Będzie to najtrudniejsza walka w jego życiu. Tym razem przeciwnikiem jest rak krtani. Jacek Kaczmarski wierzy, że ją wygra, i dodaje otuchy najbliższym. Zawsze taki był. Innych zagrzewał do boju z życiem, wyciągał z dołka, a zapominał o sobie. Teraz też bagatelizuje swój stan: „Nie jest tak źle, w końcu choroby są dla ludzi. Moi bliscy przejmują się bardziej niż ja”. Przyjaciele i wielbiciele Jacka organizują koncerty, z których dochód będzie przeznaczony na operację. Kosztuje ona 100 tysięcy złotych i ma być przeprowadzona za granicą.
Degenerat i bohater
Strofy jego wiersza „Testament” powiedzą o nim więcej niż opinie krytyków:
Niejedną twarz mi los przyprawił:
Byłem już zdrajcą i pomnikiem,
Degeneratem, bohaterem,
A wszystkie twarze były szczere…
Nazwano go wice-Herbertem lat 80., azymutem przyzwoitości politycznej, posągiem sarmackiego patriotyzmu. Dla jednych bohater narodowy, dla innych zdrajca. Kosmopolita, pijak, kobieciarz. Dobry mąż i czuły ojciec. Jego przyjaciele twierdzą, że w każdym z tych określeń jest ziarno prawdy. Sam zawsze bronił się przez przyczepianiem łatek. Mówił, że tylu jest Kaczmarskich, ilu ludzi, którzy go poznali: „Ale etykiety tkwią w naszej mentalności. Lubimy sobie wybrać kogoś, kto za nas wejdzie na barykady i będzie krzyczał. Jak go stukną – to mu postawimy pomnik. Jak się pomyli – skopiemy”.
Dziecko artystów
Urodził się 22 marca 1957 r. w Warszawie jako jedyne dziecko pary malarzy Janusza Kaczmarskiego i Anny Trojanowskiej. Rodzice zajęci karierą nie mieli dużo czasu dla syna. Natychmiast „porwali go” dziadkowie, którzy znali mało praktyczny styl życia artystów. Jacek był ich oczkiem w głowie. Dopiero w czasach licealnych zamieszkał z ojcem, w jego malarskiej pracowni.
Babcia Felicja, z domu Szlachtaub, przeżyła wojnę jako jedyna ze swej rodziny. Dziadek Stanisław, komunista, później został m.in. ambasadorem Polski w Kambodży. To on uczył wnuka, by bronił słabych i walczył o sprawiedliwość. Babcia dokładała podstawy wiedzy o literaturze, języki obce, nucąc razem z nim piosenki. Osłuchiwał się z nieprawomyślnymi utworami rosyjskimi. Zgodził się grac na pianinie pod warunkiem, że dostatnie gitarę, i brzdąkał na niej odkąd skończył 13 lat. Spory nacisk kładziono także na jego edukację malarską. Gdy rówieśnicy biegali za piłką, on czytał i studiował albumy z reprodukcjami.
Swoje dzieciństwo tak wspomina: „Wszystko koncentrowało się wokół mojego rozwoju: czytania, słuchania muzyki poważnej. I przez rodziców, i przez dziadków byłem zachęcany do działań twórczych”.
Matematyk z miłości
Wbrew oczekiwaniom rodziny, w renomowanym liceum im. Narcyzy Żmichowskiej wybrał klasę matematyczną. Jak się okazało – z miłości do pewnej Majki. Czar uczucia po semestrze prysł, ale pozostało głębokie porozumienie ze świetną polonistką Barbarą Krydą. Namówiony przez nią do udziału w olimpiadzie, dostał się do finału. Pierwsze sukcesy zmobilizowały go do studiowania filologii polskiej, zachęta była nagroda w postaci zwolnienia z egzaminów wstępnych.
W ogólniaku miał opinię ucznia nieco odmiennego i konfliktowego. Mówiono, że jest zdolny, zarozumiały i chadza własnymi ścieżkami. Przeżył wiele sprzeczek z kolegami, które tylko ugruntowały jego pozycję indywidualisty. Zadawał nauczycielkom nietuzinkowe pytania, czym doprowadzał je do łez. Wtedy powstały pierwsze piosenki. Brały się bardziej z młodzieńczych przemyśleń o bezradności wobec świata niż z zainteresowania polityką. Komponował je z tym większym zaangażowaniem, im więcej wpatrzonych w niego koleżanek siedziało dookoła. Nieśmiałość nie przeszkadzał mu fascynować się płcią piękną, a gitara pomagała przełamywać pierwszego lody. Z czasem przekonał się, że jest niezawodna w potęgowaniu wrażenia na kobietach. Zakochiwał się niezmiernie łatwo. „Zacząłem śpiewać z miłości. Prezentowałem raczej typ Casanovy z filmu Felliniego, który szukał ideału kobiety, niż donżuana dowodzącego swej męskości.”
