Przypuszcza, że gdyby leczył się tradycyjnymi metodami, od dawna by już nie żył

Jacek Kaczmarski. Człowiek-legenda. Bard „Solidarności”. Pisarz, poeta, kompozytor. Któż nie zna jego głosu? Któż nie nucił jego piosenek? Kto nie bywał na jego koncertach?
„Wielki szczęściarz”. „Ulubieniec fortuny”. „Pieszczoch losu” – taka krążyła o nim opinia, tak mówili o nim jego bliscy znajomi. Nie bez powodu. Jacek bywał na salonach wielkiego świata, koncertował przed koronowanymi głowami, ściskał ręce prezydentów. W przenośni i najbardziej dosłownie – noszony był na rękach. Na początku 2002 roku dowiedział się, że ma raka. ” Rak usadowił się w krtani. Dla śpiewaka trudno o coś bardziej druzgocącego.
„Ale prawdę mówiąc, wcale nie chodziło o to, czy Jacek będzie jeszcze kiedykolwiek mógł śpiewać, lecz o to, czy w ogóle będzie żył. Rak znajdował się bowiem w trzecim stadium zaawansowania. Od razu było wiadomo, że nawet jeśli guz zostanie zoperowany, raczej nie da się uniknąć przerzutów. Chemioterapię, radioterapię i zabieg chirurgiczny lekarze proponowali w zasadzie pro forma. Dawali Jackowi w najlepszym razie kilka miesięcy życia, a Ali – jego partnerce – sugerowali, że powinna powoli przyzwyczajać się do noszenia czarnych sukienek.
„Jacek – szczerze mówiąc – diagnozą nie był zbytnio zaskoczony. Od dłuższego czasu coś podejrzewał, czuł, że w gardle coś złego się dzieje, coś, co utrudniało przełykanie, co dławiło i powodowało chrypkę. Bał się ostatecznego werdyktu. Być może dlatego tak długo za radą kolejnych lekarzy leczył się antybiotykami, zwlekał z badaniami, a potem nie chciał odebrać wyników osobiście. Poprosił o to Alę.

Gdy wróciła ze szpitala, zapytał:

– Czy to rak?

Zapadła głucha cisza.

– Damy sobie radę – odpowiedziała po chwili.

Wcale nie musiała silić się na taką odpowiedź. Mimo że od pewnego czasu i ona obawiała się najgorszego, od samego początku była przeświadczona, że jakikolwiek byłby wynik badań, to nie ma to aż takiego znaczenia, ponieważ Jacek i tak wyzdrowieje. Tak musi być i basta. On również starał się być optymistą i nie załamywał się, choć – jak sam przyznaje – od czasu do czasu wpadał w psychiczne dołki, które „marynował” przy pomocy Egri Bikaver.

– Tak naprawdę nie miałem wielkiego wyboru. Sam rak go zawęził. Medycyna konwencjonalna niewiele mi oferowała. Nie chciałem, żeby wycięto mi krtań tylko po to, by na zawsze stracić głos i by zaraz potem nastąpiły przerzuty. Nie miałem zamiaru męczyć się ze skutkami ubocznymi chemio- i radioterapii, które – zgodnie z tym, co mówili lekarze – i tak najprawdopodobniej nie przybliżą mnie do zdrowia. Nie chciałem zostać niemym i w ostatnich miesiącach życia być nieustannie przewożonym ze szpitala do szpitala w poszukiwaniu ratunku, który i tak znikąd już nie nadejdzie. Musiałem szukać innej drogi. Koniecznie. Za wszelką cenę. Cały czas w pamięci brzmiały słowa księdza Tischnera, iż człowiek nie powinien za wszelką cenę trzymać się życia. A ksiądz Józef cierpiał przecież dokładnie na to samo.

– Postanowiliśmy – mówi Ala – sprawdzić każdą możliwość i niczego nie lekceważyć. Przeszukując Internet, ku naszemu zdumieniu stwierdziliśmy, że jest bardzo dużo metod walki z rakiem. Właśnie z sieci dowiedzieliśmy się o istnieniu AMC w Londynie, dzięki czemu Jacek dość wcześnie zaczął przyjmować leki andyjskie i amazońskie. Miały one postać płynną i można je było pić mimo coraz większych kłopotów z przełykaniem.

– Piłem manayupę zmieszaną z maką, sangre de drago i odwar z vilcacory. Preparaty te bardzo mnie wtedy wzmacniały, wyraźnie to odczuwałem. Myślę, że na pewnym etapie – do momentu, gdy w Austrii wszyto mi sondę i mogłem zacząć przyjmować holenderską mieszankę odżywczą – właśnie one uratowały mnie przed całkowitym wycieńczeniem. Ich stosowanie stanowiło też namacalny dowód na to, jak wiele do zaoferowania ma medycyna naturalna, a to jeszcze bardziej zachęcało mnie do dalszej walki. Dalszy ciąg kuracji nastąpił w Igls, w Austrii, w Alpach, w klinice o atmosferze jakby żywcem wyjętej z „Czarodziejskiej góry” Tomasza Manna. Zatrudnieni tam byli lekarze o najwyższych kwalifikacjach. Stosowali niekonwencjonalne, choć już po wielekroć sprawdzone metody.

