Jacek Kaczmarski z Two Rocks, Australia
Nie ma wolności bez pieniędzy. Tej szyderczej (w ojczyźnie „Solidarności”) prawdy Polacy doświadczają od dziesięciu lat na własnej skórze. W Stanach Zjednoczonych (ojczyźnie wolności) cechuje ją oczywistość banału lub – jak kto woli – dogmatu.
Wiernymi jej wyznawcami są trzej sędziowie odsiadujący długoletnie wyroki za malwersacje i przestępstwa, bohaterowie najnowszego bestselleru Johna Grishama „The Brethren” (Century 2000) . Polski tytuł mógłby brzmieć, dla swej zwięzłości, „Bractwo”, choć właściwsze tłumaczenie to „Pobratymcy” lub „Bracia w wierze”. Bowiem wspomniana trójka to tylko jeden element sensacyjnej układanki.
Streszczanie tego rodzaju powieści jest aktem złośliwości wobec jej przyszłych czytelników. Wystarczy powiedzieć, że wspomniani panowie zajmują się intensywną korespondencją z ludźmi szacownymi i zamożnymi, a przy tym zdradzającymi skłonności o legalnym, acz rzadko akceptowanym w ich środowisku charakterze. Ta sprzeczność pomiędzy tym, co wolno, a tym, co „wypada”, stwarza możliwość szantażu. Cyniczni sędziowie ludzkich słabości gromadzą na Wyspach Bahama (poza zasięgiem urzędu podatkowego) kapitał, który ma im zapewnić pogodną starość, gdy wyjdą już na wolność.
Równolegle toczy się kampania prezydencka. Kampania prezydencka w Stanach Zjednoczonych to, jak wiadomo, wielkie pieniądze i wielkie manipulacje. W dobrej powieści sensacyjnej (to w końcu Grisham) oba wątki muszą się ku satysfakcji czytelnika, zetknąć.
Właśnie. Tylko skąd ta satysfakcja? Odbiorca winien mieć możliwość choć częściowego utożsamienia się z którymś z bohaterów. W poprzednich książkach Grishama był to młody prawnik demaskujący nadużycia potężnej korporacji („Firma”) , rezygnujący z wielkiej kariery dla dochodzenia prawdy i sprawiedliwości („Street Lawyer”) czy w ostateczności człowiek przegrany, który w beznadziejnej sprawie odnajduje swoją godność i człowieczeństwo („Testament”) .
Nic z tych rzeczy w wypadku „Bractwa”. Trójka szantażystów to typy mało sympatyczne i bez wątpienia słusznie odsiadujące swoje wyroki. Ich ofiary to hipokryci, sami sobie winni, niech bulą. Protagoniści walki o władzę to bezwzględni pragmatyści, niemal bez twarzy, zdolni do szantażowania społeczeństwa, by wybrało tego, a nie innego kandydata.
I tu tkwi klucz do sukcesu powieści, a zarazem dwuznaczność jej tytułu. „Bracia w wierze” to nie tylko trzej sędziowie – to również ich potężni przeciwnicy, dysponujący aparatem państwowym i nieograniczonymi funduszami; funkcjonujący w systemie i jednocześnie poza nim. Obserwujemy więc starcie podrzędnych istot z potężnymi szermierzami, w demokratycznym państwie prawa.
Znakomita większość obywateli wolnego świata pracuje całe życie, żeby co miesiąc mieć na rachunki i spłaty bankowych kredytów. To ich codzienny miecz Damoklesa. Marzą o wygranej w Lotto, o wolnym od podatków depozycie na Wyspach Bahama czy w innym raju podatkowym. Chcą mieć pieniądze, żeby być wolnymi od myślenia o pieniądzach. Dla nich wielka polityka, czyli wielkie pieniądze, to rzeczywistość abstrakcyjna i anonimowa. W konfrontacji z tą anonimową i abstrakcyjną potęgą trzej mali, wstrętni szantażyści, żerujący na zakłamaniu możnych, zyskują walor człowieczeństwa. Można ich dobrze zrozumieć. Częściowo się choćby utożsamić. Pomarzyć.
A Grisham z Kisielowym szyderstwem mówi, że mechanizm kantu jest w zasadzie zawsze taki sam. Różnica tylko w skali. Mottem powieści mógłby być cytat z „Wielkiego Testamentu” Villona (w końcu zabójcy i wielokrotnego więźnia), gdzie pirat mówi do cesarza:
Czemu mnie zbóycą nazywacie?
Dlatego, że na jednej łodzi?
Gdybych miał statków choć ze dwieście,
Nie byłbych, jako jestem złodziey,
Lecz cysarz, jako wy jesteście. –
(Przeł. Tadeusz Żeleński-Boy)
Nadesłał Marcin Perkowski
05.04.2000
Teksty dostępne także w archiwum Rzeczpospolitej On-Line www.rzeczpospolita.pl