Z balangi do ołtarza
Jego własna przyspieszona edukacja polityczna rozpoczęła się w marcu 1968 roku. Widział pałowanie studentów, żegnał przyjaciół rodziców wyjeżdżających do Izraela, w jego domu zaczęły straszyć pozostawione przez nich lodówki, tostery. Tego samego roku dowiedział się, że jest żydem. Kolejną lekcją były wypadki grudniowe na Wybrzeżu i przemówienie Edwarda Gierka. „Już wtedy prawie cała rodzina nie miała złudzeń” – wyznał. Jacek dobrze zapamiętał nauki dziadka, ale ciemiężców odnalazł wśród jego partyjnych towarzyszy.
Za bezcenne uważa studenckie kontakty ze znakomitymi polonistami, profesorami Zdzisławem Liberą czy Arturem Sandauerem, jednak przełom w jego życiu dokonał się wiosną 1974 r. W warszawskim domu reżysera Jerzego Hoffmana zobaczył koncert słynnego rosyjskiego barda Włodzimierza Wysockiego. Przeżycia tamtego wieczoru były tak silne, że stały się dla 17-latka drogowskazem na dalsze życie. Naśladował ideał, zdzierając swój młody głos.
W latach 1977-81 Kaczmarski, student polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, trzy razy wygrał Festiwal Piosenki Studenckiej w Krakowie, dwa razy triumfował w Opolu. Myślał po swojemu, śpiewał po swojemu, wierząc, że sztuka powinna jątrzyć, dyskutować z tym, co już raz zostało ustalone. Od rozmiarów sukcesu mogło się zakręcić w głowie. Wszędzie aplauz robotników i owacje na słowa: „Wyrwij murom żeby krat”. Trio Kaczmarski-Gintrowski-Łapiński dawało koncert za koncertem. A po występach – intensywne życie rozrywkowe. Obowiązki dzielili sprawiedliwie: Zbyszek odpowiadał za kasę, Przemek za panienki, a on dbał o alkohol.
To cud, że w gorączce lat 80-81 zdążył się ożenić. Spotkał pierwszą wielką miłość, 19-letnią Inkę Kardyś, i już jej nie puścił. Ślub wzięli w marcu 1980 r.
Rozpacz w butelce
W październiku 1981 r. wyjechał na Zachód. 13 grudnia nad ranem, nazajutrz po wielkim paryskim koncercie „Solidarności”, popijając wino, dowiedział się, ze w Polsce wprowadzono stan wojenny. Został sam, z dala od ukochanej kobiety i kolegów z zespołu, co wielu znajomych w kraju uznało za tchórzostwo. Całymi dniami leżał i czytał ksiązki. W ciągu paru miesięcy przytył do 110 kilogramów. O tym, jak ściągał do siebie Inkę krążą legendy. Wreszcie po półrocznych wysiłkach udało mu się zdobyć sfałszowane zaświadczenie, że jest śmiertelnie chory. Polskie władze pozwoliły żonie zobaczyć się z umierającym mężem.
Przez blisko dziesięć lat ze zmiennym szczęściem tułał się po świecie. Pomieszkiwał w Skandynawii, Francji i w Niemczech. Znajomi twierdzą, że Jacek miał dużo szczęścia, bo ominął go typowy los polskiego emigranta – pomidory na południu Francji zbierał tylko przez miesiąc. Prawda o jego pobycie na wygnaniu nie wygląda jednak tak różowo. Klepał biedę, żył z zasiłków, to znów pożyczał pieniądze. Z czasem uległ namowom kolegów, żeby jeździć po świecie i koncertować na rzecz „Solidarności”. Od czasu do czasu wpadał więc jakiś grosz z występów dla Polonii we Francji, Izraelu, Niemczech, Ameryce, większość pieniędzy szła jednak na konto związku.
Dodatkową forsę należało natychmiast wydać. Najlepiej na alkohol i kobiety: Solidarnościowy bard żył tak, jak śpiewał: szybko, ostro, na full. „Miałem niespożyte pokłady energii, które się wyżywały też w życiu towarzyskim – bez przerw, bez spoczynku. Uważałem, że moje śpiewanie jest najważniejsze, wszystko inne musi zejść na drugi plan. Sądziłem też, że za to, co robię, należy mi się całkowita wolność, a więc nocne imprezy, panienki i wódka.”
Pił dla towarzystwa, dla zabicia nudy, z rozpaczy, z przyzwyczajenia. Gdy popularność sprawy polskiej zmalała do zera, nagle znalazł się na rozdrożu. Nikt go nie witał, nie oklaskiwał, z bożyszcza stał się nagle mało znanym piosenkarzem z Europy Wschodniej, na dodatek obarczonym problemem alkoholowym. Poczuł się „jedną z kalek, które wiedzą, jak powinien wyglądać świat, ale nie potrafią zawiązać sznurowadeł i ugotować obiadu dla dziecka”. Opamiętanie przyszło dopiero po artykule zamieszczonym w prasie polonijnej. Dziennikarka, która jeździła jego śladami po Ameryce, napisała, że gdziekolwiek się pojawiła, zastawała ruiny, zgliszcza i złamane serca. Świadomość, że jest alkoholikiem zmobilizowała go do leczenia. W Niemczech zaczął uczęszczać na mityngi AA. Mówił o tym głośno, żeby nadal nie pić: „Opowieści 'braci nałogu’ nie pozwalały mi zapomnieć i poczuć się pewnie. W Polsce ta szczerość jest także rodzajem zabezpieczenia. W moim środowisku – artystów estrady, literatów, poetów – picie jest częścią bytu, więc mam spokój”.
