Amerykański dziennikarz David Remnick przytacza w książce „Zmartwychwstanie: walka o nową Rosję” wypowiedź Władimira Wojnowicza, pisarza i satyryka, o paradoksach przemian. Wojnowicz ubolewa, że partyjne szychy i szefowie KGB bez trudu rozstali się z ideologią, którą narzucali setkom milionów ludzi, podczas gdy demokraci nadal chodzą, mówią i działają „jak dawni sowieccy przywódcy”. […] Paradoks Wojnowicza wydaje się pozorny. Schyłkowi komuniści, zwłaszcza ci ze szczytów władzy, zorientowani, co nadchodzi, nie mieli z ideologią nic wspólnego. Starali się zabezpieczyć przed skutkami katastrofy, uchronić przywileje, a niektórzy także – ograniczyć nie kontrolowane skutki uboczne końca ich świata. Było to postępowanie oportunistyczne i pragmatyczne zarazem, które najlepiej zapewne zrozumieliby Anglicy, mający kilkusetletnie doświadczenie w zamazywaniu granic między ideologią a pragmatyką imperialną.

Bardzo nam źle kojarzące się słowo „oportunizm” w istocie oznacza umiejętność dostosowywania się do okoliczności, z wygodnym pominięciem wyższych racji. W świecie wartości nie ma dlań miejsca, w polityce jest podstawą skuteczności, jeśli towarzyszy mu pragmatyzm, działanie celowe. Skuteczność ta opiera się zaś na dosyć oczywistym fakcie, iż znakomita większość z nas jest w takim czy innym stopniu oportunistami, co dokumentują mądrości ludowe w rodzaju „jeśli wejdziesz między wrony…” lub „głową muru nie przebijesz”.

Tymczasem opozycja antykomunistyczna – dzisiejsi demokraci Wojnowicza – to byli ludzie bijący głową w mur i odmawiający krakania wronim głosem. Tak też ich początkowo traktowano. W ZSRR zamykano w szpitalach psychiatrycznych, w Polsce „przeciętny obywatel” pukał się w czoło. Byli to ludzie ideowi, przywiązani do zasad, które ich beznadziejną, zdawałoby się, postawę czyniły słuszną. Po upadku imperium otoczyli ich nowi oportuniści, mało doświadczeni w tej trudnej sztuce przetrwania, raczej śpiewający psalmy niż kraczący jak wrony. Idea walki stała się ideologią kombatanctwa, a niepokorni poczuli się obco; pogięta zbroja nie pasuje ani do salonu, ani do targowiska (casus Herberta), chyba że jest nią dżinsowa koszula.

Chcąc zachować swoją tożsamość, muszą więc odstawać od raźno uwijających się i organizujących oportunistów, a ich ideowość drażni wszystkich, którzy dla swego oportunizmu szukają ideologii. Powszechną rację bytu zyskuje hipokryzja (co innego mówię, co innego robię), o którą, rzecz jasna, oskarża się demokratów, a nie pragmatycznych ekskomunistów.

Żyje w Australii ptak bardzo podobny do sowy. Nieruchomy przypomina pokryty zeschłą, spękaną korą stary kikut gałęzi na pniu drzewa. O ile sowa jest perfekcyjnym myśliwym, chwytającym ofiarę w szpony i dobijającym ją dziobem, o tyle ów ptak leci nocą przed siebie, gdzie popadnie, w szeroko otwarty dziób pozwalając wpadać wszystkiemu, co się znajdzie na jego drodze. Tej wygodnej cesze zawdzięcza swoją nazwę „frogmouth”, „żabia gęba”. Rzeczywiście, łeb jego przypomina pysk żaby z ilustracji do książek dla dzieci.

