Jacek Kaczmarski nie żyje. Choć minęło już kilka miesięcy od tego wydarzenia, nadal trudno się z tym faktem pogodzić. Choć nie był człowiekiem polityki, nauki czy popularnych mediów, potrafił zmieniać nasz świat – kształtować swych słuchaczy wpływając tym samym na ich życie. Z góry przepraszam wszystkich którzy oczekują od tego pisanego epitafium obiektywizmu. To jest tekst zdecydowanie subiektywny, bo powodowany osobistymi doświadczeniami i uczuciami. Jestem bowiem jednym z tych, których dzieło Jacka Kaczmarskiego zmieniło.
Żegnaliśmy go w deszczu. Pomimo tego, na warszawskim cmentarzu wojskowym zjawiły się tłumy. Ludzie doświadczeni życiem i historią – dawniejszą i najnowszą, ale także młodzi entuzjaści poezji. Wspólnie, pokornie mokli grzejąc dłonie przy płomykach świec, które przynieśli ze sobą. Ich obecność pokazywała, że zmarły nie był głosem tylko jednego pokolenia czy organizacji. Skromna ceremonia pogrzebowa prowadzona przez o. Wacława Oszajcę SJ daleka była od przepychu i form przynależnych pochówkom osób oficjalnych. Żegnano bowiem nie opromienionego medialną sławą luminarza polskiej kultury lecz kogoś więcej – barda, przyjaciela i nauczyciela. W drodze na miejsce wiecznego spoczynku kondukt z prochami Jacka Kaczmarskiego mijał kwatery sybiraków, żołnierzy 1920 i 1939 r., powstańców warszawskich. To ich właśnie piosenki Jacka przywracały świadomości historycznej tysięcy młodych Polaków.
Od swych ojców dojrzalsi, kiedy byli w tym wieku
Beznadziejną ich drogą podążamy na przekór.
Czasem słabsi od kurzu wstrzymujemy wichury
I stawiamy pomniki zapomnianej kultury
„Litania” 1981
Gdzie szukać korzeni tego talentu „budzenia sumień” jak sam pisał? Wychowany w szacunku do przeszłości i sztuki, był spadkobiercą różnych tradycji – ale przede wszystkim tej romantycznej. Wrażliwy na obraz, oglądał rodzinne albumy z malarstwem europejskim (później również – gdziekolwiek rzucił go los, odwiedzał galerie i muzea). Dzięki wyjazdom rodziców do ZSRR (ojciec Jacka – prof. Janusz Kaczmarski przez wiele lat związany był z Wydziałem Sztuk Pięknych UMK) mógł poznać także inny świat – Związek Radziecki epoki Breżniewa. Tam zachłysnął się Wysockim, który odtąd był dla niego wzorem. Naśladował jego gardłowy głos, zapamiętale ćwiczył grę na gitarze, i nawet strun w niej nie przestawił, pomimo iż był leworęczny (kiedy się go o to zapytałem odpowiedział prosto: „Bo nie wiedziałem, że tak trzeba. Kiedy zaczynałem grać sam opracowałem sobie chwyty, trzymając gitarę na odwrót i mi się to spodobało. Potem było za późno, żeby to odkręcić”). Obserwował Rosję i mimo wszechogarniającego totalitarnego gorsetu (który świetnie opisał w „Epitafium dla Włodzimierza Wysockiego”), pokochał ten kraj i ludzi. To właśnie „na tej ziemi co żywym nie skąpi pogardy” krystalizował się jego talent. Dług wobec rosyjskiej kultury spłacał wielokrotnie pisząc nie tylko o Wysockim, ale także Rublowie, Jesieninie, Mandelsztamie. W jednej z piosenek („Rehabilitacja komunistów” z 1988 r.) wyznał otwarcie – „jam po prostu jest rusofil antykomunista”.
Za tą zasłoną która płonie
Uparcie żyliśmy – owady.
Wierzące w trajektorie komet
W siebie. W pomyślne gwiazd układy.