Najpierw Jackowi wszyto sondę, przez którą mógł sobie wstrzykiwać pożywienie wprost do żołądka. Następnie zaczęto leczenie hipertermią: guz nagrzewano do temperatury 53 stopni C, co miało go rozbroić i uśmiercić. Do tego doszły kroplówki wzmacniające z witaminami, selenem i wyciągiem z mleczu, krople homeopatyczne, enzymy, odtruwanie i wzmacnianie organizmu Chlorellą – algami – oraz zabiegi ze szkoły słynnego dr Carla Simontona z USA. Wieloaspektowa, holistyczna kuracja dość szybko poczęła przynosić widoczne rezultaty. Jacek przybrał na wadze, zrelaksował się, stał się znacznie spokojniejszy i z jeszcze większą ufnością zaczął patrzeć w przyszłość.

– W Austrii byliśmy dwukrotnie, dwa razy po trzy tygodnie – dodaje Ala. – Pod wpływem tamtejszej kuracji i wszystkich innych zabiegów zdecydowanie zaczął się zmieniać tomograficzny obraz guza. Począł się otorbiać i stał się nieaktywny, przez co zminimalizowano prawdopodobieństwo przerzutów. Nie mieliśmy już najmniejszych wątpliwości, że znaleźliśmy się na właściwej drodze. Na drodze do życia i zdrowia. W tym czasie Jacek zaczął też przyjmować pewien eksperymentalny lek stworzony przez grupę naukowców z Warszawy i kontynuował kurację vilcacorą oraz sangre de drago. Centrum Medycyny Andyjskiej w Londynie wyprodukowało dla niego specjalną mieszankę przystosowaną do aplikowania przez sondę. Rozpoczął się proces destrukcji guza, który ulegając powolnemu rozkładowi i wydalaniu z organizmu, począł puchnąć i zwiększać swoją objętość. Było to bardzo pozytywne zjawisko, które świadczyło o skuteczności kuracji, ale prowadziło do dość kłopotliwych konsekwencji. Guz już nie tylko uniemożliwiał jedzenie, ale także oddychanie. Musiano dokonać zabiegu tracheotomii, czyli nacięcia krtani. Odtąd Jacek oddycha przez naciętą krtań, a nie przez nos i usta, co utrudnia mu mówienie.

– Jest to jednak stan przejściowy. Gdy guz ulegnie ostatecznemu rozpadowi i wchłonięciu, znów udrożnią się górne drogi oddechowe i krtań zostanie scalona. Na pewno zmieni mi się barwa głosu, ale będę mógł normalnie mówić. Wśród lekarzy są teraz i tacy, którzy nie wykluczają, że za jakieś dwa lata znów będę mógł śpiewać.

Niedaleka zdaje się już perspektywa, że nieaktywne pozostałości po guzie w gardle da się usunąć chirurgicznie. Najprawdopodobniej stanie się to najpóźniej w ciągu roku. Jednak już teraz jak na dłoni widać, że Jacek wygrał swą walkę z rakiem. Lekarze są zdumieni. Mówią, że to, co się stało, jest praktycznie nie do wiary. Inni chorzy, którzy z tym samym schorzeniem poddali się operacji wycięcia krtani i chemioterapii, już dawno nie żyją. Żyje tylko Jacek. I ma się coraz lepiej.

– Teraz znów przyjmuję vilcacorę i sangre de drago. I znów czuję dobroczynne skutki działania obu tych preparatów. Decyzja sprzed półtora roku, by postawić na medycynę naturalną, okazała się zbawienna. Dzięki temu ze zmagań z rakiem przytrafiło mi się w zasadzie to, co najlepsze: wiele wolnego czasu, troska bardzo zaangażowanych ludzi jak kraj długi i szeroki zbierających pieniądze na moje leczenie i okazja do wielu zasadniczych przemyśleń. Ominęły mnie natomiast cierpienia związane z chemioterapią, radioterapią i następującymi po sobie operacjami. Słowem – po raz kolejny miałem ogromne szczęście.

Raz Inków bard, rodem z Cuzco
Sepleniąc ze złości pluł w łóżko:
– Bard z Peru nie ma być chory!
Dawajcie mi vilcacory,
Aż będę zdrów, jak jabłuszko!

– czego także Czytelnikom „Vilcacory”
z okazji Świąt Bożego Narodzenia
życzy
Jacek Kaczmarski

Roman Warszewski
"Vilcacora", 2003r.