polskiego, panującym nad skarbnicą tak zwanych tradycji narodowych, niedopuszczających by przekształciły się w martwe muzeum, z drobnych faktów życia codziennego zarówno w dawnej, jak i dzisiejszej Polsce budującym pełne goryczy parabole. Także o nas, ale także o sobie.

Jednym z wielu literackich majstersztyków jest Epitafium dla Brunona Jasieńskiego. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jest to wiersz, który dzisiaj warto zacząć czytać z uwagą; i nie tylko po to, by delektować się aluzjami literackimi. Ale by czegoś dowiedzieć się o sobie samym – także tu i teraz. O sobie samym, czyli o człowieku, który mówi o sobie, że jest Polakiem, niekiedy z pychą, niekiedy ze wstydem. Człowiek Kaczmarskiego to istota rodem z baroku: „wątły, niebaczny, rozdwojony w sobie”, nie ma tu miejsca dla doskonałości, nawet Odys staje się zwyczajnym lumpem, którym „matki się brzydzą”. Przypowieść zaś, czyli parabola, to dominujący środek stylistyczny umożliwiający przybliżenie się do prawdy o naszym świecie. Wszelako o „prawdę” pytać dziś nie wypada, przeto: „Pijmy za Barabasza! / Barabasz pije też!”

Raz jeszcze Kaczmarski uświadamia tragiczną prawdę, z którą trzeba żyć, mianowicie to, iż istnieją różne postacie zniewolenia. Można tylko spróbować żyć ze świadomością, a może nawet piętnem tej wiedzy. Siłę czerpiąc z danego raz życia i poezji: „tutaj wszystko, co piękne, wszystko, co straszliwe / bo żyje – przeżywane przez wszystko – co żywe”… Bardzo ważna sytuacja ukazana została w utworze z roku 1979 pt. Walka Jakuba z aniołem:

„I w tym spotkaniu na bydlęcej drodze
Bóg uległ i Jakuba błogosławił
Wprzód mu odjąwszy władzę w jednej nodze
By wolnych poznać że kulawi”.

Niedoskonali bohaterowie Kaczmarskiego spotykają się tutaj z inną postacią, równie niedoskonałą, acz dobrze zadomowioną w kulturze, ale i nie wolną od zniewolenia przez drobiazgi życia codziennego. Z Herbertowskim Panem Cogito, który:

na obu nogach
lewej którą można przyrównać do Sancho Pansa i prawej
przypominającej błędnego rycerza
idzie Pan Cogito
przez świat
zataczając się lekko”.

Nasza codzienność bez perspektywy Pana Cogito i bez jakże roztropnego nawoływania, by budować Arkę przed potopem, jest uboższa. Ale za to dla wielu o wiele przyjaźniejsza… W istocie człowiek Kaczmarskiego – to on sam, w całej swojej wielkości i ze wszystkimi swoimi wadami. Zaś on sam – to Everyman – każdy z nas. Takie są nieuchronne reguły przypowieści, przypominane nieustannie przez jednego z ostatnich polskich poetów romantycznych, wierzącego, że słowem można ludzi czegokolwiek nauczyć. A może nawet świat uczynić nieco doskonalszym.

Marek Adamiec
"Migotania przejaśnienia" nr 3, 2004r.

Nadesłał: Paweł Konopacki

Przepisała: Beata Kosińska