Choroba przyszła nagle. Nowotwór złośliwy, tym złośliwszy, że zaatakował krtań człowieka, dla którego śpiewanie było najistotniejsze. Dolegliwości zaczęły się przy kolacji z przyjaciółmi. Na wieść o bólu gardła ktoś zażartował, że to zawsze może być rak. Jacek Kaczmarski napisał potem, że na stole był łosoś z rakowymi szyjkami, choć to były kapary…
Lekarze dawali mu dwa tygodnie życia. W jednym z wywiadów opowiadał, jak w gdańskim szpitalu pobierano mu wycinki z gardła. W pewnym momencie ktoś podsunął do podpisu oświadczenie, że pacjent nie zgłasza pretensji za ewentualne wybicie zębów. – Może powstanie z tego powieść satyryczna? – pytał sam siebie.
Według lekarzy jedyną radą było wycięcie guza, ale wtedy Kaczmarski już nigdy nie mógłby śpiewać. Nie zgodził się. Jeździł do bioenergoterapeutów i magów. W Gliwicach położył się na „łóżku, które leczy raka”. Nie wierzył w to, ale pytał bliskich: czemu nie spróbować? W końcu wybrał nieinwazyjną terapię w Austriackim Centrum Rehabilitacji i Regeneracji Onkologicznej. Składało się na nią głębokie, punktowe ogrzewanie krtani, terapia polem magnetycznym i tradycyjne metody medycyny chińskiej. Kaczmarski dostawał witaminy, selenit mający stymulować układ odpornościowy i lek o nazwie Ukrain wynaleziony w 1978 roku przez doktora Wassyla J. Nowickyego, który użył do jego produkcji zioła o nazwie glistnik jaskółcze ziele (w tradycyjnej medycynie alkaloidom zawartym w roślinie przypisuje się działanie przeciwnowotworowe) oraz jednego ze starszych leków cytostatycznych (uszkadzających komórki nowotworowe) – tiotepy. Kuracja Ukrainem kosztuje 10-20 tysięcy dolarów rocznie. Potrzebne były pieniądze. Środowisko ludzi bliskich Kaczmarskiemu organizowało koncerty na zbiórkę funduszy. Pomagali też obcy. Kiedyś dostał z Krakowa list z biżuterią w środku.
W latach 80., gdy nawet wydawnictwa powielaczowe były rarytasem, jego wiersze przepisywaliśmy ręcznie lub na maszynie. Wychowywał nas. Porównania z Okudżawą i Wysockim narzucały się same. Liczyła się charyzma i teksty oskarżające szarą, beznadziejną rzeczywistość za oknem. „Mury”, „Sen Katarzyny II”, „Modlitwa”, „Pejzaż z szubienicą” przekraczały granice liryki jak poezja Herberta i muzyki jak piosenki Maanamu. Łączyły je, tworząc wspólnotę ludzi myślących podobnie.
Jacek Kaczmarski zadebiutował w 1977 roku na Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie „Obławą” opartą na motywach utworu Włodzimierza Wysockiego. Kilka lat później razem z Przemysławem Gintrowskim i Zbigniewem Łapińskim miał na swoim koncie płyty „Mury”, „Raj”, „Muzeum”. W stanie wojennym, który zastał go za granicą, współpracował z Radiem Wolna Europa, koncertował na rzecz Solidarności w USA i Kanadzie. Rok po wolnych wyborach wrócił do Polski z serią recitali. Był strach, czy ta poezja bez komunistycznego podtekstu się nie zestarzała. A tu znów pełne sale, znów entuzjazm. W 1995 roku wydał powieść autobiograficzną „Autoportret z kanalią” i przeprowadził się do Australii.
Kaczmarski przepowiedział, że „mury runą”. Ale nie spełniły się inne jego wiersze, na przykład „Widzenie”:
Widzę normalny kraj –
Brzozy, cerkiew, rzeka
Nad rzeką olchowy gaj –
Dar Boga dla człowieka
Wiatrem wędruje dzwon
zrodzony w gliny grudzie
I oto ze wszystkich stron
Idą normalni ludzie.
Publikowaliśmy jego wiersze w „Przekroju”. W marcu obiecał mi jeszcze wiersz o świętach Wielkiejnocy. Gdy dwa tygodnie poźniej zadzwoniła pani Alicja, towarzyszka życia artysty, z przeprosinami, że wiersza nie będzie, wiedziałem, że nastąpił nawrót choroby. Jeszcze w Wielki piątek Jacek pisał poemat o baronie Münchhausenie. Jeszcze w Wielką Sobotę, 10 kwietnia, o 17 z Gdańska nadeszła wiadomość, że „sytuacja się normuje”. Zmarł wieczorem. Miał 47 lat. Trudno mi sobie wyobrazić, że już nigdy nie dostanę maila z Osowej.
Marcin Pieszczyk, OWO
"Przekrój" 18 IV 2004r.
Nadesłał: Piotr Uba
Przepisał: Szaman