Klasyczna definicja prawdy w skrócie brzmi: zgodność z rzeczywistością. Dalej podręczniki logiki klasycznej pouczają, że oceny moralne czy estetyczne nie dają się zakwalifikować jako prawdziwe czy fałszywe.
Czy możemy stosować pojęcie prawdy do relacji z naszych nastrojów i przeżyć? Mimo tego, z tępym uporem domagamy się od drugich szczerości. Gardzimy pozą, humorem na pokaz, chamstwem dla bliskich.
Między niedoścignionym ideałem szczerości a wulgarną manipulacją, mieści się całe bogactwo raportów z naszego wewnętrznego życia, które wyzwala i utrwala określony rozmówca, świadek. Oto reporterski wywiad Darka z Jackiem Kaczmarskim. Buńczuczność. A oto drugi wariant tej samej osoby, uzyskany ze strzępków rozmów i z moich powiedzianych i niedopowiedzianych domysłów.
Czy zbliżają nas one bardziej do niego?
Chyba nie, ale stanowią interesujący kontrast barwnej i szarej tonacji. Jak zdjęcia, które stanowią pewną odmianę naszego tekstu.
Podczas pobytu Jacka Kaczmarskiego w Toronto miałam okazję przyglądać mu się dłużej. Należałam do paczki organizatorów, gospodarzy, sympatyków, recenzentów i słuchaczy. Jacek śpiewał dla nas wymyślane na poczekaniu piosenki i zgodził się by Echo powtórzyło teksty jego piosenek. W kolejnych numerach, może w osobnej publikacji przedstawimy je naszym czytelnikom.
Nowe teksty. Zaczynamy liczyć. Patrzymy Ci na ręce.
Jacek wylicza na palcach „Katyń”, „Rublow”, „Jałta”, druga część „Listów” (studenta do ojca)
„Jest tak, im jestem starszy, chyba tym mniej piszę, więcej myślę. I poza tym teraz jest trudniej pisać. Czuję większą odpowiedzialność za to co robię – polityczną, artystyczną. Oczekiwania ludzi, które są napędem tworzenia – to co pomaga, ale czasem bardziej przeszkadza”.
Około 17-tego roku życia wniósł się Jacek na swój pułap. Sunie równo. Nie zdarzają się wypadki przy pracy. Wszystko co pokazuje, tak jakby samo dobro.
Suniesz tym balonem równo Jacku, czy nie?
„Jeżeli tak, to byłbym szczęśliwy. Ciągle mam poczucie lęku przed opadnięciem. Emocjonalnie, wewnętrznie nie czuję opadania. Niektórzy ludzie, którzy mnie znają od ośmiu, siedmiu lat czasami takie zastrzeżenia formułują – „Mniej piszesz!” Ludzie i on sam wini za to dziennikarską robotę. To z czego chleb.
„Sama wiesz, to pochłania dużo energii. I to jest ta sama energia”.
„Dostałem się do szuflady narodowo-patriotycznej. To mi czasem bardzo przeszkadza. Dla psychicznego luksusu śpiewam, wymyślam obyczajówkę, rzeczy ironiczne i wulgarne. W towarzystwie, po koncercie, śpiewam albo nie moje piosenki albo ulotne głupoty”.
***
„Chcecie żeby Jacek to śpiewał?”. Mamy już wszyscy trochę w czubie. Taaak. We wszystkich towarzystwach, po rożnych koncertach, prawie te same piosenki Staszewskiego. Wulgarniątka. Jak własne – to pastisze i improwizacja. Ciągnięcie łacha z Dylana i ten sam komentarz „nie wiedzieć czemu gałki mu się obracały do tyłu…”. „Poland, Solidarity”. W małym gronie wielbicieli i ciekawskich sztuczki aktorskie, spontaniczność rzekoma, jeszcze jeden sposób bycia publicznego.
