Pamiętam, że w stanie wojennym gromadziliśmy się całą rodziną przy magnetofonie, by słuchać piosenek Kaczmarskiego. Jako kilkuletni brzdąc uczyłem się z nich tego, co nazwać przyszło mi później: że pieśń jest wyrazem wewnętrznej wolności, której żadne mury, żadne systemy polityczne nie są w stanie zniszczyć. Dziś słyszę te same piosenki nucone przez gimnazjalistów, których uczę.
Rozmawiam z rówieśnikami o twórczości Jacka Kaczmarskiego. Dostrzegam wielki wpływ, jaki miał na nas ten, starszy o 20 lat, artysta. Poeta Artur Nowaczewski, po śmierci autora Obławy, wyznał: – Poczułem, jakby umarł ktoś formatu Pana Wołodyjowskiego, jeden z wielkich bohaterów dzieciństwa. Kiedy byłem dzieckiem, mieszkałem w Phenianie, i wśród niewielu nagrań, jakie posiadałem, była kaseta Kaczmarskiego Krzyk. Słuchałem jej wiele razy i mimo że zaginęła później, w którejś z kolejnych przeprowadzek, te piosenki pozostały mi w głowie.
Bard niepokorny
Jacek Kaczmarski debiutował pod koniec lat siedemdziesiątych, a szczyt jego kariery przypadł na lata osiemdziesiąte. To wtedy pracował dla Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa. Wtedy też, wraz z Przemysławem Gintrowskim i Zbigniewem Łapińskim, wykonywał takie programy, jak Mury, Raj czy Muzeum. Dla Polaków stał się tym, kim dla Rosjan Włodzimierz Wysocki, a dla Czechów – Karel Kryl. Był twórcą-symbolem, uważano go za barda „Solidarności”. Sam jednak uciekał od tego wizerunku: „Chciałbym, aby mnie postrzegano jako człowieka, który pisze, śpiewa, ale reprezentuje wyłącznie siebie. Kiedy przypisuje się mnie czy to do mojego pokolenia, czy do epoki „Solidarności”, czy do mitologii narodowowyzwoleńczej, to fałszuje się moje piosenki”.
Jaki był? Na pewno niepokorny. Zmagający się z losem emigranta, alkoholem, wreszcie chorobą. Rok przed śmiercią żartobliwie opisał swoją postawę słowami osiołka z filmu Shrek: „Jak zobaczysz długi świetlisty tunel, to nie idź tam”. Tom jego późnych wierszy, opublikowany w ostatnich dniach przez wydawnictwo Tower Press, nosi taki właśnie tytuł – „Tunel”. Artysta kłócił się z Panem Bogiem, kłócił z Kościołem. W tych pojedynkach jednak zbliżał się do Stwórcy. W przejmującym wierszu „Petroniusz bredzi”, wydrukowanym w styczniu na łamach gdańskiego pisma „Migotania, przejaśnienia”, mówił już: „Tęsknisz do mogiły, tarzasz się w popiołach,/ Lecz nie wolno ci umrzeć aż cię Bóg przywoła ( ) Nie należy się życia zbyt kurczowo trzymać -/ Strata bardziej zaboli, a ucieczki nie ma/ Tak, czy tak nas zabije – ogniem, krzyżem, nożem/ Dzisiaj – ludzka nienawiść./ Jutro – Miłość Boża”.
Krzyk
Ostatnie lata życia, po powrocie z Australii, poeta spędził w niewykończonym domu przy ulicy Letniskowej w Gdańsku Osowej. Artur Nowaczewski, mieszkaniec tej samej dzielnicy, uczestniczył w jednym z jego ostatnich koncertów – 30 listopada 2000 r. w osowskim kościele Chrystusa Zbawiciela. Napisał wtedy w relacji: „Bard podnosi głos, zamiast jego palców widzę szarpiącą struny mgiełkę. Pieśń przechodzi w galop”. Charakterystyczny głos Kaczmarskiego, często na granicy krzyku, trudno było pomylić z innym głosem. „Budujcie arkę przed potopem, zanim w końcu pochłonie was” – ten krzyk wciąż tkwi w mojej głowie. Ta piosenka już od kilkunastu lat nie daje mi spokoju… – wyznaje Marcin Jakimowicz, dziennikarz zajmujący się muzyką chrześcijańską.
Siłę krzyku pieśniarza próbowała zniszczyć choroba – rak krtani. Nowaczewski wspomina: – Ostatni raz widziałem go podczas spotkania w Towarzystwie Gastronomicznym. Nie mógł mówić. Głos – ten sam głos, który znałem na wszystkich obrotach, słyszałem jeszcze w kościele Zbawiciela – teraz z trudnością wydostawał się przez rurkę w krtani. Pieśniarz bez głosu. Ruina bohatera. Schorowany Kaczmarski przypomniał mi inną postać z dzieciństwa – Juranda ze Spychowa. Dotąd pamiętałem go jako „głos”. Gdy zobaczyłem „ciało” – ono samo było już krzykiem.
Dalej niż Petroniusz
– Jego poezja była walką z próbą zamieniania dobra i zła – powiedział o Kaczmarskim abp Tadeusz Gocłowski podczas Mszy w katedrze oliwskiej 18 kwietnia. Dla samego artysty rzecz sprowadzała się jednak głównie do Herbertowskiej „sprawy smaku”. „Nie walczę z żadnym sztandarem, poza tym… uwielbiam czerpać z tego, co daje mi świat… podróże, ludzie, alkohol” – mówił bard w 1987 roku. Hedonizm niewątpliwie łączył go z Petroniuszem, z którym utożsamiał się w późnym wierszu. Ale nie tylko to: „(…) na paru zasadach jednak mi zależy:/ Nie mam zwyczaju pijać wina, nim dojrzeje,/ Do ust owoców morza nie biorę nieświeżych./ Raczej zmilczę, niż powiem coś, co nic nie znaczy -/ Bezsensu dzieckiem chaos, gwałt dzieckiem chaosu;/ Szczęścia gwałtem nie pragnąc unikam rozpaczy,/ Można mnie skrzywdzić, wyśmiać – upodlić nie sposób”. Miał więc poczucie etyki, szczerze szukał prawdy.
I pewnie dlatego jego losy tak niecodziennie skrzyżowały się z losami Zbawiciela. W Wielki Piątek poeta znalazł się w szpitalu na gdańskiej Zaspie. W Wielką Sobotę, na trzy godziny przed śmiercią, przyjął chrzest. Poszedł zatem dalej niż Petroniusz. Miłość Boża go dopadła, a on się jej poddał.
Szymon Babuchowski
"Gość Niedzielny" nr 199, 09 V 2004r.