Byli swego czasu truwerzy, minnesingerzy, trubadurzy. Były nimi niekiedy i koronowane głowy, piewcy cnót wybranek. Bywali waganci podlejszego stanu, śpiewający ludowi o tym, co go boli. Byli święci i nikczemnicy. Podziwiani i nienawidzeni. Zawsze jednak bardowie jakiejś prawdy, choćby niechcianej, jakiejś postawy, choćby przez gawiedź lub dwór pogardzanej. W jakiejś przestrzeni społecznego rezonansu lokowali ekspresję nie tylko własnych, lecz zbiorowych bolączek, udręk i płonnych nadziei, szyję kładąc nierzadko pod gilotynę zesłania na niebyt przez despotów, nad masami mających estetyczną władzę z urzędu.

Śmierć Jacka Kaczmarskiego jest wstrząsem. Ryje ślad przez mózgi tych ludzi wrażliwych, których nerwowe włókna dygotały przez ostatnich choćby dwadzieścia lat w sprawie kim są, gdzie są i skąd są. Nie potrafię już sobie wyobrazić kształtu mej wrażliwości, stanu mego mózgu, przesiąkniętego narodowymi mitami, patriotycznymi fobiami, pamięcią płócien wiszących na ścianach rozlicznych muzeów, bez niesamowitej precyzji skalpela, którym Kaczmarski – bard pokolenia – mą wrażliwość i mój mózg atakował. Ale przecież od tego są bardowie.

Piszę ten felieton w dniu, gdy telewizje informują o jego śmierci. Ilustrowane są te wiadomości dokumentami filmowymi pokazującymi, jak podczas śpiewania z czoła Kaczmarskiego spływa pot. No to – tak sobie myślę – dał się na całopalną ofiarę, a telewizja to sprzedaje jako news dnia, tworząc ikonę. Bard is dead. Nie, nie czepiam się, bo niby czego? Szarżował krtanią, los dopadł go, zadając cios w jego miejsce najczulsze. Był taki czas w pochopinowskiej epoce, gdy niejaki Stanisław Moniuszko pisał swój „Śpiewnik domowy”, mając nadzieję, że trafi on pod strzechy. Raczej nie trafił, może fragmentarycznie. Nie pamiętam już, na rynku jakiego to miasteczka żebrzący o wsparcie uliczny grajek z gitarą w pierwszej połowie lat 80. śpiewał songi Kaczmarskiego, nie zważając na to, że krąży wokół niego zaambarasowany milicjant. Pamiętam przecież, że dałem monetę. Jego ostrość poetyckiego słowa była nieprawdopodobnie skuteczna, muzyczny kształt dany słowom – niewiarygodnie adekwatny. To historycznie niezwykłe, że tak napięty emocjonalnie czas, jak czas „pierwszej „Solidarności””, znalazł artystyczny wyraz w tak wybitnym artystycznie echu, jakie dał mu Jacek Kaczmarski (przy wtórze Przemysława Gintrowskiego).

W czasie postsolidarnościowym Jacek zaczął wieszczyć w trochę innym tonie. Nasz medialny bałagan zagłusza wszystko, co istotne. Być może ostatnie jego przesłania utopione zostaną w niebycie, być może po latach zostaną wydobyte z nicości, jak wołanie samotnego na pustyni, być może ostatnio postrzegany był nie jako ktoś, kogo warto słuchać dziś, lecz jako relikt „kombatanckich” wspomnień. Być może. No cóż, pozostaje mi słuchanie kaset, niegdyś wydawanych przez podziemną NOWĄ. Wolę je niż oficjalne kompakty…

Nie było takiej postaci w naszej poetyckiej i muzycznej przestrzeni jak Jacek Kaczmarski, kogoś, kto pomiędzy Bobem Dylanem i Włodzimierzem Wysockim znalazł swój własny ton. A może inaczej. Może to nasza zbiorowa wyobraźnia z kotłującymi się w niej mitami, kliszami, urojeniami, obrazami i natręctwami znalazła takiego kogoś, kto ją wysłyszał, na nią zareagował, jak lustro odbijające wykrzywioną w grymasie twarz, i – nie, nie wycharczał, nie wykrzyczał. Wyśpiewał jakichś nas.

Andrzej Chłopecki
"Gazeta Wyborcza", 17 IV 2004r.