A potem żarty i improwizacje. Przynajmniej wiemy, jak szybko, łatwo łapie sens i rytm. Utworki jednorazowego użytku. Skarby dla wybranych. Długi wdzięczności i grzeczności dla gospodarzy. Coś dla ładnych dziewczyn. „Piosenka o łydkach „Gośki”, „Jeden czarny, drugi rudy, trzeci łysy, bisy dla Melisy”, „Farmus-blues”, „O tym co ma Basia” i tak do rana. Jak ktoś nagrał, złapał, zatrzymał, to ma. Rozmowy krótkie, poszarpane. Własna piersióweczka przy pudle z gitarą. Tyle tej wódki, tylko żeby do rana dosiedzieć. Nawet się nie urznąć, byle się umęczyć. A w południe suche gardło. „Głos mam teraz bardziej interesujący”.
***
Do koncertu parę minut, ludzie już na sali, chodzi po tłocznym korytarzu. Autografy obcym, bliskim, ledwie przypomnianym. Znajome z różnych czasów. Za kulisami ludzie się roją. Jedni chcą autograf, ktoś się na imprezę wprasza, ktoś pogania „mijać się, zwijać”. Kobieta w czarnej bluzie ma jeszcze czerwone oczy. Tłumaczy się z nich w kolejce. „My jego taśm słuchamy czasem w 40 osób, w domu. Ludzie tym żyją. To dla nich takie ważne. „Niech im to pani powie”. Ktoś doradza. Jacek obraca się. „Czy można pana dotknąć?” – pyta wprost i kładzie rękę na zielonkawej koszuli. „To zamiast tysięcy rąk”. Padają jakieś imiona. „Bardzo tam do pana tęsknią! Czemu pana tam nie ma”. Ja też żałuję – odpowiada Jej Jacek.
***
Każdy widzi tekstów mniej.
Emigracja winna?, brak tłumów, a jak tłum, to nie ci ludzie co coś dadzą, raczej ci, co zabiorą, zanudzą?
„Nie, nie emigracja. Mam pełno w szufladach już rozpoczętych rzeczy. Tekstów, do których nie mam muzyki, jakiś scenariusz, pomysł na duże powieści, tłumaczenia ukochanych książek. Nie ma czasu. Wszystko leży.
Piszę w czasie sobie wydartym.
Jest więcej nowych piosenek. Ale ich jeszcze nie śpiewam, albo jeszcze nie ta muzyka, albo nie pasują do programu, nie chcę ich śpiewać z rożnych względów. Na przykład o księdzu Popiełuszce. Najnowsze piosenki napisałem, biorąc urlop z radia. W Polsce pisałem, śpiewałem, pisałem, śpiewałem. 70 piosenek rocznie i dlatego jest ich ze czterysta i już ich sam nie pamiętam. Od czasu do czasu się zdarza „panie Jacku, śpiewam pana piosenkę”. A ja sobie przypominam, że kiedyś napisałem”. Wybierałem sobie te najlepsze. A teraz piszę 3-8 piosenek rocznie. Wszystkie prawie wiesze piszę szybko, 2-3 godziny”.
Może jest i czas, ale nie taki, żeby większą rzecz zamierzoną zrobić. Tylko jest czas wyrwany ze spania, z siedzenia po nocach, po imprezach. Marnujesz się. My cię marnujemy. Siebie marnujemy. Nie pierwszy Ty, nie ostatni. Chociaż zawsze takich niewielu. Chociaż przynajmniej do podróży nie dokładasz, ubrania trochę lepsze. Brylantów w garderobie nie widać. Nawet w dwie godziny zrobisz wiersz. Ale by wyleżeć go, wypatrzeć na suficie, trzeba dobrego czasu, bez strachu przed zwykłymi troskami. Co byś musiał mieć żeby dostać taki czas?
„Stypendium. Nie, poważnie. Minimum życiowe. Ale z drugiej strony, może to i jeszcze gorzej, poniżej przeciętnej. I to nie dobrze. Lepiej na razie, że coś się rodzi w kłopotach niż jak mu to podają na talerzyku ze szlaczkiem”.
