Jacek. Nieco młodszy kolega z podstawówki, potem z liceum, a potem z polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Kiedy w połowie lat siedemdziesiątych, jeszcze przed pierwszym jego sukcesem na Festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie, w pewnym warszawskim mieszkaniu słuchaliśmy w grupie przyjaciół „Obławy”, pierwszej z jego elektryzujących pieśni, nie przewidywaliśmy przygody z historią, jaką przyjdzie mu przeżyć. I jaką przyjdzie przeżyć nam wszystkim.

Potem były cztery lata po czerwcu 1976 roku, podczas których rodził się ruch opozycyjny. Wtedy w klubach studenckich i na koncertach w prywatnych mieszkaniach rodził się również bard – Jacek Kaczmarski. Elektryzował swoją niezwykłą śpiewaną poezją. Był patetyczny tym patosem, którego potrzebowano.

Potem był sierpień 1980 roku i Jacka okrzyknięto bardem „Solidarności”. Potem były lata stanu wojennego, gdy Kaczmarski swoim niestrudzonym śpiewaniem elektryzował polskich emigrantów na Zachodzie, a nas w kraju za pośrednictwem przemycanych stamtąd nagrań. Po 1989 roku jakoś trudno mu było na powrót zagrzać sobie miejsce nad Wisłą. W pewnej chwili uciekł przed sobą i Polską aż do Australii.

Rolę barda Kaczmarski przyjął na siebie z dużą sumiennością. Bard to instytucja, rola społeczna, służba. Ale on poza tę rolę wykraczał, co chyba rzadko kto z tzw. szerokiej publiczności zauważał. Jego dialog z Polską był trudny. Poczucie tragizmu historii, nad którą wisi katastrofa, brzmiało już w pieśni o zagładzie Pompei, a dramatycznej, mrocznej powtarzalności polskich dziejów – już w „Krajobrazie po uczcie”. Samotność barda, po którym historia przetoczyła się jak walec, wyraził w najbardziej znanej pieśni „Mury”.

Ta właśnie pieśń do dziś sprzedawana jest jako wspomnienie o zagrzewaniu do rewolucyjnej walki. Rzadko komu starcza cierpliwości by dotrwać z uwagą do ostatniej zwrotki, do pointy, gdy bard patrzy z rosnącym smutkiem na rozgrzany jego pieśnią, pewny siebie rewolucyjny tłum, który „wyrwał murom zęby krat”. I widzi, że mury znów rosną, a u nóg kołyszą się kajdany.

Bogumił Luft
"Rzeczpospolita" nr 87 (6770), 13 IV 2004r.

Nadesłał: Piotr Uba.
Przepisał: Szaman.