„Wariacje dla Grażynki” wg grafiki Józefa Gielniaka. 1980
Studia polonistyczne na Uniwersytecie Warszawskim ukończył w 1980 r. broniąc pracę o poezji politycznej polskiego Oświecenia. W światku studenckim był już wówczas postacią znaną i podziwianą. W latach 1977-1980 zdobył główne nagrody w najważniejszych festiwalach piosenki poetyckiej czy „studenckiej” jak wówczas mówiono. Jego kariera pieśniarza przebiegała dwutorowo – z jednej strony „oficjalne” występy na imprezach studenckich, a z drugiej – zupełnie „nieoficjalne” koncerty na opozycyjnych salonach. Jego piosenki poruszały, zmuszały do zajęcia stanowiska, do myślenia… W czasach „baletów gierkowskich” i „propagandy sukcesu” młody człowiek z gitarą, wykrzykujący prawdy o Polakach, naszej historii i świecie, w którym żyliśmy był dysonansem, „brzydką plamą w krajobrazie idealnym”. To prawda, że nie był zupełnie sam – śpiewali i Jacek Kleyff i Jan Krzysztof Kelus, jednak to głos Kaczmarskiego zabrzmiał najbardziej donośnie i dotarł do największego kręgu słuchaczy. Razem z Przemysławem Gintrowskim i Zbigniewem Łapińskim założył nienazwaną grupę, której członkowie wzajemnie się uzupełniali. I choć Gintrowski miał mocniejszy, bardziej agresywny głos, a Łapiński był bardziej utalentowany muzycznie, jednak to Kaczmarski zwracał większą uwagę. Przede wszystkim dlatego, że to on był autorem większości tekstów. W czasach wszechwładnego banału, kiedy jak sam napisał „zwykłe słowa wyszły już z użycia, wielkimi nie można porozumieć się wcale” potrafił mówić o rzeczach najważniejszych. O prawdzie, wolności, wierze i przeznaczeniu. W swoich tekstach rozdrapywał historyczne rany, rozmawiał ze współczesnymi głosem postaci z przeszłości. Posiadł umiejętność literackiej mimikry. Wcielał się w Reja, Kochanowskiego, Witkacego, Norwida, Słowackiego używając ich stylu i jakby użyczając im głosu po latach i wiekach. Nagle okazało się, że historia potrafi tłumaczyć współczesność, a znane wszystkim obrazy takie jak „Stańczyk” Matejki, „Somosierra” Michałowskiego czy „Zatruta studnia” Malczewskiego mogą opowiadać historie, które tłumaczą wydarzenia nie tylko przeszłe, ale także te, które wówczas rozgrywały się za naszymi oknami.
A my nie chcemy uciekać stąd!
Krzyczymy w szale wściekłości i pokory
Stanął w ogniu nasz wielki dom
Dom dla psychicznie i nerwowo chorych
„A my nie chcemy…” 1981
Solidarnościowy karnawał był dla młodego Kaczmarskiego okresem niesłychanie intensywnym. Razem z Gintrowskim i Łapińskim zagrał olbrzymią liczbę koncertów – bywało, że nawet do pięciu dziennie! Występowali na strajkach, demonstracjach, salach koncertowych, w domach kultury i na studenckich festiwalach. Kiedy wielu wykonawców czując koniunkturę przypominało sobie dawno zapomniane słowa o wolności, Kaczmarski nie pisał „bogoojczyźnianych” hymnów, ale… zagłębił się w lekturę Biblii i muzealne wnętrza. W 1980 r. napisał najpierw program „Raj”, a rok później „Muzeum”, który jest moim zdaniem jednym z najbardziej spójnych i chyba najlepszym spośród jego programów. Potrafił analizować dzieła sztuki z niespotykaną wnikliwością, wiedzą a zarazem wyobraźnią. Do dziś, mimo odebranego wykształcenia i dziesiątek przeczytanych książek, na Breughla, Malczewskiego czy Linkego nadal patrzę poprzez teksty Kaczmarskiego. Kiedy miałem okazję z nim porozmawiać, opowiedział mi jak będąc w wiedeńskim muzeum oglądał kiedyś znane dotychczas z albumów obrazy ukochanego Breughla i jak nogi ugięły się pod nim z zachwytu nad jego mistrzostwem. Jeszcze wielokrotnie wracał w swych tekstach do malarstwa (przede wszystkim dawnego) i jest to nurt w jego twórczości, który najbardziej cenię. Jednym z jego ostatnich tekstów był „Upadek Ikara” do obrazu Breughla właśnie.