Wielu go pyta, jak tworzy, jak to możliwe. Że tyle w głowie, mówią, że pęka. Słucha o tej swojej genialności od wielkich i zwykłych z całkowitą oczywistością. Nie wmówili mu tego. Od dawna to wie i czasem mu to zawadza, czasem się broni. „Jestem strasznie potoczny. To zabrzmi kabotyńsko – dobra. Ja się uwielbiam pospolitować z przeciętnymi ludźmi, ale to nie jest mój snobizm gombrowiczowski parobek, który się brata. Ja się z nimi naprawdę genialnie czuję. Ale dobrze się czuję z koryfeuszami. Z Walickim, Miłoszem. Może oni się ze mną też dobrze czują. Ja nie mam uprzedzeń do ludzi i lubię się z nimi kontaktować. I nie obchodzi mnie co oni o mnie myślą. Lubię z nimi rozmawiać. Bawić się, pić”.
Pospolite sprawy i osoby owocują obyczajówką, której coraz więcej na koncertach. Ale Jacek się broni. Historia jeszcze jest.
„Cały czas siedzę w historii. I w końcu dalej piszę piosenki historyczne. Jest „Katyń”, „Jałta”. Ale nie mam już dla ich tworzenia powodu. Pisałem piosenki historyczne w Polsce głównie, bo była to po części działalność artystyczna, po części pedagogiczna. Rodzaj wykładu historii dla mojego pokolenia i dla młodszych ludzi. I wiem, że te moje piosenki historyczne dla ludzi, którzy wchodzą teraz w życie są ważne. Tutaj nie mam tej potrzeby. Napisałem „Jałtę” i „Katyń”, bo akurat miałem wizję”.
Jałta i Katyń. Dwa historyczne trupy, które krążą po Zachodzie. Ustandaryzowane pojęcia. Powody do obchodów naszych krzywd.
„Wiesz, chyba, to tak było. Chciałem, żeby napisać o tym niestandardowo i chyba mi się to udało. Z „Katyniem” była, jeśli tak powiedzieć, „ładna historia”. Napisałem taki tekst drastyczny, rozkładający się, pełno trupów, czaszek, z czego nota bene Staszek się nabija, że napisze o mojej poezji – Jacek Kaczmarski „poezja czerepów i dżdżownicy”. Otóż śpiewałem ją w zupełnie innej wersji i w Australii na koncercie podszedł do mnie starszy pan. „Jestem jednym z tych ludzi, którzy przeżyli przypadkiem Katyń. Józio Czapski. To jest potwornie smutne i ponure”.
„A jakie ma być”. A on na to: „my kombatanci śpiewamy: o pierwszym brzasku w katyńskim lasku, strzelali do nas Sowieci”.
I wtedy zrozumiałem, że to jest właściwa puenta.
„W życiu bym tego nie wymyślił. Nawet nie miałbym prawa”.
A to dla nas brzmi jak zgrzyt.
Jacek przekornie lubi zgrzytać. Jego piosenkom na koncertach towarzyszy upiornie prymitywny „Niebieski mundurek” krajowego anonima. Napięcie w takiej przerwie klapie. Chciałoby się wyjść od poezji porządnie wyszarganym. A Jacek o „Mundurku”: „Ale ja to lubię”.
I jeszcze inne ciężary.
„Samo pisanie wymaga wysiłku. Śpiewanie też go wymaga. Jeszcze pamiętanie tych ogromnych tekstów. W okresie Solidarności śpiewałem po pięć koncertów dziennie. A teraz śpiewam raz na rok. Takie turnée wymaga przygotowania. Muszę wybrać piosenki, przypomnieć sobie. Nauczyć się od nowa własnych tekstów”.
Wybrał sobie w końcu taką formę, czy nie? Z wyrachowania, że wprawdzie czasochłonna, ale masowa? Czy tez napatrzył się w dzieciństwie ochrypłego Rosjanina w ciężkich buciorach, śmierdzącego wódką, oblepionego przyjaciółmi? Wmawiali mu, że to przez Wysockiego, przez tych innych Rosjan. Świadomie nie wybrał. Jacek nie zaprzecza.
„Nic sobie nie wybierałem. To zacząłem w okresie nieświadomości. Samo mi się pisało, śpiewało, a potem zostałem w to wciągnięty przez układ warunków”.
