Jacek Kaczmarski z Two Rocks
Anglikański pastor, geolog amator, dochodzi do teologiczno-naukowego wniosku, że biblijny raj, ogród Edenu, nie znajduje się, jak dotychczas sądzono, gdzieś w Azji, pomiędzy Tygrysem a Eufratem, lecz na Ziemi Van Diemena, dziś zwanej Tasmanią. Jest połowa dziewiętnastego wieku. Wiktoriańska religijność konkuruje z naukowym podejściem do zjawisk tego świata. Imperium, nad którym „nigdy nie zachodzi słońce”, pobudza wyobraźnię wszelkiego rodzaju ekscentryków. Pastor nie ma trudności ze znalezieniem sponsorów ekspedycji naukowej o religijnym wymiarze. Nie może jednak zdobyć odpowiedniego statku, ponieważ akurat trwa powstanie Sikhów w Indiach i morskie środki transportu rekwirowane są przez Admiralicję Albionu. Konieczność? Przypadek? skazują ekspedycję na łaskę i niełaskę pechowego okrętu przemytników z wyspy Man. Może na tym jednak polega niepojęty plan Stwórcy, by utracony raj odnaleźli ludzie niegodni?
Tymczasem na Tasmanii od pół wieku trwa kolonizacja. Oprócz dożywających swoich dni plemion aborygeńskich wyspę zaludniają farmerzy, urzędnicy Korony, żołnierze i przede wszystkim więźniowie kolonii karnych, najtańsza z możliwych siła robocza. Surowe pionierskie warunki przetrwania, obcość natury, brak kobiet i wszechobecność nieznanych zagrożeń sprawiają, że przemoc i okrucieństwo są na porządku dziennym i zawsze dają się czymś usprawiedliwić. Doprawdy trudno sobie wyobrazić miejsce na ziemi, które byłoby odleglejsze od wyobrażenia Edenu.
Tak wygląda zawiązek fabuły powieści Matthew Kneale’a „Angielscy pasażerowie” (English Passengers – Hamish Hamilton, 2000) nominowanej do prestiżowej nagrody Bookera. Z pozoru literatura historyczna, osadzona w pieczołowicie odtworzonych realiach, jest w istocie po części powieścią łotrzykowską, po części zaś moralitetem o przewrotności utopii, które z jednej strony stymulują ludzką przedsiębiorczość, wyznaczają szlachetne, choć nieosiągalne cele, z drugiej – prowadzą do zbrodni i zaprzeczenia wszelkim wartościom, dzięki którym powstały.
Utopią więc jest rzeczywiście natchniona wizja pastora, utopią – prowadzona przez jego towarzysza, lekarza, rasowa systematyka gatunków ludzkich, utopią – brytyjski ład i porządek na krańcu świata, utopią wreszcie świat aborygenów stosujących miarę swoich mitów i podań do zabójczej rzeczywistości, z którą mają do czynienia. Nie ma tu miejsca na polityczną poprawność – jest epicki i groteskowy obraz nieprzystawalności wierzeń i wiedzy człowieka (kimkolwiek jest) do świata, w którym żyje i którym – jak sądzi – włada.
Powieść skonstruowana jest jak mozaika, z kilkudziesięciu subiektywnych relacji uczestników i obserwatorów zdarzeń, znakomicie zróżnicowanych językowo. Dzięki temu otrzymujemy galerię pysznych postaci rodem z Dickensa i Thackeraya – od głupawych, ale upartych przemytników, przez żyjących na krawędzi zezwierzęcenia zesłańców, kaznodziejów hipokrytów, samozwańczych naukowców, gubernatorów i ich jakże brytyjskie żony, aż po pierwotnych mieszkańców Tasmanii. Majstersztykiem jest postać aborygena, który postanawia nauczyć się języka najeźdźców i operuje nim z typową żarliwością neofity, myląc rzecz jasna dosłowność z symboliką. Doprowadza go to do gorzkiej konstatacji, że, choć „na początku było Słowo”, nie sposób ani się nim porozumieć, ani opisać świata, ani tym bardziej go zmienić.
Smakowita, nasycona gorzkim komizmem lektura. Odtwarzając nieistniejące światy wiktoriańskiego imperium i pierwotnych ludów z antypodów, mówi wiele o naszych własnych złudzeniach i groźnych tęsknotach.
Nadesłał Marcin Perkowski
Teksty dostępne także w archiwum Rzeczpospolitej On-Line www.rzeczpospolita.pl