Budujcie Arkę przed potopem,
Niech was nie mami głupców chór!
Budujcie Arkę przed potopem,
Słychać już grzmot burzowych chmur!
Zostawcie kłótnie swe na potem,
Wiarę przeczuciom dajcie raz!
Budujcie Arkę przed potopem,
Zanim w końcu pochłonie was!
„Arka Noego” wg jednego z arrasów wawelskich. 1980
Polska ujrzała go krótko na festiwalu opolskim, gdzie brawurowo wykonał „Epitafium dla Włodzimierza Wysockiego”. Na innym festiwalu – Piosenki Prawdziwej zdarzyła się rzecz, której do dziś mi jest trudno zrozumieć. Kaczmarski, którego twórczość była kwintesencją owej „piosenki prawdziwej” zaśpiewał wizjonerską „Arkę Noego” i… przegrał główną nagrodę z łzawym tekstem (do jeszcze gorszej muzyki) „Piosenki dla mojej córeczki”. Okazuje się, że polityczna poprawność niejedną ma twarz. Historia działa się na jego oczach, dając ostrogę do pisania, śpiewania. Piosenka „Mury” oparta na pieśni Louisa Llacha katalońskiego barda z czasów reżimu gen. Franco zdobyła niezwykłą popularność, która z czasem miała ciężko doświadczyć Kaczmarskiego. „Kariera piosenki „Mury” zaczęła się nieporozumieniem i do dziś opiera się na nieporozumieniu” – powiedział w wywiadzie który z nim przeprowadziłem w 1994 r. Na strajkach i demonstracjach śpiewano: „Wyrwij murom zęby krat, zerwij kajdany, połam bat, A mury runą, runą , runą i pogrzebią stary świat”. Mniej zwracano uwagę na ostatnie frazy tej pieśni, w której „śpiewak także był sam”. Bo to nie miała być pieśń bojowa, ale piosenka o samotności jednostki w czasie rewolucji, która w końcu zjada własne dzieci. Jednak w tych czasach ważniejszy był wykrzyczany bunt, protest, a nie artystyczne dylematy.
Bogactwo zła, którego byłem świadom,
Było mi w życiu tylko za ostrogę.
Cierpieniem cudzym żyłem i zagładą,
Gdy cierpieć ani ginąć sam nie mogłem.
„Konfesjonał” 1988
Stan wojenny zastał Kaczmarskiego podczas tournee we Francji. Wybór emigracji stanowił swoistą granicę nie tylko w jego życiu, ale i twórczości. W czasie kiedy ludzie Jaruzelskiego i Urbana „strzelali do ciał i słów”, Kaczmarski jeżdżąc po całym świecie z koncertami był swoistym ambasadorem „Solidarności”. Starał się być użytecznym dla sprawy, więc pisał i śpiewał, a potem zaczął pracować w radiu „Wolna Europa”. Tym razem świadomie napisał hymn – „Zbroję”. Piosenki z tych czasów są oskarżeniem, krzykiem protestu. Tymczasem w kraju cenzura i esbecja ścigała kasety z nagraniami jego piosenek i śpiewniki z jego tekstami z równą zajadłością jak „bibułę”. Tym bardziej stawały się one popularne szczególnie wśród młodzieży. Z czasem jednak, zaczęto oskarżać Kaczmarskiego o oderwanie się od polskiej rzeczywistości. Jak miał jednak zachować się człowiek o odczuwaniu zjawisk historii i ludzkich zachowań daleko czulszym niż u przeciętnego obserwatora? Prowadzić na własną rękę weryfikację doniesień z kraju? Raczej nie był łatwowierny i do emigracji też miał stosunek pełen dystansu, a nawet krytyki. Świetnie dał temu wyraz w tekście „Świadectwo”, gdzie ustami jednego ze „świeżych emigrantów” opowiada specyficznym językiem o motywacjach wielu mu podobnych uciekinierów bardziej egzystencjalnych niż ideowych.
Choć krwią zachłysnął się nasz czas,
Choć myśli toną w paranojach,
Jak zawsze chronić będzie nas
Zbroja!