O koncertowaniu były dwie rozmowy. Jedna na tak i druga na nie. Mówię, śpiewasz ludziom – powielasz – kopia czasem jaśniejsza, czasem ciemniejsza. Czasem „pies” z piosenki wyje dłużej, czasem żarty ci się trzymają. A Jacek na to „o nie nie, każdy koncert jest inny, każdy przeżywam. Potwornie mi zależy, aby wypaść najlepiej”.
Zależy mu, żeby nie było amatorszczyzny, żeby być dobrym.
Rozmowa „na nie” zaczęła się od pytania – „co chciałbyś naprawdę robić?”.
„Nie koncertować, nie śpiewać. Śpiewanie jest potwornie niszczące i w zasadzie wyławiające. Trochę, wiesz, przelewanie z tego co dla mnie istotnie… samoniszczące… może nie warto o tym pisać?…
Gdybym mógł żyć jak sobie wymarzyłem, to chciałbym i to jest nawet możliwe, pracować na uniwersytecie. Mieć tego czasu dużo wolnego dla siebie i pisać. Nie śpiewać, nie wykonywać, nie odtwarzać – tylko tworzyć”.
Przyglądamy się Kaczmarskiemu przez lata. Trzęsiemy się o to, że łeb zetrze albo zapije albo roztrzaska. W końcu, czy mu się to podoba, czy nie, jest ani dla siebie, ani dla rodziny, ani dla kolegów, ani dla wczorajszego publiczności. Jest jednym z tych kilku, którym przydarzyło się pisać naszym językiem. Należy do języka, jego najlepszych momentów. Krąży na szczęście wokół Jacka tyleż destruktywnych, co konstruktywnych sił. Towarzysze nocnych zabaw ledwie na widowni żyją, a on po 2, 3 piosenkach przywraca sobie tyle mocy, by zatrzymać czas tym ludziom na widowni, odebrać im chęć konwencjonalnego klaskania. Ale to dla Jacka jeszcze mało. Coś się w końcu musi zmienić. Co się zdarzyło przez ostatnie cztery lata?
„Tysiące problemów miałem, głównie rodzinnych. A poza tym. Pływałem jak korek na fali. Czy pisałem, czy śpiewałem, czy się wygłupiałem to nie kontrolowałem tego. Chciałbym część przynajmniej życia kontrolować i planować”.
Planował wyjazd do Australii.
Czeka, aż żona, plastyczka skończy studia. Chce skończyć i nie może jej tego odmówić… Są ze sobą sporo lat. Na duże „dobre” i na wiele małych „złych”. Uczelnia, Australia, Wyspy szczęśliwe mogą poczekać.
Jacek wydaje się ma sporo czasu. W tym najbardziej ludzkim znaczeniu, skończy dopiero 30 lat.
Nie czekając na życia połówkę, czas rachunków i podsumowań, wcześniej niż inni, próbuje opanować życie i żywioł tworzenia. Próbuje zrozumieć.
„Zauważyłaś, tworzywem moim są zwykle przedmioty nierzeczywiste. Rzeczywistość już przetworzona. Obraz, film, czyjś wiersz. Czyjeś opowiadanie. Nauczono mnie szacunku do tych twórców. Pociągają mnie twórczo bardziej niż to co sam wypatrzę. Wplatam się wtedy w ciąg wytworów ludzkich, podaję je dalej”.
Wpada do pokoju cała hałastra. „Co się panu przydarzyło na koncercie?”. „Dziś tak poraził nas pan swym śpiewem” przedrzeźniają.
„Ludzie jadą, Jacku wódka stygnie, kiełbasa na stole, wszyscy czekają, pośpiewaj”. „Z przyjemnością”.
Grażyna Farmus
Echo Tygodnia (Toronto) nr 224, 1987r., s. 10-11.
Artykuł często odnosi się do drugiego tekstu autora – wywiadu z Jackiem Kaczmarskim pt: Ojczyzna to jest tylko ślad stopy odbity na piasku
Nadesłał: Michał Stanek
Przepisała: lodbrok