Zmarł Jacek Kaczmarski. Słuchacze byli dla Niego najważniejsi. Dla nich grał po 25 koncertów miesięcznie, dla nich pisał i śpiewał.
Na to, że będzie artystą, był – jako dziecko artystów – niemal skazany. Obrazy malowali zarówno jego mama – Anna Trojanowska, jak i ojciec – Janusz Kaczmarski, wieloletni prezes Polskiego Związku Artystów Plastyków. Jacek też malował, tyle że słowem i śpiewem. Wiele jego utworów zostało zainspirowanych twórczością malarzy. Ukochanym Piotrem Bruegelem Starszym, Goyą, Munchem, Boschem, ale i Malczewskim, Witkacym, Linkem. Tak było od początku. Wysoko ceniony przez miłośników Kaczmarskiego „Encore, jeszcze raz”, będący „opowiedzeniem” obrazu Pawła A. Fiedotowa, powstał w 1977 roku.
Tak jak malarstwo, tak i muzyka była w domu Jacka czymś oczywistym. W końcu był bratankiem znanej śpiewaczki Bogny Sokorskiej, a to do czegoś zobowiązywało. Wymigał się wprawdzie od lekcji gry na pianinie, ale z entuzjazmem przyjął kupioną mu gitarę. Był wtedy uczniem warszawskiego Liceum im. Narcyzy Żmichowskiej.
– Bardzo szybko zorientowałem się, że moje akcje u co ładniejszych koleżanek poszły zdecydowanie w górę. Z gitarą w ręku stałem się kimś innym – wspominał po latach.
– Rodzice mieli swoją sztukę, zajęcia na uczelni i choć mnie nie zaniedbywali, to wychowanie przerzucili na barki dziadków i oni ukształtowali mnie najbardziej – opowiadał. – Babcia zmuszała mnie do słuchania muzyki klasycznej, czego nie lubiłem, ale zgadzałem się na to ze względów strategicznych, a dziadek wciągał mnie w rozmowy o polityce, opowiadał o świecie – jaki był, jaki miał być, a jaki jest. To był „wierzący” komunista, jeszcze przedwojenny.
Dziadkowie Jacka – Felicja i Stanisław Trojanowscy – dożyli sędziwych lat. Dziadek, przedwojenny komunista, w PRL został posłem, pracował w dyplomacji, był wiceministrem oświaty. W 1981 r. Oddał legitymację PZPR i zajął się – jeśli wierzyć Jackowi – filozofią zen.
Wychowywano Jacka w duchu laickim, o czym decydował światopogląd dziadków i żydowskie akcenty w jego życiorysie. „Chodziłem do kościoła oglądać witraże…” – przyznawał w 1993 r. w „Drzewie genealogicznym”. A jednak Bóg obecny był w jego utworach stale. Wadził się z nim, traktował nadto może poufale, jednak mówienie o Jacku jako o ateiście jest absurdem. Jak mało który artysta swą twórczość zorientował wobec nie kogo innego, a Stwórcy właśnie.
Pierwszy raz usłyszałem go z taśmy, nagranej byle jak na byle jakim sprzęcie. Jego śpiew – zdaniem wielu, krzyk raczej – magnetyzował, nasuwając oczywiste skojarzenia z Włodzimierzem Wysockim. Niebawem zresztą dość swobodnie przetłumaczył „Ochotę na wołkow”, robiąc z niej „Obławę” i wygrywając tym songiem Festiwal Piosenki Studenckiej w Krakowie. Był rok 1977. Wygrał także dwa następne festiwale w Krakowie, gdzie jurorzy sugerowali żartobliwie, by przyznać mu abonament na pierwsze nagrody, dopóki nie ukończy studiów. Od sukcesów studenckich daleko było jednak do zaistnienia na estradzie profesjonalnej. Korzystając z SZSP- owskiego parasola mógł najwyżej nagrać jedną czy dwie piosenki na składankowej kasecie. O wydaniu płyty nie mogło być mowy. Umożliwiono mu jednak, wraz z Przemysławem Gintrowskim, występy w Teatrze Na Rozdrożu. Tam też zaczął zarabiać pierwsze prawdziwe pieniądze.