„Zbroja” 1982
Połowa lat 80-tych to chyba szczyt popularności Kaczmarskiego. Tak to przynajmniej wyglądało z perspektywy licealisty. Znajomość jego piosenek nobilitowała, była kodem do odbioru polskiej historii, sztuki, a przede wszystkim szarej i czasami strasznej rzeczywistości schyłkowego PRL-u. Po ulicach chodziły jeszcze uzbrojone patrole ZOMO, telewizja ziała propagandą i kłamstwami, „Solidarność” tkwiła w głębokim, ale nadal realnie odczuwalnym podziemiu. Różne patriotyczne rocznice stawały się pretekstem do manifestacji kończących się zamieszkami. W tym kontekście piosenki Jacka odsłuchiwane z prymitywnych magnetofonów, przegrywane w chałupniczy sposób, a przede wszystkim śpiewane, miały moc i siłę jaką trudno sobie dziś wyobrazić. Rzeczywistość tłumaczyła się jego tekstami. Kiedy zniknął ks. Jerzy Popiełuszko wszędzie panowało łatwo dostrzegalne napięcie. Gdy jednak spadła wiadomość o odnalezieniu jego zmaltretowanych zwłok, w liceum, do którego uczęszczałem, uczniowie samorzutnie zebrali się na korytarzu przed aulą i odśpiewali „modlitwę o wschodzie słońca” do słów Tenenbauma, (ale spopularyzowaną przez Kaczmarskiego), a także „Zbroję”. I słowa tej ostatniej: „Zabrońcie żyć wystrzałem, niech zatryumfuje gwałt. Nad każdym wzejdzie ciałem pamięci żywej kształt” były przesłaniem boleśnie aktualnym.
Ty, który słuchasz, jak się słucha baśni
Albo wyblakły odczytujesz napis.
Nie wierzysz. Uśmiech Twoją twarz rozjaśnił.
Bo tyś się dawno już z tej studni napił!
„Zatruta studnia” wg Jacka Malczewskiego 1980
Kaczmarski był dla mojego pokolenia nauczycielem. To nie ze szkolnych podręczników skandalicznie ubogich w prawdę, ale z jego piosenek dowiadywaliśmy się kim był Witkacy, Bruno Jasieński, Aleksander Wat. Wstyd się przyznać, ale do Biblii też zajrzałem przez piosenki Jacka, aby przeczytać o walce Jakuba z Aniołem, dzieciach Hioba, czy wypędzeniu kupców ze świątyni. Nawet to, że piszę te słowa również zawdzięczam poniekąd Jackowi. Moja przygoda z rzemiosłem dziennikarskim zaczęła się od prowadzonego w toruńskim radiu studenckim dwa razy w tygodniu (w latach 1987-1989) „kwadransu z Jackiem Kaczmarskim”. Dla mnie i moich przyjaciół wyznacznikiem prawdziwej wolności były mniej oficjalne ustalenia okrągłego stołu, a bardziej odpowiedź na pytanie czy „Kaczmar” wróci z emigracji. Stał się swego rodzaju personifikacją wolnego słowa. Kiedy wreszcie przyjechał do kraju, wszyscy obowiązkowo stawili się w wypełnionych po brzegi salach koncertowych , aby na własne oczy i własne uszy przekonać się, ze wolność nadeszła. W 1994 r. kiedy pracowałem jako dziennikarz w „Gazecie Wyborczej” w Bydgoszczy, Kaczmarski już bez sensacji i szumu medialnego, przyjechał z programem „Sarmacja”. W mediach określano go jako „artystę zaangażowanego”, w domyśle oczywiście zaangażowanego politycznie i sugerowano, że kiedy upadł mur berliński i komunizm, Kaczmarski z braku tematów się wypalił, ze czas bardów minął. On jednak inaczej to widział. „Zaangażowanie oznacza dziś niezgodę na tragiczną kondycję natury człowieka. Człowiek musi umrzeć, człowiek z dnia na dzień jest zagrożony wszystkim… drugim człowiekiem przede wszystkim. To są nieskończone tematy naszej tradycji kulturowej. Od czasu Pisma Św. nic się nie zmieniło i twórcy piszą o tym i tworzą. Więc nie sądzę aby czas bardów minął.”
