Jacek Kaczmarski (1957 – 2004)
Najpierw musiał zmierzyć się z losem artysty w PRL epoki Gierka. Wybór był następujący: pełna niezależność, której ceną było zamknięcie w opozycyjnym getcie, albo próba gry z władzą, w nadziei dotarcia ze swoim przesłaniem do większego kręgu odbiorców.
Mógł funkcjonować poza systemem, wydając swoje piosenki własnym sumptem na kasetach nagrywanych w domowych warunkach i poza zasięgiem cenzury – tak właśnie wtedy zaczął to robić inny pieśniarz Jan Krzysztof Kelus. Spróbował gry: uznał, że warto wykłócać się z cenzorami o swoje teksty, bądź pisać je tak by zmylić czujność, skoro da to szansę na występy czy to w klubach studenckich czy na festiwalach, dla ludzi z innych, niekoniecznie opozycyjnych środowisk. Z czasem okazało się, że obie te postawy były ważne.
Potem musiał zmierzyć się z losem narodowego barda. „Mury” były śpiewane na strajkach Solidarności i Niezależnego Zrzeszenia Studentów, a po 13 grudnia 1981 w obozach internowania i na podziemnych imprezach. Bestsellerem drugiego obiegu stały się kasety z zapisami jego koncertów. Bolał jednak, że przesłanie niektórych jego piosenek – teraz już pieśni – jest wypaczane. Choćby właśnie „Mury”: choć w istocie przestrzegały przed niebezpieczeństwami jakie niosą ze sobą wszelkie ruchy masowe, stały się paradoksalnie hymnem największego i najważniejszego ruchu w komunistycznej Europie.
Następnie musiał się zmierzyć z losem emigranta politycznego. Też niełatwym: wszystko co robił i co pisał. Każdy koncert i publiczna wypowiedź, były siłą rzeczy postrzegane jako walka z reżimem. Od kiedy zaś zaczął pracować w Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa, mógł wprawdzie znów trafiać do rzesz słuchaczy w kraju, ale jego audycje i piosenki – nawet te całkiem abstrahujące od doraźnej rzeczywistości, bo dotyczące polskiej mentalności, historii czy wręcz ponadnarodowych i ponad historycznych kwestii egzystencjalnych – zyskiwały niemalże propagandowy wydźwięk. Równocześnie zdawał sobie sprawę, że wbrew potocznemu odbiorowi nie jest właściwie ani muzykiem ani poetą. I nie miał takich ambicji. Mówił o sobie, że jest raczej publicystą i trzeźwo zauważał, że nie jest to żadne posłannictwo i nie sposób pisaniem zmieniać rzeczywistości.
Od 1989 r. musiał z kolei zmierzyć się z rola obywatela swojego już państwa.. Nie wahał się wtedy mówić niepopularnych prawd – nawet jeśli ceną była utrata wielu dotychczasowych wielbicieli. Bycie obywatelem pojmował też jako bardziej prozaiczny obowiązek: potrafił choćby przylatywać do Polski z Australii, gdzie mieszkał wciąż przez część roku, byle tylko oddać głos w wyborach.
Musiał wreszcie zmierzyć się z chorobą. Najpierw z alkoholem, potem z rakiem. Potrafił otwarcie i odważnie o tym mówić. Z pierwszą chyba po wielu próbach wygrał, z drugą się nie udało.
W 1987 roku mówił krakowskiemu pismu drugiego obiegu „Promieniści”: „Chciałbym aby mnie postrzegano jako człowieka, który pisze, śpiewa, ale reprezentuje wyłącznie siebie. Kiedy przypisuje się mnie czy to do mojego pokolenia czy do epoki „Solidarnośći”, czy do mitologii narodowowyzwoleńczej, to fałszuje się moje piosenki. One nie są o kimś, one są o mnie. Nie walczę z żadnym sztandarem, poza tym… uwielbiam czerpać z tego co daje mi świat… podróżę, ludzie, alkohol… no życie po prostu”.
Krzysztof Burnetko
"Tygodnik Powszechny" 18 IV 2004r.