Z Przemysławem Gintrowskim, bardem – rozmawia Dariusz Szreter

Dziennikarz – Psychologowie mówią, że o naszym stosunku do drugiego człowieka decyduje pierwsze kilkanaście sekund. Pamięta pan swoje pierwsze kilkanaście sekund znajomości z Jackiem Kaczmarskim?

P.G. – Niestety nie. To było tak dawno

Dz. – Jak dawno?

P.G. – Chyba w 1977 roku ale na sto procent nie mogę ręczyć. Było to w klubie Riviera – Remont podczas przeglądu Jarmark Piosenki. Jacek go wtedy wygrał. Zobaczyłem go na scenie. Śpiewał chyba „Obławę”. Rok wcześniej ja wygrałem ten przegląd.

Dz. – Więc zrobili z was supergrupę?

P.G. – Nie tak od razu. Było nas wtedy kilku związanych wówczas z Rivierą: ja , Jacek, Stanisław Klawe, Stanisław Zygmunt. Stworzyliśmy grupę artystyczną Piosenkariat, ale to był raczej typ grupy literackiej gdzie każdy robił swoje. Tyle tylko, że na koncerty jeździliśmy razem.

Dz. – A jak doszło do połączenia sił?

P.G. – Związał nas Marcin Idziński, dyrektor teatru „Na Rozdrożu”. Było to chyba w 1978 czy 1979 roku. Wtedy powstał program „Mury”

Dz. – Długo się opieraliście?

P.G. – Wcale

Dz. – Wkrótce po tym narodziła się „Solidarność” a wy, szczególnie Jacek, zyskaliście sławę jej bardów. Kaczmarski jednak nie czuł się do końca dobrze w tej roli. Próbował to jakoś zmienić?

P.G. – Niejednokrotnie rozmawialiśmy o tym, że wszelkie szufladkowanie jest, delikatnie mówiąc, niezbyt rozsądne. Ale Jacek z pokorą się na to godził. Dla niego zawsze najważniejsze było jego śpiewanie i jego publiczność.

Dz. – Nawet jeśli ta rozumiała go opacznie?

P.G. – Niestety, często tak bywało, choćby z „Murami”. Najpierw się trochę burzyliśmy ale w końcu powiedzieliśmy sobie: trudno, puściliśmy to w świat i to nabrało własnego życia. Nic nie poradzimy.

Dz. – Czy w tamtym czasie byliście pod jakąś „szczególną opieką” bezpieki?

P.G. – Nie zauważaliśmy tego. Widocznie uznano, że nie stanowimy szczególnego zagrożenia.

Dz. – Wiemy dużo o fascynacjach literackich i malarskich Kaczmarskiego. A jakiej muzyki słuchał, kiedy sam nie śpiewał?

P.G. – Wie pan, że nawet nie przyszło mi do głowy żeby go o to zapytać. Pamiętam, że jeżdżąc w trasy, słuchaliśmy muzyki poważnej.

Dz. – Czy myśli pan, że w jego twórczości muzyka jako taka pełniła jakąś ważną, samodzielną rolę czy była raczej akompaniamentem do „ważnych słów”?

P.G. – Raczej to drugie

Dz. – Korci mnie żeby pana zapytać co Jacek mówił o śmierci…

P.G. – Tak naprawdę nigdy na ten temat nie rozmawialiśmy. Ani w pierwszym okresie znajomości ani potem. Kiedy na początku lat 90. spotkałem go po 10 latach jego nieobecności w kraju, zobaczyłem innego człowieka. Zniknął gdzieś ten rozedrgany młodzieniec. Pojawił się dojrzały i doświadczony mężczyzna. On pewnie podobnie postrzegał moją przemianę. Ale zewnętrznie nadal obaj staraliśmy się manifestować wesołość. Nasza znajomość była pełna żartów, humoru.

Dz. – A kiedy już było wiadomo, że Kaczmarski dotknięty jest poważną chorobą? Czy to był temat tabu?

P.G. – Nie, skądże. Żartował z tego, nieraz w dość makabryczny sposób.

Dz. – Na przykład?

P.G. – Akurat to co mi się przypomina, nie bardzo nadaje się do powtórzenia w takich okolicznościach.

Dz. – Kiedy widział go pan po raz ostatni?

P.G. – Na festiwalu filmowym w Gdyni. Potem jeszcze parę razy rozmawialiśmy przez telefon. Później już utrzymywał kontakt ze światem jedynie za pomocą e-mali. Wciąż tworzył, przesyłał mi swoje najnowsze wiersze…

Dariusz Szreter
"Dziennik Bałtycki", IV 2004r.

Nadesłał: Piotr Uba

Przepisał: lodbrok