Patrzono na mnie przez soczewki
Miłości, złości, interesu.
Przeinaczano moje śpiewki
By się stawały tym, czym nie są.
Tak używano mnie w potrzebie
Aż dziw, że jeszcze mam ciut siebie.
„Testament mój” 1995
Już dawniej, ale szczególnie teraz po śmierci Jacka, próbuje się go wsadzić w z góry przygotowane schematy. Sam pieśniarz i poeta dość nieskutecznie buntował się przeciwko przyprawianiu mu „gęby” solidarnościowego czy narodowego barda – „tego od Murów”. Cierpliwie wykonywał na koncertach „Mury”, trzy „Obławy” i trzy „Zbroje” ocierając się o głosowe samobójstwo. Bolało go żądanie aktualnych komentarzy politycznych. Ominął jednak grzęzawisko III RP, a utwory takie jak „Portret zbiorowy w zabytkowym wnętrzu – Dom Opieki” według Halsa, „Rechot Słowackiego” czy „Wojna postu z karnawałem” obnażają małość i nikczemność naszych elit politycznych. Pozostał sobą – artystą zawsze niezależnym. Przez kilka lat mieszkał w Australii, gdzie szukał spokoju. Napisał kilka książek, w tym jak sam mówi „autoterapeutyczny” „Portret z kanalią”. Jego cykle piosenek są jakby dokumentacją lat, w których powstały „Zbroja” – reakcją na represje stanu wojennego, „Zodiak” – analizą postaw wobec zniewolenia, „Kosmopolak” – ukazuje beznadzieję końca lat 80-tych, „Wojna postu z karnawałem” dylematy początku następnej dekady, „Dwie skały” – spojrzeniem na wolny kraj oczyma dobrowolnego już emigranta. Jestem pewien, że będą jeszcze do nich wracali Ci, którzy będą chcieli zrozumieć te dziwne czasy.
Czy w powszechnej niezgodzie kraj się znów pogrąży?
Czy się ksiąg ostatnią w druku ujrzeć zdąży?
Która z gwiazd na niebie moja? Ta co spada?
Czy ta nad widnokręgiem, co jutrzenką włada?
„Jan Kochanowski” 1992
Kilka zaledwie dni po ostatnim koncercie w Toruniu, na którym grał utwory z najnowszego programu „Mimochodem” okazało się, że ma raka krtani. Walczył z tą straszliwą chorobą wszelkimi sposobami. Mógł poddać się operacji, która jednak uniemożliwiłaby jego dalsze śpiewanie. Wybrał zamiast tego niepewne, długotrwałe i kosztowne leczenie zachowawcze. Po początkowym szoku spowodowanym wiadomością o chorobie Jacka, nawet przyzwyczailiśmy się do różnych koncertów na jego rzecz (choć niektóre były tragiczną pod względem artystycznym pomyłką). Kiedy Kaczmarskiemu zabrakło głosu, jego piosenki śpiewali inni. I dopiero wówczas okazało się, jak bardzo nierozerwalna jest twórczość „Kaczmara” z jego osobą. Nikt tak nie zaśpiewa „Obławy”, „Epitafium dla Włodzimierza Wysockiego”. W święta Wielkiej Nocy, kiedy zajęci byliśmy rodzinami, przeżyciami natury religijnej i zwykłą krzątaniną, pojawia się nagle wiadomość. Z początku trudno mi było w to uwierzyć, ale później, kiedy włączyłem radio, ta informacja narastała jak śnieżna kula – wspomnieniami, komentarzami, żalami. Przez głowę przelatywały fragmenty z jego tekstów, a szczególnie jeden z piosenki „Manewry”: „- żyjemy śniąc śmierć”. Więc to prawda… To koniec.
Wszystkie drogi teraz moje, kiedy wiem jak dojść do zgody
Żadna burza, cisza, susza nie zakłóci mojej drogi
Nie horyzont coraz nowy, nowa wciąż fatamorgana
Ale obraz świata sponad szczytu duszy oglądany
Tam dziś wspiąłem się
Znalazłem raj
Raj bez granic
„Powrót” 1980
Adam Paczuski
"Promocje kujawsko-pomorskie" nr 9-11 (143), 2004 r., s. 2-4