„Budujcie arkę przed potopem/ Niech was nie mami głupców chór” – radził Polakom profetycznie Jacek Kaczmarski, a teraz dołączył do korowodu umarłych poetów. Nie jest dobrze, bo gdy poeci tak licznie odchodzą, to znak, że złe czasy nadchodzą. Ten zbiorowy exodus z życia ludzi słowa, artystów, a szerzej – humanistów – nic dobrego nie wróży. Nietrudno się zorientować, że im więcej krzyży na Powązkach, tym bliżej potopu. Nie, Szwedzi nas tym razem, niestety, nie najadą – chyba że turyści. Gdy idzie o politykę, będą to nasi. Będą? Oni już tam są i z takim trudem spłodzone, długo wyczekiwane dziecko demokracji wylewają z kąpielą do polskiego bagienka. A jak do tego obrazu dodamy niewesołą sytuację w świecie, wyjdzie nam nowa wersja Obławy Kaczmarskiego.

Dedykował tę swoją pierwszą znaną pieśń swemu natchnieniu i praojcu – Włodzimierzowi Wysockiemu. Bo Kaczmarski był cały z Wysockiego. Nie krył źródła inspiracji w jednym z felietonów, pisanych, a jakże, na emigracji: „Nigdy nie ukrywałem, że to, co robiłem, kim byłem i jestem, zawdzięczam w znacznej mierze rosyjskiej trójcy bardów, przede wszystkim Wysockiemu”. Dwóch pozostałych to Aleksander Galicz i Bułat Okudżawa. Życie i twórczość Wysockiego składały się Kaczmarskiemu w „pewien niemożliwy do zrealizowania ostateczny wzór nieustannego, zachłannego i szczodrego zarazem istnienia w pędzie, na najwyższych obrotach i nad krawędzią przepaści, w uzależnieniu od kaprysu nieokiełznanych koni. Jeśli śmiech, to pełną gębą, jeśli krzyk, to do krwotoku krtani, jeśli ból, to bezdenny”. Dla przyszłego autora Krzyku był to przepis na siebie.

Bardzo młody Kaczmarski, urodzony w pierwszym roku październikowej odwilży, usłyszał swoich bardów już w okolicach Marca ’68. Obrazy bicia studentów, widziane z okien mieszkania rodziców, nałożyły mu się na teksty piosenek słyszane w tymże mieszkaniu z płyt Polydoru. Zachwycił go autentyzm przekazu, a głosy z nieludzkiej ziemi stanowiły „rosyjskie odpowiedniki niewolniczych bluesów z amerykańskich plantacji bawełny; dowiadywaliśmy się z nich o Archipelagu Gułag, o przerażająco zbawczej mocy wódki, o ulicznym kodeksie honorowym, o budowie metra, o niemożliwej do ocalenia miłości, o absurdalnych programach telewizyjnych i radiowych nawet oglądanych i słuchanych przez groteskowych obywateli i towarzyszy, niby urobionych przez system, ale przejawiających w najmniej spodziewanych momentach, przeważnie w chwilach próby, swoje niesforne człowieczeństwo” – jak pisał o Rosjanach z dalekiej Australii.

Był dzieckiem Sierpnia 1980 r. Do Stoczni Gdańskiej, tuż po strajku, przywiózł go Andrzej Wajda – wkrótce miał powstać Człowieka z żelaza. Wcześniej Kaczmarski śpiewał dla nielicznych, najczęściej w akademikach i prywatnych mieszkaniach, i choć rok po Czerwcu 1976 wygrał Festiwal Piosenki Studenckiej i Poetyckiej w Krakowie, prawdziwą popularność wraz z przydomkiem barda Solidarności zdobył właśnie w Stoczni im. Lenina. Zaczął jeździć po kraju, dając 25 koncertów w miesiącu, śpiewał na strajkach, na uczelniach, w kościołach i fabrykach. Robotnicy nagrywali jego żarliwe songi. Po kraju krążyły „taśmy prawdy”. W robotniczym repertuarze Mury były niczym Marsylianka, trafiły na mury strajkujących zakładów poruszającą wyobraźnię obietnicą: „A mury runą, runą i pogrzebią stary świat”.