Śpiewał wtedy i inne pieśni Wysockiego, m.in. „Nie lubię”, którą wyeliminowała cenzura z „Przypadku” Krzysztofa Kieślowskiego, czy „Ze sceny”. Po latach w wywiadzie dla „Tygodnika Solidarność” powie: „To po spotkaniu z Wysockim w 1974 roku zrozumiałem, że piosenka nie jest jedynie umiejętnością napisania tekstu i skomponowania muzyki. Może być sposobem wyrażenia najgłębszych, najbardziej podstawowych treści”. Po śmierci Wysockiego napisze wstrząsające „Epitafium…”, za które w 1981 r. dziennikarze dadzą mu swoją nagrodę na Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu.
Tyle że to już był czas „Karmanioli”, a „Mury” śpiewała Polska jak długa i szeroka. Pieśń katalońskiego barda Luisa Llacha stała się wręcz hymnem „Solidarności”, a wykonawcę tego przeboju każdego polskiego strajku uznano za barda nowego związku zawodowego. Niezależnego i samorządnego. Po latach Kaczmarski napisze: „Patrzono na mnie przez soczewki/Miłości, złości, interesu/Przeinaczano moje śpiewki/By się stawały tym, czym nie są./Tak używano mnie w potrzebie/Aż dziw, że jeszcze mam ciut siebie”.
Najbardziej „przeinaczony” został sens „Murów” właśnie. Jak to było możliwe? Przecież chyba każdy człowiek mający minimum inteligencji, nie mógł mieć wątpliwości, o co naprawdę chodzi w tym songu?
– Mnie idziesz pytać? – odpowiedział mi kiedyś Jacek pytaniem na pytanie, nie kryjąc wesołości. – W 1981 roku grałem koncert w Teatrze Ósmego Dnia i moi przyjaciele z tego teatru, aktorzy, wspaniali, myślący ludzie, zakrzykiwali puentę „Murów”. Wołali: „Mury nie rosną, ale runą, runą!” Nie mam o to pretensji, powiedziałbym nawet, że odczuwam jakąś perwersyjną przyjemność, płynącą z tego, że słowa tej piosenki sprawdziły się. To takie borgesowsie nałożenie się rzeczywistości i literatury.
Śpiewał na strajkach i w opozycyjnym salonie literackim państwa Walendowskich w dawnym mieszkaniu Melchiora Wańkowicza przy ulicy Puławskiej i Pod Egidą u Jana Pietrzaka. Na zachodzie został nieco przypadkowo. Wyjechał z Gintrowskim i Łapińskim na koncerty do Francji, trasa się przedłużała, koledzy musieli wrócić do kraju, pozałatwiać jakieś swoje sprawy. Po 13 grudnia 1981 r. paszportów już nie dostali, a Jacek został w Paryżu. Późniejsze zatrudnienie w Wolnej Europie wybawiło go od kłopotów materialnych i troski o codzienne sprawy bytowe, ale z drugiej strony – wciągnęło w kierat dziennikarskiej harówki, bynajmniej nie tak twórczej, jak by się zdawało, a na pewno silnie stresującej.
Pierwszego stycznia 1994 r. razem ze swoją drugą żoną, Ewą, złożyli rezygnację z pracy w RWE. Rok później podjął decyzję o wyjeździe do Australii. Na stałe. Kiedy przyjeżdżał na koncerty do Polski, opowiadał, jak mu się wspaniale – z Ewą i córką Patrycją – żyje w Perth. Niemniej na to życie zarabiał w Polsce. Na którąś trasę koncertową przyjechał już rozwiedziony. To rozstanie przebiegło znacznie spokojniej niż rozwód z pierwszą żoną Inką, z którą miał syna – Kosmę. To cudowne, że w Polsce znalazł kolejną życiową partnerkę – Alicję, a w niej oparcie; bardzo szybko nadeszło jednak to, co najgorsze – śmiertelna choroba. Jacek był szczerym człowiekiem. Nie tylko przyjaciołom, ale i w wywiadach potrafił powiedzieć: – Naprawdę skrzywdziłem wszystkich, którzy chcieli dla mnie dobrze.