Jest też tutaj sporo jadowitych węży, przed którymi ostrzega się turystów. Wyróżnia się wśród nich „death adder”, „wąż śmierci”. Wygląda jak stara nylonowa pończocha napełniona piaskiem, tłusta i bezkształtna, zakończona wąskim mysim ogonkiem. Otóż ten żmij zagrzebuje się w liściach, wystawiając jedynie ową żałosną końcówkę. Porusza nią niedbale i nieregularnie, dzięki czemu przypomina ona wyłażącego z ziemi robaka – łup dla jaszczurki lub ptaka, które stają się w ten sposób łupem właściciela ogonka. Żabie gęby to typowi oportuniści. Wszystko im jedno, dokąd lecą, wszystko im jedno, co wpadnie w gardło. Na co dzień niewidoczni, ale gatunek pospolity. Nie poszukują łupu, nie mają celu. Żyją w zależności od pogody i okoliczności, które sprawiają, że czasem się trafi w chmurę świeżo wyrojonych owadów. Przy tak niewyszukanej diecie to, co wychodzi drugą stroną, jest raczej smrodliwe. Przy żabich gębach inne ptaki to idealiści. Wysokie loty w świetle słońca, wielogodzinne poszukiwania godnego łupu. Kunszt walki o zdobycz. Dla nich przeznaczona jest pułapka węża śmierci; żabia gęba nigdy się na niego nie natknie.

Prasa donosi, że w amerykańskich szkołach pojawiła się moda na nowy przedmiot, mający wykształcić w uczniach „emocjonalną inteligencję”. Psycholog Daniel Goleman postawił w 1995 r. tezę, że jest ona ważniejsza od inteligencji wrodzonej określanej współczynnikiem IQ, gdyż pozwala dzieciom rozpoznać własne uczucia; uczy je też, jak wczuwać się w rówieśników i najbliższych oraz dawać sobie radę z kryzysami emocjonalnymi. Wydaje się to szczególnie ważne w czasach, gdy mnożą się zewnętrzne atrakcje i zagrożenia, uniemożliwiające uczniowi skupienie się na nauce czy na samym sobie. Telewizja, komputer, agresja na ulicach, sytuacja w rodzinie – wszystko to jest dla niego ważniejsze, bardziej absorbujące i prawdziwsze niż wykłady i ćwiczenia. Lekcje „emocjonalnej inteligencji” polegają na wspólnym siedzeniu na podłodze, przekazywaniu sobie w obrębie utworzonego kręgu dużej niebieskiej piłki wraz z pozytywnym komentarzem na temat adresata: „ładnie się uśmiechasz”, „masz ładne pismo”. Chodzi tu o wysiłek sformułowania prawdziwej, ale przychylnej opinii na temat bliźniego. Ma to kształtować dyscyplinę uczuć, poznawanie ich przez nazwanie. Echa eksperymentu z siedmiuset amerykańskich szkół są entuzjastyczne. Padają głosy za wprowadzeniem nowego przedmiotu do grafiku zajęć obowiązkowych. Ale też amerykański entuzjazm do nowości jest przysłowiowy. Poza tym wyrażający go nauczyciele nie byli poddani kształceniu „emocjonalnej inteligencji”, czy więc przeanalizowali swój zapał jako uczucie, nim zabrali się do dzieła? Można sobie wyobrazić młodego idealistę, absolwenta nowej szkoły, który wychodzi na ulicę i mówi do napotkanego wyrostka (odbywającego trip po amfetaminie): „masz ładne oczy…”. Ale nie należy się nabijać z prób działań pozytywnych tylko dlatego, że odstają od agresywnej, bezmyślnej codzienności żabich gąb. Amerykanie testują nowy przedmiot na dzieciach, my przetestujmy go na dorosłych. Najlepiej na politykach. Niewielu z nich dało się dotąd poznać jako ludzie zdolni do krytycznej refleksji nad własnym postępowaniem z ludzkiego punktu widzenia. Robi to Jacek Kuroń, a jego książki-gawędy mogłyby być zapewne podręcznikami do „emocjonalnej inteligencji”.

Nie każdy polityk jest jednak gawędziarzem, nie każdy lubi pisać książki (choć prawie każdy uważa, że umie). Za to prawie wszyscy uwielbiają występować w telewizji. Rzucam więc pomysł na nowy talk-show „Intelemo…”. Sadzamy prominentów sceny politycznej w kółeczku, dajemy im piłkę i niech się męczą z dyscypliną własnych uczuć. Po wyborach z całą pewnością przyjdzie im to łatwiej. A jaka radość usłyszeć z ust Krzaklewskiego pod adresem Balcerowicza: „ma pan inteligentne spojrzenie”, na co padłaby zapewne riposta: „cenię pańskie chrześcijańskie podejście do ludzi…”.

Jacek Kaczmarski
Gazeta Wyborcza nr 102 z dnia 1997/05/02-1997/05/04

Nadesłała Ewa