Gdy „stary świat” pogrzebał nadzieje jutrzenki grudniową nocą, Jacek Kaczmarski występował akurat z Przemysławem Gintrowskim i Zdzisławem (*) Łapińskim w Paryżu. Jego koledzy wrócili do Polski, on wrócił jedynie w drugim obiegu oraz na falach Wolnej Europy, gdzie miał swoje „Piętnaście minut z Jackiem Kaczmarskim”. Po dziesięciu latach zrezygnował z pracy w RWE i wyjechał do Australii. Trzy miesiące w roku spędzał w Polsce. Koncertował. Drukował. Pił. Harował. Wreszcie zachorował. Na raka krtani. Przepowiedział sobie tragiczny los w piosence napisanej na początku emigracji: „(…) i krtań w ostatni skręcić krwiak! / Chce słyszeć, jak przed śmiercią wyje…” – adresując te słowa do twórców stanu wojennego. A swoją drogą pojęcie twórcy nader jest uniwersalne: można nim obdzielić i kata, i ofiarę. W swoim życiu bywał i jednym, i drugim. Mówił o tym przejmująco szczerze: „Naprawdę skrzywdziłem wszystkich, którzy chcieli dla mnie dobrze”.

W roku 2000 przyjął Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, nadany mu przez Aleksandra Kwaśniewskiego. Niezbyt jasno wyjaśniał swym wielbicielom, dla których był etykietą zastępczą eliksiru o nazwie wolność, motywy przyjęcia „blachy” od byłego komunisty: „Kiedy zadzwonili do mnie z kancelarii Kwaśniewskiego i zapytali, czy przyjmę medal, to nie miałem żadnych wątpliwości, że przyjmę. Występowałem przeciwko systemowi komunistycznemu. Walczyłem o to, by był normalny kraj. A w wolnym kraju wola wyborcy jest święta. Cokolwiek się myśli o Kwaśniewskim, to jest to prezydent tego kraju. A ja jakieś tam osiągnięcia mam. Więc należy mi się uznanie. Podczas wręczania medalu doszło do pewnej manipulacji. Dowiedziałem się, że dostałem medal nie za swoje osiągnięcia, ale za osiągnięcia w działalności w ZSP [Zrzeszenie Studentów Polskich – przyp. MK], w którym nigdy nie byłem. Zdecydowałem się jednak na przyjęcie medalu z pełną świadomością, bo chciałem powiedzieć młodym ludziom, którzy mi wierzą, że jest to ich państwo i demokratycznie wybrany prezydent”.

Młodzi ludzie, którzy mu wierzyli, są teraz w prawdziwej rozpaczy, bo Jego zabrakło. Na witrynie internetowej Jacka Kaczmarskiego pojawiły się setki niezwykłych, jak na te czasy i obyczaje, intymnych wyznań, przepojonych bólem po stracie swego barda. To widomy owoc Jego tytanicznej pracy. Napisał blisko tysiąc przejmujących pieśni, kilka tomów wierszy i powieści. Przeżył niespełna 47 lat. Do końca bronił się przed wkładaniem Jego twórczości w polityczne szufladki. Nie chciał, by odbierano jej prawo do przesłań uniwersalnych. Był poetą piosenki nie tyle antykomunistycznej, co proludzkiej. „Każde pytanie o godność i znaczenie `ja` w globalnej wiosce rządzonej przez `my` albo `oni` jest pytaniem politycznym” – argumentował.

Był bardem, bo łączył w sobie cechy poety i pieśniarza, ale wykraczał poza tę rolę, narzuconą mu przez czasy przełomu. Z wprawą Pytii przeczuwał podstępy polskiej historii, naznaczonej stygmatem klęski. Żył w Krajobrazie po uczcie – być może dlatego tak często bachicznie ucztował? Po śmierci Włodzimierza Wysockiego napisał wstrząsające Epitafium. Po śmierci Bułata Okudżawy – Pożegnanie. Kto i jaką piosenkę Jemu teraz napisze – tego jeszcze nie wiemy. Ale z dnia na dzień coraz bardziej aktualna staje się Jego przekorna przestroga, będąca zarazem radą i przesłaniem dla pozostałych: „Budujcie arkę przed potopem/ Słychać juz grzmot burzowych chmur”…

(*) Zdzisławem – tak jest w tekście źródłowym

Marek Kusiba
"Dziennik", 16 IV 2004r.

Nadesłała: Beata Kosińska