Był alkoholikiem. O wódce wiedział dużo, siedem lat zajęło mu wydobywanie się z zaklętego kręgu odtruć, zaszywań, zapijań itd. Zgodnie z zaleceniami AA mówił o tym publicznie, pomagając innym „braciom w nałogu”.
Miał wiernych słuchaczy i, o dziwo, przybywało ich. Na jego koncerty na początku XXI wieku przychodzili coraz młodsi słuchacze, którzy wciąż na nowo odczytywali „Obławę” jako pieśń o nich samych. Dla Jacka najważniejsi byli właśnie oni. To dla nich nadwerężał struny głosowe, dla nich grał po 25 koncertów miesięcznie, dla nich pisał, grał i śpiewał. Po śmierci Bułata Okudżawy napisał „Pożegnanie”, którego słowa najlepiej wyrazić mogą to, co czuję teraz, będąc przekonanym, że dzielę to uczucie z tymi wszystkimi, którzy mówią dziś, że świat bez Jacka już nigdy nie będzie taki sam: „Piosenka pożegnania/Piosenką jest utraty/Żegnałem ludzi i zdania -/Traciłem całe światy./I nic nie pozostało/Prócz tego, co nucicie!/To wcale nie jest mało/Tak żegnać – całe życie”.
Krzysztof Masłoń
Żegnaj, wilku
Głosy zaczerpnięte ze strony internetowej Jacka Kaczmarskiego:
Nie mogę się z tym pogodzić, to będą dla mnie najsmutniejsze święta od lat… Bóg nam Ciebie, Jacku zabrał, ale TWÓJ głos i piękne piosenki na zawsze pozostaną.
Marcin
„Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą…” Tak boli – jak to ktoś bliski.
Jolka
Zbyt szybko odchodzą Ci, co umieli żyć najpiękniej… Szczęśliwej podróży, Jacku
Alane
Boże, jak smutno. Dla mojego pokolenia był symbolem inteligentnego buntu przeciwko komunistycznej i postkomunistycznej rzeczywistości. Jaka szkoda, że już nic więcej nie napisze…
Wojtek – lat 41
„…czemu cieniu odjeżdżasz…” Najpierw Niemen, teraz On… choć mam 21 lat, to głównie Oni się dla mnie liczą… płakać mi się chce…
Babeo
Dziękuję za słuchanie „Pochwały” gdzieś w Nepalu (tak ważne to wtedy było dla mnie), „Sarmacji” gdzieś w Radżastanie i za te ostatnie koncerty w Cogitaturze i za te kilka słów dla mego syna, dla którego stałeś się tak ważny
Tomek
Czuję wielki żal… Jacku, Twoje pieśni dawały mi siłę, odwagę, nadzieję. Dziękuję, że byłeś…
Jola
Tak… Jacku nauczyłeś mnie historii, sztuki, życia, prawdy nawet. I nie wiem, jak trzeba by podziękować? Pomniki? Te tutaj listy? Mało dadzą. Modlitwa na pewno więcej. Myślę jednak, że zostawiłeś po sobie pomniki w sercach młodych jak ja i starszych ludzi… Możesz śmiało powiedzieć „Exegi monumentum” – wybudowałem pomnik
Jacek
Kolejny wielki Artysta zostawił nas… no cóż, tam na górze też są potrzebni Bardowie…
Ges
Uważałem się za cynika. Płaczę od kilku godzin. Jak strasznie boli Jego brak.
Michał
Cokolwiek napiszemy teraz o Nim, będzie tylko marnym odbiciem tego, co sam by napisał. Dobranoc Jacku
Szymon
Żegnaj, wilku. Tym razem nie uciekłeś z obławy
Sinner
Krzysztof Masłoń, Sinner
"Rzeczpospolita" nr 87 (6770), 13 IV 2004r.
Nadesłał: Piotr Uba.
Przepisał: Szaman.