Jak w raju.
Siedem lat zajęło mu wychodzenie z zaklętego kręgu detoksów, delirek, zapijań i fascynacji przypadkowymi znajomościami. „W okresie szaleństw i tras kobieta była dla mnie rodzajem piorunochronu. Po koncercie człowiek jest na takim haju, że nie może usnąć. Może się tylko kochać albo upić”.
W 1987 roku definitywnie rozpadło się kulejące od dawna małżeństwo. Nie uratowały go narodziny syna Kosmy ani próba stabilizacji, ani oferta pracy w Radiu Wolna Europa. Dedykował Ince wiersz zaczynający się od słów:
„Pierwszej małżonce mojej, Ince,
Nim się wyrazi o mnie szpetnie,
Zostawiam nasze wspólne sińce –
Pamiątki z wojny wieloletniej.
Ja się przeglądam w tych orderach,
Bo to, co boli, nie umiera.”
Po rezygnacji z ciepłej, acz krępującej, posadki z monachijskiej rozgłośni następnego stałego zatrudnienia już nie podjął.
Nie nadawał się do biurek, stałych godzin urzędowania, a obowiązek pracy zawsze wywierał na niego zdecydowanie niekorzystny wpływ.
Kolejną kobietą jego życia była poznana w RWE sekretarka Ewa Volny, wdowa po redaktorze Rozgłośni Czeskiej. Z tego związku w 1988 r. przyszła na świat Patrycja. Jacek znów zakochał się bez pamięci. „Ewa pokazała mi, czym jest miłość, biorąc wrak ludzki. Dosłownie, bo miałem pokiereszowaną twarz po bójce z narzeczonym pierwszej żony, i w przenośni, bo nie przynosiłem jej nic poza problemami”. Po powrocie z Monachium do Polski w 1990 roku kupił dom w górach. Chciał się zamykać na dłuższy czas i pisać. Niebawem jednak siedlisko zostało sprzedane i pod koniec sierpnia 1995 r. cała rodzina postanowiła wyemigrować do Australii. Z początku nikt mu nie uwierzył. Koledzy uznali, że to bujda albo chwyt reklamowy poprzedzający nową trasę.
Zaprzeczał, jakoby wyjeżdżał obrażony na Polskę. Planował osiedlenie się „u dołu globusa” już w połowie lat 80. i byłą to decyzja pokierowana miłością do żony i córki. Próbował zerwać z etykietą barda. Kopał i gryzł, gdy go tak nazywano, ale rozumiał, że nie potrafi robić nic innego. Nowe „apolityczne” teksty nie sprzedawały się tak jak „Obława”. Mówił, że człowiekowi po 40 nigdzie nie będzie jak w raju, ale na antypodach znalazł arkadię. „Obcy ludzie uśmiechają się do siebie, zima trwa dwa miesiące, a gdy od oceanu powieje wiatr, trzeba napalić w kominku”. Wędkował, rąbał drewno. Na pytanie, z czego żyje w Perth, odpowiadał: „Częściowo z honorariów z Polski. Żonie i mnie przysługuje zasiłek”. Idylliczne początki nie zapobiegły nieporozumieniom i rozpadowi. Po rozstaniu z praktyczną krakuską napisał:
„Zaś drugiej mojej połowicy
Niczego nie zapiszę za nic,
Bo choćbym nie wiem jak policzył –
I tak mnie za rozrzutność zgani”
Rozwód z Ewą przypieczętowała wizyta w Polsce w 1997 r. Po jednym z koncertów podeszła do niego młoda dziewczyna. Niebawem Jacek zamieszkał u niej w Gdańsku, akceptując dwie córeczki z poprzedniego małżeństwa, a także dwa koty i dwa psy. Nie pali się do małżeństwa. Obie jego byłe żony twierdzą, że od kiedy przestał być ich mężem, stał się porządnym facetem. Chciałby zabrać Alicję do swojego raju w Australii, jeśli Bóg pozwoli. Jakiś czas temu wyznał: „Jako zodiakalny Baran przechodzę spazmatyczne zmiany w życiu. Parę lat temu przestałem pić i koledzy mówili, że odmłodniałem o 10 lat. Rzuciłem palenie. Cera się wygładziła, oddech się wydłużył… To jest odrodzenie dla człowieka”.
Katarzyna Józefowicz
"Na Żywo" nr 16, 2002r., s. 26-31.